Ñàéò ïîå糿, â³ðø³, ïîçäîðîâëåííÿ ó â³ðøàõ ::

logo

UA  |  FR  |  RU

Ðîæåâèé ñàéò ñó÷àñíî¿ ïîå糿

Á³áë³îòåêà
Óêðà¿íè
| Ïîåòè
Êë. Ïîå糿
| ²íø³ ïîåò.
ñàéòè, êàíàëè
| ÑËÎÂÍÈÊÈ ÏÎÅÒÀÌ| Ñàéòè â÷èòåëÿì| ÄÎ ÂÓÑ ñèíîí³ìè| Îãîëîøåííÿ| ˳òåðàòóðí³ ïðå쳿| Ñï³ëêóâàííÿ| Êîíòàêòè
Êë. Ïîå糿

 x
>> ÂÕ²Ä ÄÎ ÊËÓÁÓ <<


e-mail
ïàðîëü
çàáóëè ïàðîëü?
< ðåºñòðaö³ÿ >
Çàðàç íà ñàéò³ - 1
Íåìຠí³êîãî ;(...
Ïîøóê

Ïåðåâ³ðêà ðîçì³ðó




Szymon Szymonowic

Ïðî÷èòàíèé : 163


Òâîð÷³ñòü | Á³îãðàô³ÿ | Êðèòèêà

Sielanka czternasta

Pomarlica


Pańko,  Wonton
 
Pańko
Co  się  dzieje,  Wontonie,  że  cię  nie  widamy
W  towarzystwie  i  twoich  pieśni  nie  słychamy?
Tylko  snadź  miedzy  lasy,  miedzy  pustyniami
Sam  schadzasz.  Nie  takimi  pasterz  zabawami
Ma  się  parać,  pilniej  mu  za  trzodami  chodzić.
Myśliwcowi  przystoi  w  lesiech  na  zwierz  godzić.
 
Wonton
Byłem  kiedyś  pasterzem,  dziś  temu  nazwisku
Muszę  dać  pokój,  próżne  tytuły  bez  zysku.
 
Pańko
Już  siwy  włos  we  brodzie.  Mienić  obyczaje
Na  starość,  rzadko  się  to  któremu  udaje.
 
Wonton
Trudno  nie  mienić,  kiedy  sam  Bóg  co  odmieni:
Zima  biała,  Bóg  tak  chce,  lato  się  zieleni.
 
Pańko
Na  Boga  by  na  osła  -  na  Niego  wkładamy,
Co  sami  dobrowolnie  sobie  zadziałamy.
Bóg  za  szyję  nie  ciągnie.  Że  kto  drogi  zmyli,
Bóg  nie  winien;  tam  każdy  padnie,  gdzie  się  chyli.
 
Wonton
Widziałeś  me  obory?  Widziałeś  koszary?
Jakie  w  nich  pustki  teraz!  Gdy  pan  Bóg  swe  dary
Raczył  dawać,  pełno  w  nich  wszystkiego  bywało,
Dziś  tak  pobrał,  że  sierci  bydła  nie  zostało.
 
Pańko
Słychać  było,  że  u  was  bydła  odchodziły,
Ale  kogóż  te  szkody  dziś  nie  nawiedziły?
Pospolity  to  pożar  i  na  wszystkie  kąty
Rozsypał  się,  a  płuży  już  to  rok  dziesiąty.
I  u  nas  tak  przerzedził.  U  kogo  bywało
Sto  obory,  dziś  ledwie  kilkoro  zostało.
Co  ludziom,  to  też  i  nam;  z  ludźmi  i  śmierć  miła.
Aboś  chciał,  aby  cię  kaźń  boska  ochroniła?
 
Wonton
Więtszy  żal  z  wielą  cierpieć.  Bodaj  mnie  samego
Doległo!  Nie  cieszę  się  z  przypadku  cudzego.
Od  złych  sąsiad  wszystko  złe;  łacniej  zły  wiatr  minie.
Zły  człowiek  rad  by  wszystkich  zgubił,  gdy  sam  ginie.
 
Pańko
Wiem,  że  dawno  narzekasz  na  przykre  sąsiady.
Zazdrość  to  czyni,  na  to  nie  masz  inszej  rady:
Niechaj  się  zazdrość  puka!  Bodaj  mi  zajrzano!
Wolę  to,  niżliby  mię  pożałować  miano.
 
