Ñàéò ïîå糿, â³ðø³, ïîçäîðîâëåííÿ ó â³ðøàõ ::

logo

UA  |  FR  |  RU

Ðîæåâèé ñàéò ñó÷àñíî¿ ïîå糿

Á³áë³îòåêà
Óêðà¿íè
| Ïîåòè
Êë. Ïîå糿
| ²íø³ ïîåò.
ñàéòè, êàíàëè
| ÑËÎÂÍÈÊÈ ÏÎÅÒÀÌ| Ñàéòè â÷èòåëÿì| ÄÎ ÂÓÑ ñèíîí³ìè| Îãîëîøåííÿ| ˳òåðàòóðí³ ïðå쳿| Ñï³ëêóâàííÿ| Êîíòàêòè
Êë. Ïîå糿

 x
>> ÂÕ²Ä ÄÎ ÊËÓÁÓ <<


e-mail
ïàðîëü
çàáóëè ïàðîëü?
< ðåºñòðaö³ÿ >
Çàðàç íà ñàéò³ - 1
Íåìຠí³êîãî ;(...
Ïîøóê

Ïåðåâ³ðêà ðîçì³ðó




Adam Mickiewicz

Ïðî÷èòàíèé : 604


Òâîð÷³ñòü | Á³îãðàô³ÿ | Êðèòèêà

Pan Tadeusz - Księga pierwsza: Gospodarstwo

Gospodarstwo  
Powrót  panicza.  
Spotkanie  się  najpierwsze  w  pokoiku,  drugie  u  stołu.  
Ważna  Sędziego  nauka  o  grzeczności.  
Podkomorzego  uwagi  polityczne  nad  modami.  
Początek  sporu  o  Kusego  i  Sokoła.  
Żale  Wojskiego.  
Ostatni  Woźny  Trybunału.  
Rzut  oka  na  ówczesny  stan  polityczny  Litwy  i  Europy.  
   
   

Litwo!  Ojczyzno  moja!  ty  jesteś  jak  zdrowie  
Ile  cię  trzeba  cenić,  ten  tylko  się  dowie,  
Kto  cię  stracił.  Dziś  piękność  twą  w  całej  ozdobie  
Widzę  i  opisuję,  bo  tęsknię  po  tobie.  

Panno  święta,  co  Jasnej  bronisz  Częstochowy  
I  w  Ostrej  świecisz  Bramie!  Ty,  co  gród  zamkowy  
Nowogródzki  ochraniasz  z  jego  wiernym  ludem!  
Jak  mnie  dziecko  do  zdrowia  powróciłaś  cudem,  
(Gdy  od  płaczącej  matki  pod  Twoją  opiekę  
Ofiarowany,  martwą  podniosłem  powiekę  
I  zaraz  mogłem  pieszo  do  Twych  świątyń  progu  
Iść  za  wrócone  życie  podziękować  Bogu),  
Tak  nas  powrócisz  cudem  na  Ojczyzny  łono.  
Tymczasem  przenoś  moją  duszę  utęsknioną  
Do  tych  pagórków  leśnych,  do  tych  łąk  zielonych,  
Szeroko  nad  błękitnym  Niemnem  rozciągnionych;  
Do  tych  pól  malowanych  zbożem  rozmaitem,  
Wyzłacanych  pszenicą,  posrebrzanych  żytem;  
Gdzie  bursztynowy  świerzop,  gryka  jak  śnieg  biała,  
Gdzie  panieńskim  rumieńcem  dzięcielina  pała,  
A  wszystko  przepasane  jakby  wstęgą,  miedzą  
Zieloną,  na  niej  z  rzadka  ciche  grusze  siedzą.  
         Śród  takich  pól  przed  laty,  nad  brzegiem  ruczaju,  
Na  pagórku  niewielkim,  we  brzozowym  gaju,  
Stał  dwór  szlachecki,  z  drzewa,  lecz  podmurowany;  
Świeciły  się  z  daleka  pobielane  ściany,  
Tym  bielsze,  że  odbite  od  ciemnej  zieleni  
Topoli,  co  go  bronią  od  wiatrów  jesieni.  
Dom  mieszkalny  niewielki,  lecz  zewsząd  chędogi,  
I  stodołę  miał  wielką,  i  przy  niej  trzy  stogi  
Użątku,  co  pod  strzechą  zmieścić  się  nie  może;  
Widać,  że  okolica  obfita  we  zboże,  
I  widać  z  liczby  kopic,  co  wzdłuż  i  wszerz  smugów  
Świecą  gęsto  jak  gwiazdy,  widać  z  liczby  pługów  
Orzących  wcześnie  łany  ogromne  ugoru,  
Czarnoziemne,  zapewne  należne  do  dworu,  
Uprawne  dobrze  na  kształt  ogrodowych  grządek:  
Że  w  tym  domu  dostatek  mieszka  i  porządek.  
Brama  na  wciąż  otwarta  przechodniom  ogłasza,  
Że  gościnna,  i  wszystkich  w  gościnę  zaprasza.  

Właśnie  dwukonną  bryką  wjechał  młody  panek  
I  obiegłszy  dziedziniec  zawrócił  przed  ganek,  
Wysiadł  z  powozu;  konie,  porzucone  same,  
Szczypiąc  trawę  ciągnęły  powoli  pod  bramę.  
We  dworze  pusto:  bo  drzwi  od  ganku  zamknięto  
Zaszczepkami,  i  kołkiem  zaszczepki  przetknięto.  
Podróżny  do  folwarku  nie  biegł  sług  zapytać,  
Odemknął,  wbiegł  do  domu,  pragnął  go  powitać.  
Dawno  domu  nie  widział,  bo  w  dalekim  mieście  
Kończył  nauki,  końca  doczekał  nareszcie.  
Wbiega  i  okiem  chciwie  ściany  starodawne  
Ogląda  czule,  jako  swe  znajome  dawne.  
Też  same  widzi  sprzęty,  też  same  obicia,  
Z  którymi  się  zabawiać  lubił  od  powicia;  
Lecz  mniej  wielkie,  mniej  piękne,  niż  się  dawniej  zdały  
I  też  same  portrety  na  ścianach  wisiały.  
Tu  Kościuszko  w  czamarce  krakowskiej,  z  oczyma  
Podniesionymi  w  niebo,  miecz  oburącz  trzyma;  
Takim  był,  gdy  przysięgał  na  stopniach  ołtarzów,  
Że  tym  mieczem  wypędzi  z  Polski  trzech  mocarzów,  
Albo  sam  na  nim  padnie.  Dalej  w  polskiej  szacie  
Siedzi  Rejtan  żałośny  po  wolności  stracie,  
W  ręku  trzymna  nóż,  ostrzem  zwrócony  do  łona,  
A  przed  nim  leży  Fedon  i  Żywot  Katona.  
Dalej  Jasiński,  młodzian  piękny  i  posępny,  
Obok  Korsak,  towarzysz  jego  nieodstępny,  
Stoją  na  szańcach  Pragi,  na  stosach  Moskali,  
Siekąc  wrogów,  a  Praga  już  się  wkoło  pali.  
Nawet  stary  stojący  zegar  kurantowy  
W  drewnianej  szafie  poznał,  u  wniścia  alkowy,  
I  z  dziecinną  radością  pociągnął  za  sznurek,  
By  stary  Dąbrowskiego  posłyszeć  mazurek.  

