Ñàéò ïîå糿, â³ðø³, ïîçäîðîâëåííÿ ó â³ðøàõ ::

logo

UA  |  FR  |  RU

Ðîæåâèé ñàéò ñó÷àñíî¿ ïîå糿

Á³áë³îòåêà
Óêðà¿íè
| Ïîåòè
Êë. Ïîå糿
| ²íø³ ïîåò.
ñàéòè, êàíàëè
| ÑËÎÂÍÈÊÈ ÏÎÅÒÀÌ| Ñàéòè â÷èòåëÿì| ÄÎ ÂÓÑ ñèíîí³ìè| Îãîëîøåííÿ| ˳òåðàòóðí³ ïðå쳿| Ñï³ëêóâàííÿ| Êîíòàêòè
Êë. Ïîå糿

 x
>> ÂÕ²Ä ÄÎ ÊËÓÁÓ <<


e-mail
ïàðîëü
çàáóëè ïàðîëü?
< ðåºñòðaö³ÿ >
Çàðàç íà ñàéò³ - 6
Ïîøóê

Ïåðåâ³ðêà ðîçì³ðó




Bruno Jasieński

Ïðî÷èòàíèé : 541


Òâîð÷³ñòü | Á³îãðàô³ÿ | Êðèòèêà

Pieśń o głodzie

Reni
w rocznicę śmierci
7 - V - 1922
zamiast kwatów



libres  de  tous  liens
donnons-nous  lamain
apollinaire

PROLOG

w  wielotysięcznych,  stuulicych  miastach
wychodzą  codziennie  tysiące  gazet,
długie,  czarne  kolumny  słów,
wykrzykiwane  głośno  po  wszystkich  bulwarach.
piszą  je  mali,  starsi  ludzie  w  okularach.
nieprawda,
pisze  je  Miasto
stenografią  tysiąca  wypadków.
rytmem,  tętnem,  krwią.
długie  czterdziestoszpaltowe  poematy.
wystukują  je  stutysięczne  aparaty,
które  słyszą  puls  świata  za  miliony  mil,
agencje  reutera,  havasa,  paty,
długie,  kilometrowe  papierowe  zwitki.
komunikaty.
miasto  słyszy  wszystko.
wie  za  kogo  wychodzi  księżniczka  hiszpańska
i  co  spiskują  w  gdańsku  niemcy  wciąż  niesforni,
o  budowie  w  himalajach  nowego  wiaduktu,
radiodepesze  z  kaliforni
i  stan  pogody  w  timbuktu.
o  wszystkim  pisze  miasto  w  swoich  40-szpaltowych  poematach:
strajki  w  elektrowniach.  przejechania.  samobójstwa.
oto  jest  prawdziwa  gigantyczna  poezja.
jedyna.dwudziestoczterogodzinna  wiecznie  nowa.
która  działa  na  mnie,  jak  silny  elektryczny  prąd
jak  śmieszne  są  wobec  niej  wszystkie  poezje.
poeci,  jeseście  niepotrzebni!
ja  nie  czytam  strinberga,  ani  norwida
nie  przyznaję  się  do  żadnego  spadku.
czytam  świeże,  pachnące  farbą  dzienniki,
bijącym  sercem  przeglądam  rubryki  wypadków,
które  mnie  kłują,  jak  ostre  pilniki.

o,  nadzwyczajne  wypadki.
samobójstwa,  podrzucenia,  katastrofy.
krótkie  spięcia,  tajemnicze  pożary.
czarne  strajki,  rozstrzelania,  napady.
jaka  ogromna  kryje  się  w  was  tajemnica.
nieprzetłumaczalna.
tajemnica  pulsujących  miast.
krzyczy  w  was  ukrzyżowana  ulica.
żywe,  odpreparowane  od  naskórka  mięso.
ja,
który  śpię,
kiedy  otello  morduje  desdemonę,
czuję,  jak  mi  się  nogi  przerażone  trzęsą,
gdy  na  rogu,  otoczony  gawiedzią,
zdycha  ślepy,  zajeżdżony  koń.
oto  jest  prawdziwy  niemalowany  teatr.
wielobarwne,  heraklitowskie  wszystko,
walące  konkretnością,  jak  obuchem,  z  nóg.
wie  o  tym  dobrze  i  motłoch,
kiedy  gapi  się  na  bezpłatne  widowisko.
nie  wiedzą  tego  panie  i  panowie
z  taktem
przechodzący  na  drugą  stronę,  gdy  na  płytach
wśród  grobowej,  naprężonej  ciszy
idzie  ciężki,  przedśmiertelny  balet.  –  
panowie  nie  mogą  pogodzić  się  z  faktem,
w  że  teatr  ten  ma  wiele  niewątpliwych  zalet