Wonton
Dogryzie  i  zły  sąsiad.  Mnie  to  barziej  psuje,
Że  doma  nie  mięszkiwam.  Kto  gospodaruje,
A  na  czeladź  się  spuszcza,  sam  się  dworem  bawi,
Równa  to,  gdy  straszydła  kto  na  wróble  stawi.
Straszydła  stoją,  wróble  proso  wypijają,
Drewniani  naszy  słudzy  tak  nas  oganiają.
I  ja  teraz  tę  szkodę  mojej  niebytności
Przyczytam  a  czeladzi  zwykłej  niedbałości.
 
Pańko
Nie  dziw,  że  Amaryllis  zawsze  narzekała
Ani  z  jabłoni  swoich  jabłek  obierała.
Ciebie  doma  nie  było,  ciebie  wyglądały
Sośnie  wysokie,  ciebie  i  ten  chróścik  mały.
Ale  komu  polewka  dworska  zasmakuje,
Niech  się  mu  dom  przewraca,  on  tego  nie  czuje.
 
Wonton
Bezecny  dwór,  bodaj  się  o  nim  ani  śniło!
Niechaj  się  nim  zabawia,  komu  zginąć  miło.
Jam  raz  zginął:  tak  mucha  więźnie  w  pajęczynie,
Tak  sikora  na  lepie,  tak  mysz  w  łapce  ginie.
 
Pańko
Kto  na  swym  nie  przestawa,  a  co  raz  się  kusi
O  nierówną,  zawsze  być  niewolnikiem  musi,
Pod  czas  i  swoje  straci,  i  za  cień  ułapi.
Powoli  prędzej  dojdzie  niż  ten,  co  się  kwapi.
 
Wonton
Pozna  rada  po  szkodzie!  Przyjdzie  odżałować
Wszystkiego,  a  na  lepszą  dolą  się  zachować
I  o  czym  inszym  myślić.  Już  was,  proste  pieśni,
Bóg  żegnaj!  Bóg  was  żegnaj,  satyrowie  leśni!
Was,  nimfy!  Was,  pasterze!  Już  więcej  Wontona
Nie  ogląda  drużyna  w  kupę  zgromadzona.
Zostańcie  tu,  ucieszne  moje  krotofile,
Zostańcie,  me  zabawy,  me  spokojne  chwile.
Ciebie,  piszczałko  moja,  niech  ma  ten  dąb  suchy,
Minęło  to,  że  przez  cię  kraj  ten  nie  był  głuchy.
Wszystkie  debrze,  wszystkie  cię  lasy  słychywały,
Do  ciebie  się  pagórki  wszystkie  odzywały.
O  pagórki.  Już  po  was  nie  będzie  ryczało
Bydło  moje,  nie  będzie  traw  waszych  deptało.
Darmo,  przezorny  Purze,  lejesz  hojne  zdroje!
Już  nie  będą  pijały  z  ciebie  woły  moje.
O  woły,  pracą  moją  pilnie  wypasione,
Serce  mi  się  rozsiada,  gdy  na  was  wspomionę!
Kiedyście  upadały,  kiedyście  zdychały,
A  ratunku  żadnego  zioła  nie  dawały,
Samem  nad  wami  stawał,  samem  was  podwadzał,
A  żal  mi  dobrze  z  głowy  oczu  nie  wysadzał.
Już  się  nie  będę  chełpił  pięknymi  nabiały,
Wszystkieście,  moje  krowy,  wszystkie  pozdychały!
Wedle  was  i  cieliczki  padły;  i  ciołacy,
Wszystkich  psi  jedli,  wszystkich  jedli  grubi  ptacy.
Tak  więc  wicher  obali  w  boru  sośnie  całe,
Że  i  chrósty,  i  drzewka  nie  zostaną  małe.
Wilcy,  coście  obory  moje  wojowali,
Coście  mię  w  polach,  coście  mię  w  lesiech  kradali!
Przymierze  ze  mną  macie:  ani  tajne  doły,
Ani  wam  będą  bronić  przystępu  okoły,
Beśpiecznie  nadbiegajcie.  Mała  tu  nadzieja,
Pustki  i  nachytrszego  omylą  złodzieja.
O  psi,  o  dufna  moja,  o  straży  stateczna!
Leżcie  i  spicie,  żadna  trwoga  niebeśpieczna
Nie  wzbudzi  was.  Już  nie  masz  czuć  około  czego
I  zamku  nie  strzegają  hajducy  pustego.
Rosa  dziś  rano  padła,  trawy  otrzeźwiały,
A  mnie  się  łzami  oczy  tylko  nie  zalały.
Z  rosą  pasza  nalepsza.  Lecz  trudno  w  tej  mierze
Poradzić,  kiedy  sam  Bóg  ręką  swą  co  bierze.
Leżą  łąki  zielone,  okiem  nieprzejrzane,
Stoją  stogi  sian  wonnych,  w  pogody  sprzątane.
Cóż  po  tym,  kiedy  nie  masz,  kto  by  zażył  tego,
Nie  masz  cieliczek  moich,  nie  masz  stadka  mego!
Nalepiej  w  świat  z  oczyma.  Potrzeba  dać  pole
Żalowi:  mniej  to  boli,  co  w  oczy  nie  kole.
Zostajcie,  piękne  łąki,  już  więcej  na  wasze
Pasterz  Wonton  bydeł  swych  nie  pożenię  pasze.
Wonton  nie  pasterz,  już  was  kosą  swą  nie  zatnie!
Żegnam  was  i  już  was  tu  zostawiam  ostatnie.
I  ty,  Pańku,  bądź  łaskaw,  a  jeśliś  co  chęci
Mojej  zaznał,  niech  będę  u  ciebie  w  pamięci.
 