Biegał  po  całym  domu  i  szukał  komnaty,  
Gdzie  mieszkał  dzieckiem  będąc,  przed  dziesięciu  laty.  
Wchodzi,  cofnął  się,  toczył  zdumione  źrenice  
Po  ścianach;  w  tej  komnacie  mieszkanie  kobiece?  
Któż  by  tu  mieszkał?  Stary  stryj  nie  był  żonaty,  
A  ciotka  w  Petersburgu  mieszkała  przed  laty.  
To  nie  był  ochmistrzyni  pokój?  Fortepiano?  
Na  nim  nuty  i  książki;  wszystko  porzucano  
Niedbale  i  bezładnie;  nieporządek  miły!  
Niestare  były  rączki,  co  je  tak  rzuciły.  
Tuż  i  sukienka  biała,  świeżo  z  kołka  zdjęta  
Do  ubrania,  na  krzesła  poręczu  rozpięta.  
A  na  oknach  donice  z  pachnącymi  ziołki,  
Geranium,  lewkonija,  astry  i  fijołki.  
Podróżny  stanął  w  jednym  z  okien  -  nowe  dziwo:  
W  sadzie,  na  brzegu  niegdyś  zarosłym  pokrzywą,  
Był  maleńki  ogródek,  ścieżkami  porznięty,  
Pełen  bukietów  trawy  angielskiej  i  mięty.  
Drewniany,  drobny,  w  cyfrę  powiązany  płotek  
Połyskał  się  wstążkami  jaskrawych  stokrotek.  
Grządki,  widać,  że  były  świeżo  polewane;  
Tuż  stało  wody  pełne  naczynie  blaszane,  
Ale  nigdzie  nie  widać  było  ogrodniczki;  
Tylko  co  wyszła;  jeszcze  kołyszą  się  drzwiczki  
Świeżo  trącone,  blisko  drzwi  ślad  widać  nóżki  
Na  piasku,  bez  trzewika  była  i  pończoszki;  
Na  piasku  drobnym,  suchym,  białym  na  kształt  śniegu,  
Ślad  wyraźny,  lecz  lekki,  odgadniesz,  że  w  biegu  
Chybkim  był  zostawiony  nóżkami  drobnemi  
Od  kogoś,  co  zaledwie  dotykał  się  ziemi.  

Podróżny  długo  w  oknie  stał  patrząc,  dumając,  
Wonnymi  powiewami  kwiatów  oddychając,  
Oblicze  aż  na  krzaki  fijołkowe  skłonił,  
Oczyma  ciekawymi  po  drożynach  gonił  
I  znowu  je  na  drobnych  śladach  zatrzymywał,  
Myślał  o  nich  i,  czyje  były,  odgadywał.  
Przypadkiem  oczy  podniósł,  i  tuż  na  parkanie  
Stała  młoda  dziewczyna.  -  Białe  jej  ubranie  
Wysmukłą  postać  tylko  aż  do  piersi  kryje,  
Odsłaniając  ramiona  i  łabędzią  szyję.  
W  takim  Litwinka  tylko  chodzić  zwykła  z  rana,  
W  takim  nigdy  nie  bywa  od  mężczyzn  widziana;  
Więc  choć  świadka  nie  miała,  założyła  ręce  
Na  piersiach,  przydawając  zasłony  sukience.  
Włos  w  pukle  nie  rozwity,  lecz  w  węzełki  małe  
Pokręcony,  schowany  w  drobne  strączki  białe,  
Dziwnie  ozdabiał  głowę,  bo  od  słońca  blasku  
Świecił  się,  jak  korona  na  świętych  obrazku.  
Twarzy  nie  było  widać,  zwrócona  na  pole  
Szukała  kogoś  okiem,  daleko,  na  dole;  
Ujrzała,  zaśmiała  się  i  klasnęła  w  dłonie,  
Jak  biały  ptak  zleciała  z  parkanu  na  błonie  
I  wionęła  ogrodem,  przez  płotki,  przez  kwiaty,  
I  po  desce  opartej  o  ścianę  komnaty,  
Nim  spostrzegł  się,  wleciała  przez  okno,  świecąca,  
Nagła,  cicha  i  lekka  jak  światłość  miesiąca.  
Nucąc  chwyciła  suknie,  biegła  do  zwierciadła;  
Wtem  ujrzała  młodzieńca  i  z  rąk  jej  wypadła  
Suknia,  a  twarz  ad  strachu  i  dziwu  pobladła.  
Twarz  podróżnego  barwą  spłonęła  rumianą,  
Jak  obłok,  gdy  z  jutrzenką  napotka  się  raną;  
Skromny  młodzieniec  oczy  zmrużył  i  przysłonił,  
Chciał  coś  mówić,  przepraszać,  tylko  się  ukłonił  
I  cofnął;  dziewica  krzyknęła  boleśnie,  
Niewyraźnie,  jak  dziecko  przestraszone  we  śnie;  
Podróżny  zląkł  się,  spójrzał,  lecz  już  jej  nie  było,  
Wyszedł  zmieszany  i  czuł,  że  serce  mu  biło  
Głośno,  i  sam  nie  wiedział,  czy  go  miało  śmieszyć  
To  dziwaczne  spotkanie,  czy  wstydzić,  czy  cieszyć.  

Tymczasem  na  folwarku  nie  uszło  baczności,  
Że  przed  ganek  zajechał  któryś  z  nowych  gości.  
Już  konie  w  stajnię  wzięto,  już  im  hojnie  dano,  
Jako  w  porządnym  domu,  i  obrok,  i  siano:  
Bo  Sędzia  nigdy  nie  chciał,  według  nowej  mody,  
Odsyłać  konie  gości  Żydom  do  gospody.  
Słudzy  nie  wyszli  witać,  ale  nie  myśl  wcale,  
Aby  w  domu  Sędziego  służono  niedbale;  
Słudzy  czekają,  nim  się  pan  Wojski  ubierze,  
Który  teraz  za  domem  urządzał  wieczerzę.  
On  Pana  zastępuje  i  on,  w  niebytności  
Pana,  zwykł  sam  przyjmować  i  zabawiać  gości  
(Daleki  krewny  pański  i  przyjaciel  domu).  
Widząc  gościa,  na  folwark  dążył  po  kryjomu  
(Bo  nie  mógł  wyjść  spotykać  w  tkackim  pudermanie),  
Wdział  więc,  jak  mógł  najprędzej,  niedzielne  ubranie,  
Nagotowane  z  rana,  bo  od  rana  wiedział,  
Że  u  wieczerzy  będzie  z  mnóstwem  gości  siedział.  

Pan  Wojski  poznał  z  dala,  ręce  rozkrzyżował  
I  z  krzykiem  podróżnego  ściskał  i  całował;  
Zaczęła  się  ta  prędka,  zmieszana  rozmowa,  
W  której  lat  kilku  dzieje  chciano  zamknąć  w  słowa  
Krótkie  i  poplątane,  w  ciąg  powieści,  pytań,  
Wykrzykników  i  westchnień,  i  nowych  powitań.  
Gdy  się  pan  Wojski  dosyć  napytał,  nabadał,  
Na  samym  końcu  dzieje  tego  dnia  powiadał.  

"Dobrze,  mój  Tadeuszu  (bo  tak  nazywano  
Młodzieńca,  który  nosił  Kościuszkowskie  miano  
Na  pamiątkę,  że  w  czasie  wojny  się  urodził),  
Dobrze,  mój  Tadeuszu,  żeś  się  dziś  nagodził  
Do  domu,  właśnie  kiedy  mamy  panien  wiele.  
Stryjaszek  myśli  wkrótce  sprawić  ci  wesele;  
Jest  z  czego  wybrać;  u  nas  towarzystwo  liczne  
Od  kilku  dni  zbiera  się  na  sądy  graniczne,  
Dla  skończenia  dawnego  z  panem  Hrabią  sporu,  
I  pan  Hrabia  ma  jutro  sam  zjechać  do  dworu;  
Podkomorzy  już  zjechał  z  żoną  i  z  córkami.  
Młodzież  poszła  do  lasu  bawić  się  strzelbami,  
A  starzy  i  kobiety  żniwo  oglądają  
Pod  lasem,  i  tam  pewnie  na  młodzież  czekają.  
Pójdziemy,  jeśli  zechcesz,  i  wkrótce  spotkamy  
Stryjaszka,  Podkomorstwo  i  szanowne  damy".  