piszą  o  tym  wszystkie  gazety,
piszą  więcej.
w  rubryce  nadzwyczajnych  wypadków
są  małe,  niewyraźne  wzmianki,
o  śmierciach
jakichś  niewiadomych  ludzi,
które  się  kończą  słowami:
"...zawezwany  lekarz  pogotowia  skonstatował  śmierć  głodową..."

o  niewiadomi,  bezimienni  ludzie,
zagłodzeni  w  Saharach  milionowych  miast,
którym  nie  miał  kto  podać  nawet  bułki  z  masłem.
o  wasze  sine,  popuchnięte  trupy,
jak  o  własne,
upomni  się  żarłoczne,  wszystkożerne  Miasto.
czarne,  natłoczone  prosektoria
wyeksploatują  wasze  zwłoki,
rozdłubią  resztki  waszych  ciał  od  kości.
wy  jesteście  przedziwnym  nawożącym  sokiem
wielkiej,  nieobliczalnej,  wspaniałej  Ludzkości!

I

daj  twarz  do  kolan  swoich  przytulić
krew  z  twoich  palców  zliżem.

z  odrzuconymi  bezwładnie
rękami
ulic
leżało  Miasto  krzyżem.
przybili  go  do  ziemi  ćwiekami  lamp,
jarzące  białe  gwoździe  wżarły  się,
jak  krzyki.
przyszła  noc
i  przylgnęła  do  krwawych  ramp
palącą  chustą  weroniki.

okropna,
lepiej  deszczem  po  twarzy  tłuc,
jak  tych
ukrzyżowanych  na  bramach  rajów.
krople  czarne,
maleńkie,
natrętne,
wyrzucone  z  krwią  razem  z  powrotem
z  płuc
po  czarnej  pooranej  szynami  twarzy
spłynęły  łzami  tramwajów.

jeszcze  i  jeszcze,
bezkształtne,  wypukłe
domy  czarne,  obślizgłe,  karmione  deszczem
napęczniały,  jak  gąbki,
napuchły,
rozlały  się,  rozpełzły  rozdęte,  stulice
wystąpiły  na  chodniki  z  ciemności,
zsunęły  się,
przecięły  krzyczącą  ulicę
–  ludzie!
–  pomóżcie!
–  rozgniotą!

wypłynęły  w  uścisku  skrwawione  wnętrzności
i  bez  jęku  wylały  się  w  błoto.

a  czarne  ściany  rosną,
ciągną  się  do  góry.
zasłoniły  całe  niebo,
w  zakryły  szczyty
jakby  ogromne  ołowiane  chmury
na  ziemi  urządziły  meeting.

nie  będę  żył,  jak  kato,  ni  walczył,  jak  samson
głód,  który  rośnie  we  mnie,  ciska  mną  w  gorączce.
był  człowiek,  który  nie  jadł,  nazywał  się  hamsun
i  zrobił  na  tym  później  sławę  i  pieniądze.
na  wytartej  kanapie,  skręcony  w  sześć
leżę  prężąc  do  góry  zsiniały  profil.
dzień  odchodząc  wył  długo  zjeżywszy  szerść,
a  teraz  noc  mi  śpiewa  swe  dziwne  strofy...

zaraz  sufit  bez  szmeru  zsunie  się  w  pokoju.
przygniecie  pomaleńku
cicho  i  jasno.
wolno  tynk  się  na  ścianach  rozdwoił,
jakby  pokój  wargami  mlasnął.
ścian  rozmokniętych  bezzębne  dziąsła
poruszyły  się  wolno.
żują  cmokając.
nagle  stół  po  podłodze  zapląsał
i  piec  podskoczył,  jak  pajac.

coraz  bliżej  i  bliżej  zsunęły  się  ściany.
nie  odepchnąć  rękami  pełznących  tapet.
cicho...
na  palcach...
jak  pies  ścigany...
już  tylko  za  parapet...
T  E  R  A  Z  !!
a  ku  ku!

głową  w  dół.
cztery  okna
i
trrrach!
o  miękki  asfaltowy  materac.

