Ïðî÷èòàíèé : 187
|
Òâîð÷³ñòü |
Á³îãðàô³ÿ |
Êðèòèêà
Księżyc
Po kręgu zakreślonym starannie
toczy się świecący mój mechanizm;
każdą linię, bryłę i płaszczyznę
trącam tym świecącym mechanizmem,
stąd cień srebrny podczas nocnych godzin,
co po świecie jak po twarzy chodzi.
Poruszone mą wielką sprężyną
rzeczy martwe tak żywe płyną,
barwę, nazwę, kształt, wagę i wymiar
w dźwięczną płynność zmienia noc olbrzymia
i ucicha wiatr, i milknie sowa,
gdy nadchodzi pora księżycowa.
Mosty tracą kres. Smyczki się dłużą.
W miastach zjawia się pochyłych dużo
nagle ulic. Dzikie wino gore
i się zwija raz w es, raz we flores.
Na balkonach i na balustradach
każdy promień swój rebus układa,
a gdy ciemność zagasi część promieni,
rebus wraca do ciemnej przestrzeni,
jak do matki, tam gdzie pędzi w chmurach
wyzwolona z liczb architektura.
I znów z morza rzeczy, z głębi dennej
wynurzają się kontury zmienne,
ogmatwane z wszystkich stron księżycem,
promieniami, co tną jak nożyce;
kamień jęczy, mówi swoją skargę,
w bas się zmienia, a z basa w latarkę,
z tej latarki w twarz, a potem znowu
w jakąś inną formę księżycową,
w jabłko, w lichtarz, w binokle na nosie,
i znów w ciemny wiatr na ciemnej szosie.
Ulicami, ze ściany na ścianę,
blask przenosi swe linie łamane;
plac, że przejść nie można, tak zasnuwa,
schody kradnie i okna przesuwa,
klucze giną ludziom, dyszle koniom,
wszystkie dzwonki jak na alarm dzwonią –
a to pełnia leci rozświetlona,
fruwająca, świecąca filharmonia.
Wtedy, wtedy wychodzi światło moje
w najtajniejsze skrytki, w mózgu zwoje,
w tony kruche jak szkło, w wieczne malwy,
w rzeki wszystkie, wzgórza, czasy, barwy,
w oczy ptasie i psie, i kobiece,
w lichtarz srebrny i zieloną świecę,
w dzikie wino po ścianie się pnące,
we wszystko kuszące, mijające,
wiruje niezmienną przemianą,
i wszystkiemu powiadam: Dobranoc.
Któż ja jestem? Płochy blask na ścianie,
a to moje polskie pożegnanie.
Rzeczy miłe, ponure i jasne,
dobrej nocy! Ja za chwilę zgasnę.
Światło moje ciche jak muzyka.
Ten promień niech zostanie. Ja znikam.
Lecz nim zniknę – byście pamiętali –
mój ostatni koncert dam w tej sali;
prosto z nieba przez szybę, na ścianę
wsrebrzę się i przed pulpitem stanę,
cztery walce zagram, z tłumikiem,
cztery walce nieśmiertelnym smykiem,
pod kopułą ciemną i wysoką –
a to będzie tylko wirowanie,
zakwitanie i przekwitanie,
czas tańczący, cztery pory roku.
Śnieg i pustka, owoc i pragnienie,
gwiazd imiona i bez imion cienie,
i pustynia, i zieleń kobieca,
i zgiełk w sercu, i gwiazda nad świerkiem –
wszystko kręci się na kole wielkim,
a ja szprychy w tym kole oswiecam.
To są moje sprawy księżycowe,
bardzo trudne, chociaż tak nienowe.
Widzisz? w górnej szybie srebrna głowa?
To ja jestem, pełnia księżycowa.
Zawieszony u tej szyby górnej,
tobie świecę w noce niepochmurne,
w listach twoich przekręcam litery,
na twe loki spadam deszczem srebrnym
i sen tobie śni się w noc wrześniową,
żeś trąciła gałązkę deszczową –
i twe oczy, jak dwa lichtarzyki,
w dwie radości świecą, w dwa płomyki.
Potem, świateł różnych szafarz szczodry,
z światłem zbliżam się do twojej kołdry;
świecąc jak latarnia światłem sutym
kołdrę twą zahawtowuję w nuty,
w gwiazdy, w gwiazdki, w całe Drogi Mleczne,
w chmury, w ptaki, w baszty średniowieczne.
A ty, srebrna, śpisz ze srebrną twarz ą,
i jest nocny czas, i sny się marzą.
Gdy odejdę, nie płacz, moja żono –
ja księżycem wrócę pod twe okno.
Kiedy w szybie promień zamigoce,
wiedz: to ja. Twój księżyc. Serce nocy.
|
|