Pan  Wojski  z  Tadeuszem  idą  pod  las  drogą  
I  jeszcze  się  do  woli  nagadać  nie  mogą.  

Słońce  ostatnich  kresów  nieba  dochodziło,  
Mniej  silnie,  ale  szerzej  niż  we  dnie  świeciło,  
Całe  zaczerwienione,  jak  zdrowe  oblicze  
Gospodarza,  gdy  prace  skończywszy  rolnicze  
Na  spoczynek  powraca;  już  krąg  promienisty  
Spuszcza  się  na  wierzch  boru  i  już  pomrok  mglisty,  
Napełniając  wierzchołki  i  gałęzie  drzewa,  
Cały  las  wiąże  w  jedno  i  jakoby  zlewa;  
I  bór  czernił  się  na  kształt  ogromnego  gmachu,  
Słońce  nad  nim  czerwone  jak  pożar  na  dachu;  
Wtem  zapadło  do  głębi;  jeszcze  przez  konary  
Błysnęło,  jako  świeca  przez  okienic  szpary,  
I  zgasło.  I  wnet  sierpy,  gromadnie  dzwoniące  
We  zbożach,  i  grabliska  suwane  po  łące  
Ucichły  i  stanęły:  tak  pan  Sędzia  każe,  
U  niego  ze  dniem  kończą  prace  gospodarze.  
"Pan  świata  wie,  jak  długo  pracować  potrzeba;  
Słońce,  Jego  robotnik,  kiedy  znidzie  z  nieba,  
Czas  i  ziemianinowi  ustępować  z  pola".  
Tak  zwykł  mawiać  pan  Sędzia;  a  Sędziego  wola  
Była  ekonomowi  poczciwemu  świętą,  
Bo  nawet  wozy,  w  które  już  składać  zaczęto  
Kopę  żyta,  niepełne  jadą  do  stodoły;  
Cieszą  się  z  nadzwyczajnej  ich  lekkości  woły.  

Właśnie  z  lasu  wracało  towarzystwo  całe,  
Wesoło,  lecz  w  porządku;  naprzód  dzieci  małe  
Z  dozorcą,  potem  Sędzia  szedł  z  Podkomorzyną,  
Obok  pan  Podkomorzy  otoczon  rodziną;  
Panny  tuż  za  starszymi,  a  młodzież  na  boku;  
Panny  szły  przed  młodzieżą  o  jakie  pół  kroku  
(Tak  każe  przyzwoitość)  ;  nikt  tam  nie  rozprawiał  
O  porządku,  nikt  mężczyzn  i  dam  nie  ustawiał,  
A  każdy  mimowolnie  porządku  pilnował.  
Bo  Sędzia  w  domu  dawne  obyczaje  chował  
I  nigdy  nie  dozwalał,  by  chybiano  względu  
Dla  wieku,  urodzenia,  rozumu,  urzędu;  
"Tym  ładem,  mawiał,  domy  i  narody  słyną,  
Z  jego  upadkiem  domy  i  narody  giną".  
Więc  do  porządku  wykli  domowi  i  słudzy;  
I  przyjezdny  gość,  krewny  albo  człowiek  cudzy,  
Gdy  Sędziego  nawiedził,  skoro  pobył  mało,  
Przejmował  zwyczaj,  którym  wszystko  oddychało.  

Krótkie  były  Sędziego  z  synowcem  witania,  
Dał  mu  poważnie  rękę  do  pocałowania  
I  w  skroń  ucałowawszy,  uprzejmie  pozdrowił;  
A  choć  przez  wzgląd  na  gości  niewiele  z  nim  mówił,  
Widać  było  z  łez,  które  wylotem  kontusza  
Otarł  prędko,  jak  kochał  pana  Tadeusza.  

W  ślad  gospodarza  wszystko  ze  żniwa  i  z  boru,  
I  z  łąk,  i  z  pastwisk  razem  wracało  do  dworu.  
Tu  owiec  trzoda  becząc  w  ulice  się  tłoczy  
I  wznosi  chmurę  pyłu;  dalej  z  wolna  kroczy  
Stado  cielic  tyrolskich  z  mosiężnymi  dzwonki;  
Tam  konie  rżące  lecą  ze  skoszonej  łąki;  
Wszystko  bieży  ku  studni,  której  ramię  z  drzewa  
Raz  w  raz  skrzypi  i  napój  w  koryta  rozlewa.  

Sędzia,  choć  utrudzony,  chociaż  w  gronie  gości,  
Nie  uchybił  gospodarskiej,  ważnej  powinności,  
Udał  się  sam  ku  studni;  najlepiej  z  wieczora  
Gospodarz  widzi,  w  jakim  stanie  jest  obora;  
Dozoru  tego  nigdy  sługom  nie  poruczy,  
Bo  Sędzia  wie,  że  oko  pańskie  konia  tuczy.  

Wojski  z  woźnym  Protazym  ze  świecami  w  sieni  
Stali  i  rozprawiali,  nieco  poróżnieni,  
Bo  w  niebytność  Wojskiego  Woźny  po  kryjomu  
Kazał  stoły  z  wieczerzą  powynosić  z  domu  
I  ustawić  co  prędzej  w  pośrodku  zamczyska,  
Którego  widne  były  pod  lasem  zwaliska.  
Po  cóż  te  przenosiny?  Pan  Wojski  się  krzywił  
I  przepraszał  Sędziego;  Sędzia  się  zadziwił,  
Lecz  stało  się;  już  późno  i  trudno  zaradzić,  
Wolał  gości  przeprosić  i  w  pustki  prowadzić.  
Po  drodze  Woźny  ciągle  Sędziemu  tłumaczył,  
Dlaczego  urządzenie  pańskie  przeinaczył:  
We  dworze  żadna  izba  nie  ma  obszerności  
Dostatecznej  dla  tylu,  tak  szanownych  gości,  
W  zamku  sień  wielka,  jeszcze  dobrze  zachowana,  
Sklepienie  całe  -  wprawdzie  pękła  jedna  ściana,  
Okna  bez  szyb,  lecz  latem  nic  to  nie  zawadzi;  
Bliskość  piwnic  wygodna  służącej  czeladzi.  
Tak  mówiąc  na  Sędziego  mrugał;  widać  z  miny,  
Że  miał  i  taił  inne,  ważniejsze  przyczyny.  

O  dwa  tysiące  kroków  zamek  stał  za  domem,  
Okazały  budową,  poważny  ogromem,  
Dziedzictwo  starożytnej  rodziny  Horeszków;  
Dziedzic  zginął  był  w  czasie  krajowych  zamieszków.  
Dobra  całe  zniszczone  sekwestrami  rządu,  
Bezładnością  opieki,  wyrokami  sądu,  
W  cząstce  spadły  dalekim  krewnym  po  kądzieli,  
A  resztę  rozdzielono  między  wierzycieli.  
Zamku  żaden  wziąść  nie  chciał,  bo  w  szlacheckim  stanie  
Trudno  było  wyłożyć  koszt  na  utrzymanie;  
Lecz  Hrabia,  sąsiad  bliski,  gdy  wyszedł  z  opieki,  
Panicz  bogaty,  krewny  Horeszków  daleki,  
Przyjechawszy  z  wojażu  upodobał  mury,  
Tłumacząc,  że  gotyckiej  są  architektury;  
Choć  Sędzia  z  dokumentów  przekonywał  o  tem,  
Że  architekt  był  majstrem  z  Wilna,  nie  zaś  Gotem.  
Dość,  że  Hrabia  chciał  zamku,  właśnie  i  Sędziemu  
Przyszła  nagle  taż  chętka,  nie  wiadomo  czemu.  
Zaczęli  proces  w  ziemstwie,  potem  w  głównym  sądzie,  
W  senacie,  znowu  w  ziemstwie  i  w  guberskim  rządzie;  
Wreszcie  po  wielu  kosztach  i  ukazach  licznych  
Sprawa  wróciła  znowu  do  sądów  granicznych.  

