Ïðî÷èòàíèé : 315
|
Òâîð÷³ñòü |
Á³îãðàô³ÿ |
Êðèòèêà
Do przyjaciół gówniarzy
Kto się za ten wiersz obraża,
ten się sam za gówniarza uważa
Przeglądam w myśli wszystkich mych przyjaciół twarzeI myślę sobie, och, psiakrew! czyż wszyscy są gówniarze?Ach, nie! Jest kilku wiernych, z tymi pojechałbym nawet do Kielc.A reszta? Ach, reszta, to jest gówno, proszę pani, wprost na szmelc.Pytacie mnie, czemu do Kielc, a nie do Afryki lub na Borneo?O, tam łatwiej przyjacielem być wśród tropikalnych puszcz,Niż gdy za ścianą woła ktoś: puszcz mnie pan, ach, puszcz,A pluskwy, ach, nietropikalne, mnożą się jak w aparacie tym "Roneo".O, tak w ohydnej wszawości małego miastka,Gdy metafizyk głąb wypiera dowolna wprost namiastka,Gdzie zamiast uczuć wszelkich są tylko jakieś marne substytuty,A miłość dają tylko, ach, nieszczęsne prostetuty(Bo krzywych zabrakło już),A syf i tryper biegną w krok tuż, tuż,Gdzie zwykła dorożkarska buda zastąpi wszelkie narkotyki świata,I gdzie jedyne piękno jest: na zgniłych domkach jakaś, proszę paniwieczorna, ta tak zwana, ach, poświata,I to wszystko na tle zupełnej nędzyW smrodzie u jakiejś gospodyni potwornej wprost jędzy,W ciągłej niepogodzie, co lepsza jest od słońca,Bo wtedy wszystko zda się bliskim już, ach, końca -Tak sobie wyobrażam Kielce, symbol, jako szczyt ohydy,Jak jakiś Paramount najgorszej małomiasteczkowej brzydy.A może piękne to jest, ach, miasteczko, ach, i nawet miłeI niełatwo jest w nim złapać nawet kiłę...W każdym razie tam przyjacielem być i w tych warunkachTrudniej jest niż w afrykańskich najpiekielniejszych wprost stosunkach.Gdy człowiek gębą sra,A tyłkiem podpatruje obroty gwiazd i mgławic dalekich spirale,Gdy mu muzyczka skądsiś gra,A on gdzieś przy powale wydusza miliony pluskwich gwiazd,Gdy beznadziejność dusi jak ohyda iśmierdząca zmora,Gdy człowiek sobie siebie widzi jak cuchnącego własnym sosem, ach,potwora -Może to wszystko przejdzie, ach, a może nie,W każdym razie to jest wszystko bardzo fe.A do tego napisane nie krwią, a gównem, bardzo źle.Ja nie chcę tego, nie, nie, nie!I nie chcę, potąd mam już ich,Przyjaciół mych, gówniarzy tych.Wolę bydło wprost, koty, nie mówiąc o psach,Robaki, pluskwy, jakieś automaty,Nawet takie, jak na stacjach, choć bez twarzy,Co nie mają ni mamy ni taty,Bo wiem, że kot nie kłamie miaucząc,A pies swym szczekaniem,Że krowa mi nie siknie witriolejem w pysk, tylko mlekiem,Że pluskwa... ale szkoda gadać, proszę pani,Że świat się roi od drani.Że, gdy, na przykład, w automat włożę groszy pięć,To wyjdzie mi na pewno czekoladka, A nie kłamliwa mowa, brechnia obłudna i już zbyt, wprost nader hadkaW swym śliskim kłamstwie,W zaczajonej za nim złośliwości, chęci krzywdyI zlekceważenia, ach, i zwykłym chamstwie.Automat nie będzie obśliniać mnie i dusić aż do bólu rąk mych z czułości,A potem za plecami, albo i przed, to wolę nawet już, robić małychobrzydliwości,W imię jakichś urojonych zalet i cnótCzekając na swego wniebowzięcia już za życia cud -Bo on jest taki dobry, ach, i doskonały,Że nie wiadomo już, czy nawet on oddaje kały...Może on nie sra i nie robi pipi,Tak, ścierwo, doskonały jest,Że w samo piękno zamienia się jego najpospolitszy gest:Jakieś dłubnięcie w nosie,Czy umazanie ręki w jakimś własnym sosie,Co lepszy jest od majonezu,Gdy organ, co go wydaje, piękniejszy od świątyni Diany jest z Efezu...I tak nie znoszę w ogóle obłudnych gówniarzy,Ale gdy mymi przyjaciółmi jeszcze śmieli byćI potem się zdemaskowali- Tym gorzej, jeśli się w gówniarstwie swym tak długo dekowali -To taki mnie porywa wstyd, że mi jest z tym wprost nie do twarzy!Precz ode mnie, gatunku wraży!Niech mi się nie śmie żaden z was nawet śnić,Bo będę pluć jak Arab i bić!Niech mi się o nim nigdy więcej najlżej nawet nie zamarzy,Bo wszystkich razem w kupieZwalę czym popadło - dla ekonomii - po olbrzymiej wspólnej dupie.
|
|