Ïðî÷èòàíèé : 194
|
Òâîð÷³ñòü |
Á³îãðàô³ÿ |
Êðèòèêà
Księżyc
1
Wstąpiłeś już, księżycu, na niebieskie szczyty
I niepewnymi śniegi powlokłeś błękity,
A twój promień niepewny, blady i srebrzysty,
Odbija się o kryształ lodu przezroczysty,
Lub na gałęzie giętkiej i wzniosłej topoli,
Z którą szumny Akwilon lub Zefir swawoli
I opadłymi z liści gałęziami chwieje,
Twój promień to się skryje, to znów zajaśnieje.
2
Gwiazd tysiące, na nieba jaśniejąc błękicie,
Zdają się przyrodzeniu nowe wlewać życie;
Gdzieniegdzie pośrebrzone mijają się chmury;
Ty panem się wydajesz uśpionej natury.
Lecz czemuż twoje drzące i blade promienie
Nie rozpędzą zupełnie czarne nocy cienie?
Ty obrazem nadziei w smutnej jesteś duszy:
Otrze ona łez kilka, całkiem nie osuszy.
3
Ale oto już widać nadchodzącą chmurę,
Ta w wkrótce w cieniu całą pogrąży naturę.
Nadeszła; już nie widać pięknego księżyca;
Lecz wiatr zawiał, znów niebo się rozjaśnia;
Wiatr burzliwy gwałtowny przedarł obłok mglisty
I znowu w dawnym blasku błysnął księżyc czysty,
Jak cnota i poczciwość, czernione potwarzą,
Prędzej czy później zawsze w blasku się okażą.
4
O ty, imaginacją obdarzona żywą,
Która duszę posiadasz tak czułą i tkliwą,
Na której czarnych oczach i ustach z koralu
Maluje się twa dusza w radości lub w żalu, —
Ty, co tak często w wiejskiej samotna ustroni,
Wsparłszy głowę na białej jak alabastr dłoni
I wpół okryta ciemnym swych włosów pierścieniem,
Przeglądałaś sklepienie nieba z zachwyceniem,
Nie ścierając łzy czystej, nie tłumiąc westchnienia,
Księżycowi zwierzałaś swoje zasmucenia —
Ty doznałaś, ty pojmiesz, jak nasza myśl tkliwa
Mimowolnie się z więzów ciała wydobywa
I gdy pomiędzy światy urojone wzleci,
Tysiące miłych myśli w naszym sercu wznieci,
Wtenczas drząca, jak w wodzie drzy promień księżyca,
Długo nie znana w duszy nadzieja zaświeca.
Lecz jak po tych marzeniach straszne jest ocknienie!
Znów dusza w czarne smutku pogrąża się cienie,
Równie straszna, jak tego nieszczęsnego człeka,
Któremu gdy się zamknie zdjęta snem powieka,
W lubym śnie ukochane ogląda osoby:
Przebudza się — cóż widzi? niestety, ich groby.
5
Płyń, płyń gwiazdo, spokojnie przez nieba obłoki!
A póki ty przebiegniesz horyzont wysoki,
Lub nim znikniesz, gdy zorzy nadejdą promienie,
Moją lirę tymczasem zajmie przypomnienie
Chwil, na które ty patrząc z nieba wysokości,
Widziałaś mnie w rozkoszy, smutku lub radości.
6
Siostry, na tę wspomnijcie!… przy szerokim stawie
Siedliśmy przy księżycu na pięknej murawie;
Pod nogami wód czystych spokojne przestrzenie;
W nich tysiąc gwiazd wzruszało jedno wiatru tknienie;
Kościołek opuszczony na jednym stał brzegu,
Na nim porósł mech biały, podobny do śniegu,
Czyli tak się wydawał przy świetle księżyca?
W nim prochy dawniejszego leżały dziedzica.
Lecz jakież jeszcze psalmów słychać w nim śpiewanie?
To miejsce smutny starzec obrał za mieszkanie;
Licząc lat dziewięćdziesiąt, upadłszy na sile,
Jedną nogą ziemi, a drugą w mogile,
Przy prochach tego, dawniej któremu on służył,
Prosi, by jego dzieciom Bóg przedłużył.
Dalej chatki wieśniacze, w każdej ogień błyskał,
Wieśniak wracając z pola swoje dzieci ściskał,
A dla dziewcząt przywoził rwane w polu wianki:
Niezabudki, bławatki, lilije, tymianki.
Szum wody, co z wysokiej spadała góry,
Odległe psów szczekanie, szum wiatru ponury,
Co w swoim bystrym locie zatrzymany lasem,
Giął sosnowe konary z okropnym hałasem —
Z tym połączone głosów melodyjne brzmienie
Wprawiało duszę, serce w jakieś zachwycenie.
7
Lecz jakimż światłami gmachy Wilna tleją?
Tysiącznymi lampami ulice jaśnieją,
Ogniami oświecony szczyt góry wysoki,
Niosąc zamek na barkach, wznosił się w obłoki
I jakby na powietrzu zawieszony sztuką,
Czarnoksięską się zdawał być stawian nauką.
Bulwary jak arabskie świetniały ogrody,
Oświecone w fontanny wytryskały wody —
I ty wtenczas, księżycu, wzniesion z miną hardą,
Na pałające światła patrzałeś z pogardą;
A gdy tylko się wzniosłeś na nieba lazurze,
Każden przyznał, że sztuka nie zrówna naturze.
8
I tę mi, o księżycu, przypomniałeś chwilę,
Gdy to po raz ostatni bawiłem się mile,
Gdy przy twoim srebrzystym i bladym promieniu
Pod gruszą na darniowym spocząłem siedzeniu.
Wilia się wydawała jako srebrne błonie,
Zefir przyjemny kwiatów niósł w powietrzu wonie,
Rybacy w łódce czyste przepływali wody
I z radością ryb pełne ciągnęli niewody.
Ich głos echa bliskości w ciągłe wprawiał grzmienie,
Nad wodą tu [i] owdzie błyskały płomienie
Ogniów, które po dziennej chcąc odpocząć pracy
Zapalili od Niemna płynący wieśniacy:
Jak ten wieczór był piękny! lecz losie okrutny:
Byłem wesół — nazajutrz nieszczęśliwy, smutny.
9
Lecz cóż to? jakież słychać płacze i kwilenia?
Jakież łzy, jakież smutne spostrzegam odzienia?
To człowieka w wieczności prowadzą ustronie,
Co uwielbian za życia, opłakan po zgonie,
Co był sierot, ubogich [i] przyjaciół wsparciem,
Co nie mógł ścisnąć dzieci przed powiek zawarciem.
Tłumy ludu się snuły w milczeniu głębokiem;
Każden z wlepionym w trumnę, zalanym łzami okiem
Chce choć raz jeszcze miłe odebrać spojrzenie,
Co osładzało troski i nędzy cierpienie.
I ty wtenczas, księżycu, przyjemnie jak zorza
Zabłysnąłeś wśród nieba pysznego przestworza:
Chmury się rozstąpiły na twoje skinienie,
Zdawało się, że nieba otwarłeś sklepienie,
A oświeciwszy trumnę śrebrzystym promieniem,
Zdałeś się w niebo wznosić jego duszę z drzeniem.
10
Lecz księżyc zaszedł, struna zerwała się z brzękiem,
Ostatnim konającym żegnając mnie jękiem
|
|