poleciało.
zatańczyło.
upadło.
i  jeszcze
odbity,  jak  od  gutaperkowej  posadzki
lecę.
odskakuję  od  gzymsów,  jak  piłka,
z  deszczem
i  w  górę  wystrzelam  świece.

gumową  czaszką  o  bruk
i  wyżej
hop!
odbijam  się  z  powrotem.
do  góry  i  na  dół.
z  rozpostartymi  rękami  lecę  pod  strop
i  znowu  na  ziemię  spadam.

już  myśli,  jak  kobiety,  walą  się  z  nóg,
ociężałe,
jak  kłęby  w  zburzonym  ruszcie.
jeszcze  chwila  i  czaszka  trzaśnie  o  bruk
–  pomóżcie!
–  pomóżcie!!
–  pomóżcie!!!

przybiegli  wystraszeni.
otoczyli  kołem.
w  rozpostartego  wparli  przerażone  oczy.
–    nie  bójcie  się.
–    nie  krzyczcie.
–    nic  nie  zwichnąłem.
–  przyciśnijcie  mnie.
–  mocniej!
–  odskoczę!

pochylili  się.
przygnietli.
zagrali  na  trąbce.
bliskie  zmieszane  twarze,  przestraszone  trochę.
dwóch  wysiadło  z  karetki  i  wsadzić  mnie  w  głąb  chce!
na  skołataną  głowę  wciągną  mi  pończochę!!

położyli  na  miękkie.
....  daleko.
...  przyszłość.
...  długie  zielone  palmy  kołyszą  się  w  czaszce.

Reniu!
to  ty?
jak  dobrze  że  przyszłaś.
aksamitnymi  rękami  po  twarzy  mnie  głaszczesz.

pamiętasz  wtedy  wieczór...
deszcz  za  oknem  śpiewał.
słuchałem,  czy  choć  jeden  nerw  Twój  jeszcze  drży  mną
na  zielonym  cmentarzu  teraz  skomlą  drzewa
i  jest  tak  bezlitośnie,  przejmująco  zimno.

teraz  sam,  jak  podrzutek  przez  pusty  przytułek,
pójdę  pomiędzy  ludzi  daleki  i  obcy.
w  maleńkim  gniazdku  serca  nie  ma  już  jaskółek,
zabili  mi  ostatnią  źli,  niegrzeczni  chłopcy.

chlipiący  skowyt  z  krtani  na  wierzch  się  wyspinał.
czepia  się  Twojej  sukni,  pełznie  ku  dłoniom.
uciekać  nie  mam  siły.
nadchodzi  finał.
zajadli  mali  ludzie  z  psami  mnie  gonią.

ogromny  tłum
z  laskami,
czarny,
jak  powódź
rośnie,
wije  się  za  mną
długi,
jak  ogon.
zamknęli  drzwi!
za  późno!
nie  mam  gdzie  się  schować!
malutk  i  prosty  człowiek  podstawił  mi  nogę!!

już.
już.
dopadli.
stratowali.
zmięli.

podeptanego  trupa  podnieśli,  jak  sztandar
wysoko
i  na  przedzie,
nad  tłumem
obok  kapeli,
ponieśli.

śnieg  padał  gruby  i  w  oczach  narastał.
szli  ludzie  niezliczenie,  bezładnie  i  tłumnie,
kiedy  zakropionymi  ulicami  miasta
ponieśli  mnie  w  ogromnej  ołowianej  trumnie.

szli  księża  z  kadzidłami,  jeden  długi  gest  rąk,
i  związek  literatów  w  cylindrach  i  krepie,
i  cechy  z  chorągwiami,
w  tużurkach,
z  orkiestrą,
a  potem  tłum  się  czarny  na  rogach  doczepiał.

na  placu  teatralnym  tłum  rozlał  się  w  mrowie.
dzwony  dzwoniły  w  dzwony  i  w  dzwonach  ich  krzyk  nikł,
gdy  nagle
straszny,
obandażowany
człowiek
podniosłem  się  ogromny,
groźny,
jak  wykrzyknik!

panowie!
jestem  wzruszony.
widzicie,  zbladłem.
żegnacie  mnie  tak  pięknie  i  tyle  tu  kobiet,
ale  zapominacie,  że  nic  dziś  nie  jadłem
i  muszę  iść  zaraz  na  obiad.