Pańko
Tak-żeś  o  Bogu  zwątpił?  Tak-że  ręka  Jego
Jest  ścisła,  że,  co  weźmie,  nie  ma  wrócić  z  czego?
Co  od  Boga,  potrzeba  za  wdzięczne  przyjmować,
Lub  on  daje,  lub  bierze,  za  wszystko  dziękować.
Tym  prawem  świat  ten  stanął:  szkody  z  korzyściami
Mieszają  się.  Dziś  słońce,  jutro  się  chmurami
Niebo  czerni;  godzina  jedna  -  nie  jednaka.
Może  być  z  pana  żebrak,  może  pan  z  żebraka.
A  kiedy  kto  upadnie,  więc  się  już  nie  dźwigać?
I  opuściwszy  ręce,  nieszczęściu  podlegać?
Pobiją  zboża  grady,  przedsię  oracz  w  pole
Z  pługiem  idzie,  nie  pomniąc  o  próżnej  stodole.
A  Pan  Bóg  zaś  tak  hojnie,  jako  Pan,  zaradza,
Że  się  i  grad,  i  wszystek  głodny  rok  nagradza.
Pomnisz,  kiedy  nam  sady  zima  posuszyła?
One  sady  rozkoszne!  Niecierpliwa  była
Moja  Oleńka,  swoje  wyrąbać  kazała,
Jakoby  do  palenia  inszych  drew  nie  miała.
Kędy  nie  wyrąbano,  znowu  się  z  korzenia
Puszczały;  jam  się  musiał  udać  do  szczepienia.
I  teraz  z  łaski  bożej  mam  tak  piękne  sady,
Że  mię  nimi  nie  przejdzie  nikt  miedzy  sąsiady.
Widziałem,  kędy  domy  drzewiane  zgorzały,
Tam  potym  kamienice  murowane  stały.
Czasem  Pan  Bóg  nawiedzi  abo  za  karanie,
Abo  chcąc  wzbudzić  więtsze  do  czego  staranie.
Kiedy  człowiek  zdrów,  insze  równiejsze  są  szkody,
Gdy  drzewo  całe,  będą  na  nim  i  jagody.
I  ty  się  nie  opuszczaj:  Bóg  bierze,  Bóg  daje.
Trzeba  się  starać  o  się,  póki  człeka  staje.
Po  Bogu  jest  nadzieja  w  dobrym  przyjacielu.
Za  twoim  zachowaniem  najdziesz  takich  wielu,
Co  cię  zapomożemy.  Ode  mnie  jednego
Przyjmi  parę  czabanek,  od  kogo  drugiego
Będzie  więcej.  Tylko  tu  przemięszkiwaj  z  nami,
A  wieku  darmo  nie  traw  miedzy  pustyniami.
A  teraz  tu  przenocuj  ze  mną,  już  też  siada
Słoneczko  i  na  trawy  chłodna  rosa  pada.



Íîâ³ òâîðè