Słusznie  Woźny  powiadał,  że  w  zamkowej  sieni  
Zmieści  się  i  palestra,  i  goście  proszeni.  
Sień  wielka  jak  refektarz,  z  wypukłym  sklepieniem  
Na  filarach,  podłoga  wysłana  kamieniem,  
Ściany  bez  żadnych  ozdób,  ale  mur  chędogi;  
Sterczały  wkoło  sarnie  i  jelenie  rogi  
Z  napisami:  gdzie,  kiedy  te  łupy  zdobyte;  
Tuż  myśliwców  herbowne  klejnoty  wyryte  
I  stoi  wypisany  każdy  po  imieniu;  
Herb  Horeszków,  Półkozic,  jaśniał  na  sklepieniu.  

Goście  weszli  w  porządku  i  stanęli  kołem;  
Podkomorzy  najwyższe  brał  miejsce  za  stołem;  
Z  wieku  mu  i  z  urzędu  ten  zaszczyt  należy,  
Idąc  kłaniał  się  damom,  starcom  i  młodzieży.  
Przy  nim  stał  Kwestarz,  Sędzia  tuż  przy  Bernardynie,  
Bernardyn  zmówił  krótki  pacierz  po  łacinie;  
Mężczyznom  dano  wódkę;  wtenczas  wszyscy  siedli  
I  chołodziec  litewski  milcząc  żwawo  jedli.  

Pan  Tadeusz,  choć  młodzik,  ale  prawem  gościa  
Wysoko  siadł  przy  damach  obok  Jegomościa;  
Między  nim  i  stryjaszkiem  jedno  pozostało  
Puste  miejsce,  jak  gdyby  na  kogoś  czekało.  
Stryj  nieraz  na  to  miejsce  i  na  drzwi  poglądał,  
Jakby  czyjegoś  przyjścia  był  pewny  i  żądał.  
I  Tadeusz  wzrok  stryja  ku  drzwiom  odprowadzał,  
I  z  nim  na  miejscu  pustym  oczy  swe  osadzał.  
Dziwna  rzecz!  miejsca  wkoło  są  siedzeniem  dziewic,  
Na  które  mógłby  spójrzeć  bez  wstydu  królewic,  
Wszystkie  zacnie  zrodzone,  każda  młoda,  ładna;  
Tadeusz  tam  pogląda,  gdzie  nie  siedzi  żadna.  
To  miejsce  jest  zagadką,  młódź  lubi  zagadki;  
Roztargniony,  do  swojej  nadobnej  sąsiadki  
Ledwie  słów  kilka  wyrzekł,  do  Podkomorzanki;  
Nie  zmienia  jej  talerzów,  nie  nalewa  szklanki,  
I  panien  nie  zabawia  przez  rozmowy  grzeczne,  
Z  których  by  wychowanie  poznano  stołeczne;  
To  jedno  puste  miejsce  nęci  go  i  mami,  
Już  nie  puste,  bo  on  je  napełnił  myślami.  
Po  tym  miejscu  biegało  domysłów  tysiące,  
Jako  po  deszczu  żabki  po  samotnej  łące;  
Śród  nich  jedna  króluje  postać,  jak  w  pogodę  
Lilia  jezior  skroń  białą  wznosząca  nad  wodę.  

Dano  trzecią  potrawę.  Wtem  pan  Podkomorzy,  
Wlawszy  kropelkę  wina  w  szklankę  panny  Róży,  
A  młodszej  przysunąwszy  z  talerzem  ogórki,  
Rzekł:  "Muszę  ja  wam  służyć,  moje  panny  córki,  
Choć  stary  i  niezgrabny".  Zatem  się  rzuciło  
Kilku  młodych  od  stołu  i  pannom  służyło.  
Sędzia,  z  boku  rzuciwszy  wzrok  na  Tadeusza  
I  poprawiwszy  nieco  wylotów  kontusza,  
Nalał  węgrzyna  i  rzekł:  "Dziś,  nowym  zwyczajem,  
My  na  naukę  młodzież  do  stolicy  dajem,  
I  nie  przeczym,  że  nasi  synowie  i  wnuki  
Mają  od  starych  więcej  książkowej  nauki;  
Ale  co  dzień  postrzegam,  jak  młódź  cierpi  na  tem,  
Że  nie  ma  szkół  uczących  żyć  z  ludźmi  i  światem.  
Dawniej  na  dwory  pańskie  jachał  szlachcic  młody,  
Ja  sam  lat  dziesięć  byłem  dworskim  Wojewody,  
Ojca  Podkomorzego,  Mościwego  Pana  
(Mówiąc,  Podkomorzemu  ścisnął  za  kolana);  
On  mnie  radą  do  usług  publicznych  sposobił,  
Z  opieki  nie  wypuścił,  aż  człowiekiem  zrobił.  
W  mym  domu  wiecznie  będzie  jego  pamięć  droga,  
Co  dzień  za  duszę  jego  proszę  Pana  Boga.  
Jeślim  tyle  na  jego  nie  korzystał  dworze  
Jak  drudzy,  i  wróciwszy  w  domu  ziemię  orzę,  
Gdy  inni,  więcej  godni  Wojewody  względów,  
Doszli  potem  najwyższych  krajowych  urzędów,  
Przynajmniej  tom  skorzystał,  że  mi  w  moim  domu  
Nikt  nigdy  nie  zarzuci,  bym  uchybił  komu  
W  uczciwości,  w  grzeczności;  a  ja  powiem  śmiało,  
Grzeczność  nie  jest  nauką  łatwą  ani  małą.  
Niełatwą,  bo  nie  na  tym  kończy  się,  jak  nogą  
Zręcznie  wierzgnąć,  z  uśmiechem  witać  lada  kogo;  
Bo  taka  grzeczność  modna  zda  mi  się  kupiecka,  
Ale  nie  staropolska  ani  też  szlachecka.  
Grzeczność  wszystkim  należy,  lecz  każdemu  inna;  
Bo  nie  jest  bez  grzeczności  i  miłość  dziecinna,  
I  wzgląd  męża  dla  żony  przy  ludziach,  i  pana  
Dla  sług  swoich,  a  w  każdej  jest  pewna  odmiana.  
Trzeba  się  długo  uczyć,  ażeby  nie  zbłądzić  
I  każdemu  powinną  uczciwość  wyrządzić.  
I  starzy  się  uczyli;  u  panów  rozmowa  
Była  to  historyja  żyjąca  krajowa,  
A  między  szlachtą  dzieje  domowe  powiatu.  
Dawano  przez  to  poznać  szlachcicowi  bratu,  
Że  wszyscy  o  nim  wiedzą,  lekce  go  nie  ważą;  
Więc  szlachcic  obyczaje  swe  trzymał  pod  strażą.  
Dziś  człowieka  nie  pytaj:  co  zacz?  kto  go  rodzi?  
Z  kim  on  żył,  co  porabiał?  każdy  gdzie  chce  wchodzi,  
Byle  nie  szpieg  rządowy  i  byle  nie  w  nędzy.  
Jak  ów  Wespazyjanus  nie  wąchał  pieniędzy  
I  nie  chciał  wiedzieć,  skąd  są,  z  jakich  rąk  i  krajów,  
Tak  nie  chcą  znać  człowieka  rodu,  obyczajów!  
Dość,  że  ważny  i  że  się  stempel  na  nim  widzi,  
Więc  szanują  przyjaciół  jak  pieniądze  Żydzi".  