o!
cisza.
i  ryk  jeden!
krzyki.  spazmy.  płacze.
hałas  powstał  i  tumult.
krzyczeli:  "zmartwychwstał"!
jakby  na  przedstawieniu  opery  w  teatrze
nagle  zaśpiewał  statysta.

panowie!
nie  klękajcie.
nie  płaczcie.
nie  krzyczcie.
widzicie,  stoję  zdrowy,  cudowny  i  prosty!
ach,  skurcz  się  w  sobie,
wykrztuś  na  bruk  swoje  życie
i  idźcie  z  nim  pod  ręce  tańcować  na  mosty.

nie  będziemy  już  odtąd  umierać  więcej,
któż  by  nas  takich  pięknych  i  olbrzymich  grzebał.

roześmiejcie  się  wszyscy,
weźcie  się  za  ręce
i  prosto  marszałkowską  pójdziemy  do  nieba.

jak  może  każdy  z  nas,
co  dzisiaj  tańczą,
stać  się  martwym,
śmierdzącym,
po  którym  się  skrupulatnie  wykadza  zakrystię,
nas
z  których  każdy  sam  jest  żyjącą  monstrancją
na  serca  swego  białą  eucharystię.

pozdejmujcie  ich  z  krzyżów!
niech  ziemią  kroczą
ci,
co  chcieli  przez  wieki  umierać  za  nas.
życie  cudownym  sokiem  trysnęło  nam  w  oczy,
jak  pod  nożem  dojrzały  ananas!

...  z  przyczajonych  zaułków  w  noc  ku  spelunkom
czarna  zmowa  wypełzła,
wije  się,  jak  skorek.
pochwycili  mnie  z  tyłu!
wiążą!
ratunku!!
na  głowę  mi  wciągają  straszny  czarny  worek!
przyszła  noc  głuchoniema  i  w  głowach  siadła,
małe  kaszlące  serce  przycisnęła  ręką.
słyszę!
ziemia  już  dudni  od  stóp,  jak  kowadła.
trzymajcie!
tętna  mi  pękną!

z  daleka  jeszcze.
słońce  głowę  mi  parzy.
olbrzymi  głodni  ludzie,  czarni  od  maszyn!
idziecie,
wiem.
nie  patrzcie!
nie  trzeba  twarzy!
każdy  z  was  będzie  mesjaszem!

o  wykrztuś  się  z  twych  piwnic,
wywal  się  na  wierzch,
jak  krew  buchnij  przez  okna  i  wszystko  zalej
tłumie  chamów,
co  niebo  głowami  dziurawisz!
jakie  ogromne  morze  wyobrażeń!
jakie  cudowne  dale!

serce  olbrzymie  w  krtani  stanęło  i  skacze.
wypluję  pod  nogi,  w  piach  wam.
idziecie!
krzyczeć  nie  mogę!
ogromni  w  zorzy  pożodze.
trup  mój
krwawy,
stratowany,
czerwony,
jak  łachman,
z  którego  może  szmatę  na  swój  sztandar  udrą,
w  śmiertelnym  zapatrzeniu  leży  wam  na  drodze,
po  której  przechodzicie
w  J  U  T  R  O!

II
w  maju,
w  zazielenionej  słonecznej  stolicy
spacerowały  po  trotuarach  kobiety  dzieci  i  żołnierze,
gdy  nagle
z  buchającej  aorty  przecznicy
bęben  uderzył.

szli  kolumnami,.
za  rogiem  ginęli

szereg  za  szeregiem  rytmiczny  i  twardy
na  piersiach  szarych,  żołnierskich  szyneli,
jak  kwiaty,
czerwieniały  czerwone  kokardy.

za  szeregami  ulicznicy
z  krzykiem  i  świstem
gonili  tańczący,
wyrzucali  czapki,
ulice  się  kłaniały  białe  i  czyste.
w  wypiekach  słońca  opadały  kwiatki.

przechodziły  kompanie  równo,  jak  na  mustrze,
bez  komendy  trzymały  swój  cudowny  krok,
wszyscy  porwani  jednym
milionowym
spazmem.
i  w  tłumie  błysk  bagnetów  odbił  się,
jak  w  lustrze
i  zachłysnął  się  cały  dzikim  entuzjazmem.

