siedemnastego maja o siódmej godzinie
złoty wieczór się kładzie na siwym lublinie
lampy na smukłych słupach biją jak wodotryski
płynące złotem szemra o zachodzie okna
ulic klingi placów regularne dyski
futra skwerów zlał blask tego ognia
tak w śródmieściu się pali dzień dogasający
inaczej tu o milę od murów
za sitowiem zapada słońce
jak ciężka szala wagi na której zmierzch urósł
czas
wieczność czasu
szare wąwozy czasu
czas
ścieka w kroplach urasta otchłanie zapełnia
wieje chaosem rzeczy co są lecz się topią
w obłokach oiapłych noc dzień przepadły zupełnie
półbrzask jedynie wisi mętny szary popiół
obrazy marcoussisa pionin sen kruk sztandar
świeca morze pociski przyjaciółki ukłon
katalog róg ulicy pieśń mej matki żandarm
wszystko hurgoce w chmurach mgieł sztywnych jak sukno
krzyczący wir wybuchem znienacka uderza
wir niepokoju powstał może z przeczytanych książek
zagmatwał strugę czasu spruł ją wskroś i przeżarł
szczelinę wydrażył
przez ręka wiru smagła uczyniony wytom
widać jak w teleskopie gwiazdę to co było
z daleka namiot cyrku z bliska transatlantyk
zasłonił nieba niebieski fajans
od ryku osypały się urwisk żółte kanty
mastodont stąpa zagniewany
rozpycha wieczór skórę tak wieczorem chłodzi
nagle zwinęły się liście paprotne po gajach
zaszumiały piana
to nic to ta chwila odchodzi
w chmurnej szczelinie inna sprzed tysiącoleci
pyłem drobnym jak petit na szpaltę nadleci
wiatr nurt zgrzebny dymem odurza
gwiezdny jakże piękny jest ognisk purpurowy żużel
za obozem kołysały się wzgórza
grzbietami wielkich wołów
drewniane niezdarne łamały szuwar koła
i tu chaos mosiężne ręce miecze karki
naszyjniki z krzemieni oczy w ogniu jarkin.
oto burza postaci w skórach i kożuchach
stosy rozbijające płomieniami łun nów
aż znowu zaszumiało w szumach pólbrzask bucha
pochłania miękka paszcza obłoku tłum hunnów
potem się w nowych światłach powoli rozchyla
jak balon nad miastem niedawna tkwi chwila
muł w rzekach kolczastego drutu
wśród bomb ginących twarze
zluszczyl je ból jak belki łuszczy płomień w pożarze
ziemia i pułki butów
dnie stojące na płytkich okopach
mitraliez kaszle i świsty
na ogniach nocny popas
niebo ogniste
miasto mdlejące przestrzeń która rzyęi
armaty rozpalone rwące się z uwięzi
w ogniach nicość
nagle odmęt białawy zawrzał w glos zanucił
jeslesmy pod lublinem który zorzą plunie
dzień dzisiejszy powrócił
powrócił jak syn marnotrawny
ucałujmy jego skronie
bo gdaic spojrzeć jak dawniej
budynki w oddalaniu lśniące
a tu o milę od murów
za trzciną i sitowiem zagubią sic słońce
jak ciężka szala wdgi na której zmierzch uróst
czas
wieczność czasu
szare wąwozy czasu
czas
wizje nie nasycają są zawiłym haftem
czy z tego alfabetu co będzie odczytam
po cóż czytać i tak wiem chyba to jest prawdą
pytania odpowiedzą brzmią jak odpowiedzi pytań