To  mówiąc  Sędzia  gości  obejrzał  porządkiem;  
Bo  choć  zawsze  i  płynnie  mówił,  i  z  rozsądkiem,  
Wiedział,  że  niecierpliwa  młodzież  teraźniejsza,  
Że  ją  nudzi  rzecz  długa,  choć  najwymowniejsza.  
Ale  wszyścy  słuchali  w  milczeniu  głębokiem;  
Sędzia  Podkomorzego  zdał  się  radzić  okiem,  
Podkomorzy  pochwałą  rzeczy  nie  przerywał,  
Ale  częstym  skinieniem  głowy  potakiwał.  
Sędzia  milczał,  on  jeszcze  skinieniem  przyzwalał;  
Więc  Sędzia  jego  puchar  i  swój  kielich  nalał  
I  dalej  mówił:  "Grzeczność  nie  jest  rzeczą  małą:  
Kiedy  się  człowiek  uczy  ważyć,  jak  przystało,  
Drugich  wiek,  urodzenie,  cnoty,  obyczaje,  
Wtenczas  i  swoją  ważność  zarazem  poznaje:  
Jak  na  szalach,  żebyśmy  nasz  ciężar  poznali,  
Musim  kogoś  posadzić  na  przeciwnej  szali.  
Zaś  godna  jest  Waszmościów  uwagi  osobnej  
Grzeczność,  którą  powinna  młódź  dla  płci  nadobnej  ;  
Zwłaszcza  gdy  zacność  domu,  fortuny  szczodroty  
Objaśniają  wrodzone  wdzięki  i  przymioty.  
Stąd  droga  do  afektów  i  stąd  się  kojarzy  
Wspaniały  domów  sojusz  -  tak  myślili  starzy.  
A  zatem..."  Tu  pan  Sędzia  nagłym  zwrotem  głowy  
Skinął  na  Tadeusza,  rzucił  wzrok  surowy,  
Znać  było,  że  przychodził  już  do  wniosków  mowy.  

Wtem  brząknął  w  tabakierkę  złotą  Podkomorzy  
I  rzekł:  "Mój  Sędzio,  dawniej  było  jeszcze  gorzej!  
Teraz  nie  wiem,  czy  moda  i  nas  starych  zmienia,  
Czy  młodzież  lepsza,  ale  widzę  mniej  zgorszenia.  
Ach,  ja  pamiętam  czasy,  kiedy  do  Ojczyzny  
Pierwszy  raz  zawitała  moda  francuszczyzny!  
Gdy  raptem  paniczyki  młode  z  cudzych  krajów  
Wtargnęli  do  nas  hordą  gorszą  od  Nogajów,  
Prześladując  w  Ojczyźnie  Boga,  przodków  wiarę,  
Prawa  i  obyczaje,  nawet  suknie  stare.  
Żałośnie  było  widzieć  wyżółkłych  młokosów,  
Gadających  przez  nosy,  a  często  bez  nosów,  
Opatrzonych  w  broszurki  i  w  różne  gazety,  
Głoszących  nowe  wiary,  prawa,  toalety.  
Miała  nad  umysłami  wielką  moc  ta  tłuszcza;  
Bo  Pan  Bóg,  kiedy  karę  na  naród  przepuszcza,  
Odbiera  naprzód  rozum  od  obywateli.  
I  tak  mędrsi  fircykom  oprzeć  się  nie  śmieli,  
I  zląkł  ich  się  jak  dżumy  jakiej  cały  naród,  
Bo  już  sam  wewnątrz  siebie  czuł  choroby  zaród;  
Krzyczano  na  modnisiów,  a  brano  z  nich  wzory;  
Zmieniano  wiarę,  mowę,  prawa  i  ubiory.  
Była  to  maszkarada,  zapustna  swawola,  
Po  której  miał  przyjść  wkrótce  wielki  post  -  niewola!  

Pamiętam,  chociaż  byłem  wtenczas  małe  dziecię,  
Kiedy  do  ojca  mego  w  oszmiańskim  powiecie  
Przyjechał  pan  Podczaszyc  na  francuskim  wózku,  
Pierwszy  człowiek,  co  w  Litwie  chodził  po  francusku.  
Biegali  wszyscy  za  nim  jakby  za  rarogiem,  
Zazdroszczono  domowi,  przed  którego  progiem  
Stanęła  Podczaszyca  dwukolna  dryndulka,  
Która  się  po  francusku  zwała  karyjulka.  
Zamiast  lokajów  w  kielni  siedziały  dwa  pieski,  
A  na  kozłach  niemczysko  chude  na  kształt  deski;  
Nogi  miał  długie,  cienkie,  jak  od  chmielu  tyki,  
W  pończochach,  ze  srebrnymi  klamrami  trzewiki,  
Peruka  z  harbajtelem  zawiązanym  w  miechu.  
Starzy  na  on  ekwipaż  parskali  ze  śmiechu,  
A  chłopi  żegnali  się  mówiąc:  że  po  świecie  
Jeździ  wenecki  diabeł  w  niemieckiej  karecie.  
Sam  Podczaszyc  jaki  był,  opisywać  długo,  
Dosyć,  że  nam  się  zdawał  małpą  lub  papugą,  
W  wielkiej  peruce,  którą  do  złotego  runa  
On  lubił  porównywać,  a  my  do  kołtuna.  
Jeśli  kto  i  czuł  wtenczas,  że  polskie  ubranie  
Piękniejsze  jest  niż  obcej  mody  małpowanie,  
Milczał;  boby  krzyczała  młodzież,  że  przeszkadza  
Kulturze,  że  tamuje  progresy,  że  zdradza!  
Taka  była  przesądów  owoczesnych  władza!  

"Podczaszyc  zapowiedział,  że  nas  reformować,  
Cywilizować  będzie  i  konstytuować;  
Ogłosił  nam,  że  jacyś  Francuzi  wymowni  
Zrobili  wynalazek:  iż  ludzie  są  rowni;  
Choć  o  tym  dawno  w  Pańskim  pisano  zakonie  
I  każdy  ksiądz  toż  samo  gada  na  ambonie.  
Nauka  dawną  była,  szło  o  jej  pełnienie!  
Lecz  wtenczas  panowało  takie  oślepienie,  
Że  nie  wierzono  rzeczom  najdawniejszym  w  świecie,  
Jeśli  ich  nie  czytano  w  francuskiej  gazecie.  
Podczaszyc,  mimo  równość,  wziął  tytuł  markiża;  
Wiadomo,  że  tytuły  przychodzą  z  Paryża,  
A  natenczas  tam  w  modzie  był  tytuł  markiża.  
Jakoż,  kiedy  się  moda  odmieniła  z  laty,  
Tenże  sam  markiż  przybrał  tytuł  demokraty;  
Wreszcie  z  odmienną  modą,  pod  Napoleonem,  
Demokrata  przyjechał  z  Paryża  baronem;  
Gdyby  żył  dłużej,  może  nową  alternatą  
Z  barona  przechrzciłby  się  kiedyś  demokratą.  
Bo  Paryż  częstą  mody  odmianą  się  chlubi,  
A  co  Francuz  wymyśli,  to  Polak  polubi.  