na  ulice  tłumy  jasnych  roześmianych  ludzi
wyrzygały  na  słońce  obdrapane  domy.
panny.  służące.  prostytutki
uśmiechają  się  do  siebie,
jak  znajome,
i  serca  pod  bluzkami  tłuką  im,
jak  gongi.
na  gmachu  poczty  i  telegrafu
rozwinięta
olbrzymia  czerwona  chorągiew
na  wszystkich  piętrach  stukające  aparaty
wyrzucają  podłużne  papierowe  świstki:
wieść  na  cztery  końce  świata
wszystkim.  wszystkim  .  wszystkim.

w  tokio  zdenerwowany  japoński  mikado
odbiera  rozedrgane,  dzwoniące  depesze
i  rozmawia  iskrami  z  londynem,
że  wyrosły  już,  zagrażając  zagładą
światu,
czerwone  ręce  proletariatu.

a  wieczorem
z  czarnego  oszalałego  miasta,
z  katedry,
ciemnymi  zaułkami  wśród  śpiewów  i  świstu
w  pole  płaszcza  kryjąc  twarz
uciekał  Chrystus;
gdy  nagle  tłum  go  na  placu
dopadł.
pochwycili  za  ręce.
zawlekli.
czarni  obdarci  ludzie  od  kielni  i  łopat.
zaciągnęli  krzyczącego,
boso,
na  róg,
na  miejscu  samosąd.
kucharki  zachrypnięte  podnosiły  pięści:
–  za  naszą  krzywdę!
–  za  nasze  córki,  co  się  poszły  po  hotelach  łajdaczyć!
–  za  nasze  stare,  zharowane  matki!
–  za  naszą  hańbę  przepłakanych  mąk,
–  którąś  dzwonkiem  zagłuszał  i  karmił  opłatkiem!
kułakami,  laskami  zabili,  zatłukli.
poturbowane,  umęczone  ciało
upadło  pod  razami  spracowanych  rąk.

w  tym  samym  czasie,
kiedy  dusza  moja  w  kaloszach  "treugolnik"
w  warszawie,
w  natłoczonym  kinie,
ściśnięta
próżno  czekała  zbawienia.
w  środku  detektywicznego  włoskiego  dramatu
od  niechcenia  zerwała  się  lenta
i  na  płótnie  wśród  śmiertelnej  ciszy
ukazała  się  ta  sama  scena.
krzyk  powstał  na  sali  i  panika.
rzucili  się  w  popłochu  do  drzwi
mężczyźni  tratowali  kobiety.
próżno  ciskał  się  przy  aparacie  mechanik,
a  gdy  wreszcie  zapalono  kinkiety,
na  ekranie  zostały  czarne  plamy  krwi.

po  ulicach  snują  jacyś  ludzie,
cienie  prawie,
i  giną  zanim  słowo  się  głośno  wymówi,
a  w  oświetlonej  sali  tow.  higienicznego
histeryczne  studentki  i  gawiedź
oklaskują  ziewającą  estradę,
z  której  kłaniał  się  glinką  i  kochał  się  tuwim,
twarze  krwią  im  zachwytu  nabiegły
nalane.
czekajcie,  twarze  te  skądś  znam!
to  tłum  ten  sam,
który  we  mnie  w  zakopanem
rozjuszony  w  bezbronnego  ciskał  jajka  i  cegły.
i  kiedy  żegnany  oklaskami  schodził  ostatni  błazen,
wszedłem  wolno  na  estradę
i  powiedziałem  prawie  ze  smutkiem.
–  panowie,
–  nic  nie  wiecie.
–  dostałem  depeszę.
–  dzisiaj  wyjeżdżam.
zdaje  się,  że  nikt  się  nie  rozpłakał.
było  cicho.
ktoś  zaczął  bić  brawo.
wyszedłem  wolno  na  ulicę.
dorożka  odwiozła  mnie  na  dworzec.
kłaniały  się  latarnie  nie  wiadomo  po  co,
gdy  pociąg  szyby  okien  chustką  dymu  czyścił.
schyleni  pod  piecami
majową  nocą
śpiewali  na  zwrotnicach  czarni  maszyniści.  
ŚPIEW  MASZYNISTÓW
słońce  przygniótłszy  kolanem,  skóry  dymiące  się  połcie
długo  do  mięsa  obdzierał  nasz  okrwawiony  scyzoryk.
w  noce  begwiezdne  majtkom  na  świata  płonącym  drednoucie
twarz  wylizały  do  krwi  nam  zorzy  czerwone  ozory.
nam-li  wyrosłym  w  trudzie  pod  wściekłą  zdarzeń  ulewą
błądzić  po  morzach  uniesień  w  gwiezdne  wsłuchanym  kapele?
zgodnym  wysiłkiem  twardych  rąk  rozhuśtany  w  lewo
czarni  maleńcy  ludzie  ziemi  olbrzymi  propeller.

