Ïðî÷èòàíèé : 164
|
Òâîð÷³ñòü |
Á³îãðàô³ÿ |
Êðèòèêà
Kongres
W nocy trwoga w Białym Domu
Nie dawała spać nikomu,
Marshall jeździł cały blady
Do Trumana na narady,
Nawet żona Achesona
Przyleciała przerażona,
I przez kabel Attlee z rana
Dostał rozkaz swego pana.
Tak historia się zaczęła.
Attlee zabrał się do dzieła,
Westchnął głośno: "Nie jest dobrze!"
I łapankę zrobił w Dovrze.
Wyskoczyli polismeni
Nowocześnie uzbrojeni,
Z krzykiem: "Boże, chroń nam króla!"
Jęli gości pchać do ula.
Krążą w porcie przerażeni
Uzbrojeni polismeni:
- Gdzie Joliot-Curie, ten zbrodzień,
Co o pokój woła co dzień?
Trzymaj! Łap! W kajdany okuj
Tych, co walczyć chcą o pokój!
Niebezpieczni są poeci,
Matki dziesięciorga dzieci,
No, bo dzieci - komuniści,
Księża też, najoczywiściej,
Groźny każdy malarz, chociaż
Jeszcze gorszy jest robociarz!
A uczeni? Dobrze wie się,
Z czym wystąpią na Kongresie.
Struchlał Attlee, że w Sheffieldzie
Gołąbeczek jest na szyldzie.
"Chcieć pokoju - ryknął Bevin -
To największa z wszystkich przewin!"
Tak to lew brytyjski ryczy
Na amerykańskiej smyczy.
Szczęściem biały gołąbeczek
Z dawna przywykł do wycieczek.
Przyglądali się zdumieni
Uzbrojeni polismeni,
Jak poleciał bez obawy
Prosto z Anglii do Warszawy,
Gdzie w trzy dni już był gotowy
Drugi Kongres Pokojowy.
Z wszystkich krajów i połaci
Przyjechali delegaci,
Rozpoczęły się obrady,
Tylko trząsł się Attlee blady,
Tylko trwoga w Białym Domu
Nie dawała spać nikomu,
Gdy przez radio grzmiały w mroku
Słowa: Paix! Mir! Frieden! Pokój!
|
|