"Chwała  Bogu,  że  teraz  jeśli  nasza  młodzież  
Wyjeżdża  za  granicę,  to  już  nie  po  odzież,  
Nie  szukać  prawodawstwa  w  drukarskich  kramarniach  
Lub  wymowy  uczyć  się  w  paryskich  kawiarniach.  
Bo  teraz  Napoleon,  człek  mądry  a  prędki,  
Nie  daje  czasu  szukać  mody  i  gawędki.  
Teraz  grzmi  oręż,  a  nam  starym  serca  rosną,  
Że  znowu  o  Polakach  tak  na  świecie  głośno;  
Jest  sława,  a  więc  będzie  i  Rzeczpospolita!  
Zawżdy  z  wawrzynów  drzewo  wolności  wykwita.  
Tylko  smutno,  że  nam,  ach!  tak  się  lata  wleką  
W  nieczynności!  a  oni  tak  zawsze  daleko!  
Tak  długo  czekać!  nawet  tak  rzadka  nowina!  
Ojcze  Robaku  (ciszej  rzekł  do  Bernardyna),  
Słyszałem,  żeś  zza  Niemna  odebrał  wiadomość;  
Może  też  co  o  naszym  wojsku  wie  Jegomość?"  
"Nic  a  nic"  odpowiedział  Robak  obojętnie  
(Widać  było,  że  słuchał  rozmowy  niechętnie),  
"Mnie  polityka  nudzi;  jeżeli  z  Warszawy  
Mam  list,  to  rzecz  zakonna,  to  są  nasze  sprawy  
Bernardyńskie;  cóż  o  tym  gadać  u  wieczerzy?  
Są  tu  świeccy,  do  których  nic  to  nie  należy".  

Tak  mówiąc  spójrzał  zyzem,  gdzie  śród  biesiadników  
Siedział  gość  Moskal;  był  to  pan  kapitan  Ryków;  
Stary  żołnierz,  stał  w  bliskiej  wiosce  na  kwaterze,  
Pan  Sędzia  go  przez  grzeczność  prosił  na  wieczerzę.  
Ryków  jadł  smaczno,  mało  wdawał  się  w  rozmowę,  
Lecz  na  wzmiankę  Warszawy  rzekł  podniósłszy  głowę  
"Pan  Podkomorzy!  Oj  Wy!  Pan  zawsze  ciekawy  
O  Bonaparta,  zawsze  Wam  tam  do  Warszawy!  
He!  Ojczyzna!  Ja  nie  szpieg,  a  po  polsku  umiem,-  
Ojczyzna!  ja  to  czuję  wszystko,  ja  rozumiem!  
Wy  Polaki,  ja  Ruski,  teraz  się  nie  bijem,  
Jest  armistycjum,  to  my  razem  jemy,  pijem.  
Często  na  awanpostach  nasz  z  Francuzem  gada,  
Pije  wódkę;  jak  krzykną:  ura!  -  kanonada.  
Ruskie  przysłowie:  z  kim  się  biję,  tego  lubię;  
Gładź  drużkę  jak  po  duszy,  a  bij  jak  po  szubie.  
Ja  mówię,  będzie  wojna  u  nas.  Do  majora  
Płuta  adiutant  sztabu  przyjechał  zawczora:  
Gotować  się  do  marszu!  Pójdziem,  czy  pod  Turka,  
Czy  na  Francuza.  Oj,  ten  Bonapart  figurka!  
Bez  Suworowa  to  on  może  nas  wytuza.  
U  nas  w  pułku  gadano,  jak  szli  na  Francuza,  
Że  Bonapart  czarował,  no,  tak  i  Suwarów  
Czarował;  tak  i  były  czary  przeciw  czarów.  
Raz  w  bitwie,  gdzie  podział  się?  szukać  Bonaparta!-  
A  on  zmienił  się  w  lisa,  tak  Suwarów  w  charta;  
Tak  Bonaparte  znowu  w  kota  się  przerzuca,  
Dalej  drzeć  pazurami,  a  Suwarów  w  kuca.  
Obaczcież,  co  się  stało  w  końcu  z  Bonapartą..."  
Tu  Ryków  przerwał  i  jadł;  wtem  z  potrawą  czwartą  
Wszedł  służący,  i  raptem  boczne  drzwi  otwarto.  

Weszła  nowa  osoba,  przystojna  i  młoda;  
Jej  zjawienie  się  nagłe,  jej  wzrost  i  uroda,  
Jej  ubiór  zwrócił  oczy;  wszyscy  ją  witali,  
Prócz  Tadeusza,  widać,  że  ją  wszyscy  znali.  
Kibić  miała  wysmukłą,  kształtną,  pierś  powabną,  
Suknię  materyjalną,  różową,  jedwabną,  
Gors  wycięty,  kołnierzyk  z  koronek,  rękawki  
Krótkie,  w  ręku  kręciła  wachlarz  dla  zabawki  
(Bo  nie  było  gorąca);  wachlarz  pozłocisty  
Powiewając  rozlewał  deszcz  iskier  rzęsisty.  
Głowa  do  włosów,  włosy  pozwijane  w  kręgi,  
W  pukle,  i  przeplatane  różowymi  wstęgi,  
Pośród  nich  brylant,  niby  zakryty  od  oczu,  
Świecił  się  jako  gwiazda  w  komety  warkoczu,  
Słowem,  ubiór  galowy;  szeptali  niejedni,  
Że  zbyt  wykwintny  na  wieś  i  na  dzień  powszedni.  
Nóżek,  choć  suknia  krótka,  oko  nie  zobaczy,  
Bo  biegła  bardzo  szybko,  suwała  się  raczéj,  
Jako  osóbki,  które  na  trzykrólskie  święta  
Przesuwają  w  jasełkach  ukryte  chłopięta.  
Biegła  i  wszystkich  lekkim  witając  ukłonem  
Chciała  usieść  na  miejscu  sobie  zostawionem.  
Trudno  było;  bo  krzeseł  dla  gości  nie  stało,  
Na  czterech  ławach  cztery  ich  rzędy  siedziało,  
Trzeba  było  rzęd  ruszyć  lub  ławę  przeskoczyć;  
Zręcznie  między  dwie  ławy  umiała  się  wtłoczyć,  
A  potem  między  rzędem  siedzących  i  stołem,  
Jak  bilardowa  kula  toczyła  się  kołem.  
W  biegu  dotknęła  blisko  naszego  młodziana;  
Uczepiwszy  falbaną  o  czyjeś  kolana  
Pośliznęła  się  nieco  i  w  tym  roztargnieniu  
Na  pana  Tadeusza  wsparła  się  ramieniu.  
Przeprosiwszy  go  grzecznie,  na  miejscu  swym  siadła  
Pomiędzy  nim  i  stryjem,  ale  nic  nie  jadła;  
Tylko  się  wachlowała,  to  wachlarza  trzonek  
Kręciła,  to  kołnierzyk  z  brabanckich  koronek  
Poprawiała,  to  lekkim  dotknieniem  się  ręki  
Muskała  włosów  pukle  i  wstąg  jasnych  pęki.  

