Ïðî÷èòàíèé : 160
|
Òâîð÷³ñòü |
Á³îãðàô³ÿ |
Êðèòèêà
Audiencja
Umówiłem się z nim na dziewiątą,
Przyszedłem, jak każe bon ton,
Punktualnie,
Zastałem pełną poczekalnię,
Do czwartej cierpliwie czekałem,
Raz i drugi zemdlałem,
Zamówiłem się wreszcie na sobotę
I wyszedłem oblany potem.
W sobotę wyjechał z Warszawy,
W jeden dzień pozałatwiać miał sprawy -
Przychodzę nazajutrz - nie ma.
Przychodzę po trzech dniach - nie ma.
Przychodzę po tygodniu - ta sama dylema:
Nie ma.
Ze słów sekretarki wynika,
Że pojechał na dzień do Rybnika.
Po miesiącu powrócił, ale nie miał czasu,
W poniedziałek wyszedł do Dyrekcji Lasów,
We wtorek miał posiedzenie,
W środę był zajęty szalenie:
Inwentaryzacja,
Rejestracja,
Lustracja...
Racja! Trudno. Kazał mi przyjść w sobotę.
Odłożyłem całą robotę,
Ogoliłem się należycie,
Zameldowałem się u sekretarki o świcie,
Tego dnia przyjąć mnie nie mógł,
W środę, niestety, zaniemógł -
Rozchorował się najfatalniej,
A ja wiądłem jak kwiat, w poczekalni.
Po tygodniu spotkaliśmy się na pogrzebie:
Leżeliśmy obok siebie
Głowa naprzeciw głowy -
On w blaszanej trumience,
A ja - w dębowej.
Podaliśmy sobie ręce;
Chciałem z nim pomówić - daremno,
Pochylił się nade mną
I rzekł na dowód dobrej komitywy:
"Pan wybaczy, lecz jestem kompletnie nieżywy
Może więc kiedy indziej pomówimy o tem.
Dajmy na to - za wieczność, w sobotę."
|
|