patrzył  na  wszystko  z  góry  nasz  bezpartyjny  pan  bóg.
płakał  nad  nami  deszczem,  aż  wreszcie  krwią  się  wysmarkał.
gdy  walec  wieków  gniótł  nas,  krwi  nasze]  twardych  jambów
słuchało  stare  słońce  łyse,  jak  łeb  bismarka.
długo  świeciło  w  ślepia  nam,  purpurowym  murzynom,
w  mordy  zwęglone  w  hutach,  do  których  przyrósł  kopeć.
gdy  go,  zwleczone  na  ziemię,  nóż  robotniczy  zarzynał,
tłum  się  na  trupa  rzucił  krew  buchającą  żłopać.

z  życiem  rozgranym  pod  ręce  na  świata  szerokie  trakty
wyszliśmy  rano,  śpiewając,  z  płachtą  koloru  flamingo.
paszcz  wytoczonych  mitraliez  suche  rytmiczne  antrakty
w  krtań  zabijemy  z  powrotem  kulą  wyplutą  z  brauninga.
kto  nam,  kto  nam  teraz  drogę  zagrodzi  samym?
wszystko  zmiażdżymy  butami  piękni,  ogromni  i  ludzcy.
miejsca!  gromada  idzie,  proletariacki  samum!
czapkami  drogę,  wymościł  taneczny  krok  rewolucji.

świat  postawiony  pod  ścianę,  jak  mały,  blady  człowieczek,
mrugał  bezradnie  oczkami,  gdy  kolbyśmy  wznieśli  do  ramion.
płakał  zmartwiony  Chrystus  o  dusze  swoich  owieczek,
gdy  salwą  gruchnęły  lufy  i  śnieg  się  krwią  poplamił.
nam-li  dziś  skomleć  nad  trupem,  gdy  hymnem  tętni  nerw,
czaszką  o  ziemię  grzmocić  i  krzyczeć:  nie  przeklinaj?!
do  wszystkich  okien  i  drzwi  już  wali  kolbami  mauzerów
w  łunach  wschodzącej  zorzy  wielka  świetlana  NOWINA!
robotnikom  warszawy  i  łodzi,  czyje  
uśmiechy  zawsze  oślepiają

III

a  potem  przyszły  dni,
dni  dziwne,
pełne  purpurowej  grozy
i  krótkie,  blade,  przerażone  noce.
ulicami  pędziły  ciężkie  autowozy
naładowane  ludźmi,  od  bagnetów  ostre
i  pełno  było  wszędzie  lepkiej,  skrzepłej  krwi,
jakby  kto  rozdarł  wielką,  zaropiałą  krostę.

chodnikami  wałęsali  się  bladzi,  dziwni  ludzie
z  błyszczącymi  niesamowicie,  wklęsłymi  oczyma
i  wszystko  było  dziwnie  mętne,
jak  w  gorączce.
czas  się  zatrzymał.
dni  przychodziły  śpiące
i  noce  koloru  khaki.
nad  pustymi  ulicami  żarzyły  się  lampy,
rzucając  długie  cienie  białe  i  czerwone.
po  nocach,  pod  eskortą,  zawsze  w  jedną  stronę
wywozili  żołnierze  długie,  czarne  paki.

jednego  rana  rzeki  wygłodniałych  ludzi
korytami  zaułków  spłynęły  na  plac
i  krzyk  miasto  obudził:

te  ścierwy!
oszukują  nas  władzą,  której  nie  chcą  dać.
mamy  ich  władzę  gdzieś!
nam  praw  nie  potrzeba!
niech  nam  dadzą  chleba!
my  –  chcemy  –  jeść!!
-  -  -  -  -  -
na  morzu  białym  cicho  z  dołu,
gdy  przypływ  okręt  mój  kołysze,
przykładam  ręce  tubą  do  ust
i  krzyczę:
SŁYSZĘ!!