Ta  przerwa  rozmów  trwała  już  minut  ze  cztery.  
Tymczasem  w  końcu  stoła  naprzód  ciche  szmery,  
A  potem  się  zaczęły  wpółgłośne  rozmowy:  
Mężczyźni  rozsądzali  swe  dzisiejsze  łowy.  
Asesora  z  Rejentem  wzmogła  się  uparta,  
Coraz  głośniejsza  kłótnia  o  kusego  charta,  
Którego  posiadaniem  pan  Rejent  się  szczycił  
I  utrzymywał,  że  on  zająca  pochwycił;  
Asesor  zaś  dowodził  na  złość  Rejentowi,  
Że  ta  chwała  należy  chartu  Sokołowi.  
Pytano  zdania  innych;  więc  wszyscy  dokoła  
Brali  stronę  Kusego  albo  też  Sokoła,  
Ci  jak  znawcy,  ci  znowu  jak  naoczne  świadki.  
Sędzia  na  drugim  końcu  do  nowej  sąsiadki  
Rzekł  półgłosem:  "Przepraszam,  musieliśmy  siadać,  
Niepodobna  wieczerzy  na  później  odkładać:  
Goście  głodni,  chodzili  daleko  na  pole;  
Myśliłem,  że  dziś  z  nami  nie  będziesz  przy  stole".  
To  rzekłszy,  z  Podkomorzym  przy  pełnym  kielichu  
O  politycznych  sprawach  rozmawiał  po  cichu.  

Gdy  tak  były  zajęte  stołu  strony  obie,  
Tadeusz  przyglądał  się  nieznanej  osobie;  
Przypomniał,  że  za  pierwszym  na  miejsce  wejrzeniem  
Odgadnął  zaraz,  czyim  miało  być  siedzeniem.  
Rumienił  się,  serce  mu  biło  nadzwyczajnie;  
Więc  rozwiązane  widział  swych  domysłów  tajnie!  
Więc  było  przeznaczono,  by  przy  jego  boku  
Usiadła  owa  piękność  widziana  w  pomroku;  
Wprawdzie  zdała  się  teraz  wzrostem  dorodniejsza,  
Bo  ubrana,  a  ubiór  powiększa  i  zmniejsza.  
I  włos  u  tamtej  widział  krótki,  jasnozłoty,  
A  u  tej  krucze,  długie  zwijały  się  sploty?  
Kolor  musiał  pochodzić  od  słońca  promieni,  
Którymi  przy  zachodzie  wszystko  się  czerwieni.  
Twarzy  wówczas  nie  dostrzegł,  nazbyt  rychło  znikła,  
Ale  myśl  twarz  nadobną  odgadywać  zwykła;  
Myślił,  że  pewnie  miała  czarniutkie  oczęta,  
Białą  twarz,  usta  kraśne  jak  wiśnie  bliźnięta;  
U  tej  znalazł  podobne  oczy,  usta,  lica;  
W  wieku  może  by  była  największa  różnica:  
Ogrodniczka  dziewczynką  zdawała  się  małą,  
A  pani  ta  niewiastą  już  w  latach  dojrzałą;  
Lecz  młodzież  o  piękności  metrykę  nie  pyta,  
Bo  młodzieńcowi  młodą  jest  każda  kobiéta,  
Chłopcowi  każda  piękność  zda  się  rówiennicą,  
A  niewinnemu  każda  kochanka  dziewicą.  

Tadeusz,  chociaż  liczył  lat  blisko  dwadzieście  
I  od  dzieciństwa  mieszkał  w  Wilnie,  wielkim  mieście,  
Miał  za  dozorcę  księdza,  który  go  pilnował  
I  w  dawnej  surowości  prawidłach  wychował.  
Tadeusz  zatem  przywiózł  w  strony  swe  rodzinne  
Duszę  czystą,  myśl  żywą  i  serce  niewinne;  
Ale  razem  niemałą  chętkę  do  swywoli.  
Z  góry  już  robił  projekt,  że  sobie  pozwoli  
Używać  na  wsi  długo  wzbronionej  swobody;  
Wiedział,  że  był  przystojny,  czuł  się  rześki,  młody,  
A  w  spadku  po  rodzicach  wziął  czerstwość  i  zdrowie.  
Nazywał  się  Soplica;  wszyscy  Soplicowie  
Są,  jak  wiadomo,  krzepcy,  otyli  i  silni,  
Do  żołnierki  jedyni,  w  naukach  mniej  pilni.  

Tadeusz  się  od  przodków  swoich  nie  odrodził:  
Dobrze  na  koniu  jeździł,  pieszo  dzielnie  chodził,  
Tępy  nie  był,  lecz  mało  w  naukach  postąpił,  
Choć  stryj  na  wychowanie  niczego  nie  skąpił.  
On  wolał  z  flinty  strzelać  albo  szablą  robić;  
Wiedział,  że  go  myślano  do  wojska  sposobić,  
Że  ojciec  w  testamencie  wyrzekł  taką  wolę;  
Ustawicznie  do  bębna  tęsknił  siedząc  w  szkole.  
Ale  stryj  nagle  pierwsze  zamiary  odmienił,  
Kazał,  aby  przyjechał  i  aby  się  żenił,  
I  objął  gospodarstwo;  przyrzekł  na  początek  
Dać  małą  wieś,  a  potem  cały  swój  majątek.  

Te  wszystkie  Tadeusza  cnoty  i  zalety  
Ściągnęły  wzrok  sąsiadki,  uważnej  kobiety  
Zmierzyła  jego  postać  kształtną  i  wysoką,  
Jego  ramiona  silne,  jego  pierś  szeroką,  
I  w  twarz  spójrzała,  z  której  wytryskał  rumieniec,  
Ilekroć  z  jej  oczyma  spotkał  się  młodzieniec:  
Bo  z  pierwszej  lękliwości  całkiem  już  ochłonął  
I  patrzył  wzrokiem  śmiałym,  w  którym  ogień  płonął;  
Również  patrzyła  ona,  i  cztery  źrenice  
Gorzały  przeciw  sobie  jak  roratne  świéce.  

Pierwsza  z  nim  po  francusku  zaczęła  rozmowę;  
Wracał  z  miasta,  ze  szkoły;  więc  o  książki  nowe,  
O  autorów  pytała  Tadeusza  zdania  
I  ze  zdań  wyciągała  na  nowo  pytania;  
Cóż,  gdy  potem  zaczęła  mówić  o  malarstwie,  
O  muzyce,  o  tańcach,  nawet  o  rzeźbiarstwie!  
Dowiodła,  że  zna  równie  pędzel,  nuty,  druki;  
Aż  osłupiał  Tadeusz  na  tyle  nauki,  
Lękał  się,  by  nie  został  pośmiewiska  celem,  
I  jąkał  się  jak  żaczek  przed  nauczycielem.  
Szczęściem,  że  nauczyciel  ładny  i  niesrogi;  
Odgadnęła  sąsiadka  powód  jego  trwogi,  
Wszczęła  rzecz  o  mniej  trudnych  i  mądrych  przedmiotach:  
O  wiejskiego  pożycia  nudach  i  kłopotach,  
I  jak  bawić  się  trzeba,  i  jak  czas  podzielić,  
By  życie  uprzyjemnić  i  wieś  rozweselić.  
Tadeusz  odpowiadał  śmielej,  szła  rzecz  daléj,  
W  pół  godziny  już  byli  z  sobą  poufali;  
Zaczęli  nawet  małe  żarciki  i  sprzeczki.  
W  końcu,  stawiła  przed  nim  trzy  z  chleba  gałeczki,  
Trzy  osoby  na  wybór;  wziął  najbliższą  sobie;  
Podkomorzanki  na  to  zmarszczyły  się  obie,  
Sąsiadka  zaśmiała  się,  lecz  nie  powiedziała,  
Kogo  owa  szczęśliwsza  gałka  oznaczała.  