coś  się  wyrwało  z  prętów  tam,
krzyk  zbuntowanej  czarnej  załogi.
czekajcie,  sprute  mam  wyłogi.
powiodę  wszystkich  dzisiaj  sam!
na  cztery  strony  cztery  drogi,
rozkładam  ręce,  wszystkie  tam
chodźcie  tu,
wołam  was,  jak  gustaw,
których  zapadłe  w  głąb  policzki
pozwolą  jasno  mi  policzyć,
ileście  dni  nie  mieli  w  ustach.
czarni,  brązowi,  biali  bracia!
zgrajo  obdarta  i  wychudła!
gdy  nocą  księżyc  wyjrzy  z  chmur,
jak  szczury  wyłazicie  z  nor.
pełzniecie,
wlokąc  nóg  swych  szczudła,
pod  okna,  gdzie  przy  stołach  żrą
za  szybą  natłoczonych  barów
sterty  kompotów  i  homarów
dranie  spasione  waszą  krwią
i  dziwnie  oczy  wam  się  lśnią,
aż  was  nie  spłoszy  krzyk  zegarów.
gdy  wiatr  północny  drzewa  czesze,
przez  taśmy  gór  po  nocy  widnej
od  śnieżnych  tundr  do  portu  w  sidney
widzę  rozlane  wasze  rzesze.
gdy  w  polach  czarne  cienie  tańczą,
splątane  w  jeden  długi  łańcuch,

do  miast  spełzacie  się  szarańczą,
siadacie  cicho  w  progach  drzwi
czuwać  nad  zdrowymi  snem  mieszkańców,
którym  się  wtedy  w  snach
majaczą
kałuże  czarnej,  tłustej  krwi.
 
o  bracia  moi  wszystkich  ras
z  europy,  azji  i  ameryk,
ilu  was  jeszcze  jest  gdzie  więcej,
armie  zgłodniałe!
nowe  stany!
nastąpił  czas
i  świat,  jak  kleryk
przyjmuje  chrzest  czerwonych  święceń.
pójdziecie  ze  mną  dzisiaj  tam,
gdzie  żrą  zamorskie  mangustany!
-  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  
opadała  na  miasto  mgła  jesiennej  słoty.
był  dzień  chłodny,  bezbarwny,  wilgotny,  jak  kanał.
w  mokrej  mgle  po  zaułkach  do  rana
kasłały  kulomioty.
-  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  
-  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -
-  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  
-  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  
-  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  
-  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -
-  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  
-  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -
-  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  
brzuchy  nasze  zielone,  granatowe,  sine,
takie  lekkie  przedziwnie,  ciężą  nam,  jak  więzy.
w  dzień  żujemy  niesmaczną  słodkockliwą  ślinę,
a  w  nocy  ssiemy  własny  zskorupiały  język.
 
w  głowie  huczą  nam  ciągle  jakieś  dziwne  szmery
i  straszna  czczość  w  żołądku  okropnie  nas  nudzi,
widzimy  tylko  w  górze  przez  okna  suteren
nogi  szybko  ulicą  przechodzących  ludzi.

a  nocą  gdy  zaśniemy  strawieni  bezruchem,
poskręcawszy  wychudłe,  popuchnięte  członki,
śni  nam  się  taki  słodki  prawdziwy  baumkuchen
na  dziedzińcu  słonecznym  sąsiedniej  ochronki.

wyciągamy  do  niego  ręce  przez  sztachety,
węsząc  palcami  próżnię,  jak  ssawkami  macek,
a  małe,  czyste  dzieci  i  białe  kobiety
kładą  nam  w  nie  pachnący  ukrajany  placek.

pożeramy  krztusząc  się,  kawałami,  gwałtem
dobre,  słodkie,  przedziwne,  wypieczone  ciasto...
gdzieś  blisko  słychać  trąbki...
...to  mięciutkie  auta
przysyła  po  nas  wielkie,  dobroczynne  MIASTO.

FINAŁ

na  miękkiej  trawie  twarzą  do  chmur
leżę  ogromny  chiński  bogdychan.
nie  tknął  mnie  żaden  piorun  ni  mór,
a  jednak  czuję,  że  zdycham.

i  kiedy  z  estrad  płonących  jaśniej
ciskam  swoje  ochłapy  brutalny  i  wielki,
śmierć  moja  może  dogryza  już  właśnie
moje  ostatnie  cukierki.

nie  będę  pisał  wierszy,  –  jak  pusty  kłos  SĄ,
lecz  wiem,  że  ci,  co  raz  słyszeli  je,
jak  zarazę  za  sobą  wszędzie  poniosą
kaprysów  moich  ewangelie.

 



Íîâ³ òâîðè