Inaczej  bawiono  się  w  drugim  końcu  stoła,  
Bo  tam  wzmógłszy  się  nagle  stronnicy  Sokoła  
Na  partyję  Kusego  bez  litości  wsiedli:  
Spór  był  wielki,  już  potraw  ostatnich  nie  jedli.  
Stojąc  i  pijąc  obie  kłóciły  się  strony,  
A  najstraszniej  pan  Rejent  był  zacietrzewiony.  
Jak  raz  zaczął,  bez  przerwy  rzecz  swoję  tokował  
I  gestami  ją  bardzo  dobitnie  malował.  
(Był  dawniej  adwokatem  pan  rejent  Bolesta,  
Zwano  go  kaznodzieją,  że  zbyt  lubił  gesta).  
Teraz  ręce  przy  boku  miał,  w  tył  wygiął  łokcie,  
Spod  ramion  wytknął  palce  i  długie  paznokcie,  
Przedstawiając  dwa  smycze  chartów  tym  obrazem;  
Właśnie  rzecz  kończył:  "Wyczha!  puściliśmy  razem  
Ja  i  Asesor,  razem,  jakoby  dwa  kurki  
Jednym  palcem  spuszczone  u  jednej  dwururki;  
Wyczha!  poszli,  a  zając  jak  struna  smyk  w  pole,  
Psy  tuż  (to  mówiąc,  ręce  ciągnął  wzdłuż  po  stole  
I  palcami  ruch  chartów  przedziwnie  udawał),  
Psy  tuż,  i  hec  od  lasu  odsadzili  kawał;  
Sokoł  smyk  naprzód,  rączy  pies,  lecz  zagorzalec,  
Wysadził  się  przed  Kusym,  o  tyle,  o  palec;  
Wiedziałem,  że  spudłuje;  szarak,  gracz  nie  lada,  
Czchał  niby  prosto  w  pole,  za  nim  psów  gromada;  
Gracz  szarak!  skoro  poczuł  wszystkie  charty  w  kupie,  
Pstręk  na  prawo,  koziołka,  z  nim  w  prawo  psy  głupie,  
A  on  znowu  fajt  w  lewo,  jak  wytnie  dwa  susy,  
Psy  za  nim  fajt  na  lewo,  on  w  las,  a  mój  Kusy  
Cap  !!"  Tak  krzycząc  pan  Rejent,  na  stół  pochylony,  
Z  palcami  swymi  zabiegł  aż  do  drugiej  strony  
I  "cap!"  Tadeuszowi  wrzasnął  tuż  nad  uchem;  
Tadeusz  i  sąsiadka,  tym  głosu  wybuchem  
Znienacka  przestraszeni  właśnie  w  pół  rozmowy,  
Odstrychnęli  od  siebie  mimowolnie  głowy,  
Jako  wierzchołki  drzewa  powiązane  społem,  
Gdy  je  wicher  rozerwie;  i  ręce  pod  stołem  
Blisko  siebie  leżące  wstecz  nagle  uciekły,  
I  dwie  twarze  w  jeden  się  rumieniec  oblekły.  
         Tadeusz,  by  nie  zdradzić  swego  roztargnienia:  
"Prawda,  rzekł,  mój  Rejencie,  prawda,  bez  wątpienia  
Kusy  piękny  chart  z  kształtu,  jeśli  równie  chwytny..."  
"Chwytny?  krzyknął  pan  Rejent,  mój  pies  faworytny  
Żeby  nie  miał  być  chwytny?"  Więc  Tadeusz  znowu  
Cieszył  się,  że  tak  piękny  pies  nie  ma  narowu,  
Żałował,  że  go  tylko  widział  idąc  z  lasu  
I  że  przymiotów  jego  poznać  nie  miał  czasu.  
Na  to  zadrżał  Asesor,  puścił  z  rąk  kieliszek,  
Utopił  w  Tadeusza  wzrok  jak  bazyliszek.  
Asesor  mniej  krzykliwy  i  mniej  był  ruchawy  
Od  Rejenta,  szczuplejszy  i  mały  z  postawy,  
Lecz  straszny  na  reducie,  balu  i  sejmiku,  
Bo  powiadano  o  nim:  ma  żądło  w  języku.  
Tak  dowcipne  żarciki  umiał  komponować,  
Iżby  je  w  kalendarzu  można  wydrukować:  
Wszystkie  złośliwe,  ostre.  Dawniej  człek  dostatni,  
Schedę  ojca  swojego  i  majątek  bratni,  
Wszystko  strwonił,  na  wielkim  figurując  świecie;  
Teraz  wszedł  w  służbę  rządu,  by  znaczyć  w  powiecie  
Lubił  bardzo  myślistwo,  już  to  dla  zabawy,  
Już  to  że  odgłos  trąbki  i  widok  obławy  
Przypominał  mu  jego  lata  młodociane,  
Kiedy  miał  strzelców  licznych  i  psy  zawołane;  
Teraz  mu  z  całej  psiarni  dwa  charty  zostały,  
I  jeszcze  z  tych  jednemu  chciano  przeczyć  chwały.  
Więc  zbliżył  się  i  z  wolna  gładząc  faworyty,  
Rzekł  z  uśmiechem,  a  był  to  uśmiech  jadowity:  
"Chart  bez  ogona  jest  jak  szlachcic  bez  urzędu,  
Ogon  też  znacznie  chartom  pomaga  do  pędu,  
A  Pan  kusość  uważasz  za  dowód  dobroci?  
Zresztą  zdać  się  możemy  na  sąd  Pańskiej  cioci.  
Choć  pani  Telimena  mieszkała  w  stolicy  
I  bawi  się  niedawno  w  naszej  okolicy,  
Lepiej  zna  się  na  łowach  niż  myśliwi  młodzi:  
Tak  to  nauka  sama  z  latami  przychodzi".  

Tadeusz,  na  którego  niespodzianie  spadał  
Grom  taki,  wstał  zmieszany,  chwilę  nic  nie  gadał,  
Lecz  patrzył  na  rywala  coraz  straszniej,  srożéj...  
Wtem,  wielkim  szczęściem  dwakroć  kichnął  Podkomorzy.  
"Wiwat!"  krzyknęli  wszyscy;  on  się  wszystkim  skłonił  
I  z  wolna  w  tabakierę  palcami  zadzwonił:  
Tabakiera  ze  złota,  z  brylantów  oprawa,  
A  w  środku  jej  był  portret  króla  Stanisława.  
Ojcu  Podkomorzego  sam  król  ją  darował,  
Po  ojcu  Podkomorzy  godnie  ją  piastował;  
Gdy  w  nię  dzwonił,  znak  dawał,  że  miał  głos  zabierać;  
Umilkli  wszyscy  i  ust  nie  śmieli  otwierać.  
On  rzekł:  "Wielmożni  Szlachta,  Bracia  Dobrodzieje!  
Forum  myśliwskim  tylko  są  łąki  i  knieje,  
Więc  ja  w  domu  podobnych  spraw  nie  decyduję  
I  posiedzenie  nasze  na  jutro  solwuję.  
I  dalszych  replik  stronom  dzisiaj  nie  dozwolę;  
Woźny!  odwołaj  sprawę  na  jutro  na  pole.  
Jutro  i  Hrabia  z  całym  myślistwem  tu  zjedzie,  
I  Waszeć  z  nami  ruszysz,  Sędzio,  mój  sąsiedzie,  
I  pani  Telimena,  i  panny,  i  panie,  
Słowem,  zrobim  na  urząd  wielkie  polowanie;  
I  Wojski  towarzystwa  nam  też  nie  odmówi".  
To  mówiąc  tabakierę  podawał  starcowi.  

Wojski  na  ostrym  końcu  śród  myśliwych  siedział,  
Słuchał  zmrużywszy  oczy,  słowa  nie  powiedział,  
Choć  młodzież  nieraz  jego  zasięgała  zdania,  
Bo  nikt  lepiej  nad  niego  nie  znał  polowania.  
On  milczał,  szczyptę  wziętą  z  tabakiery  ważył  
W  palcach  i  długo  dumał,  nim  ją  w  końcu  zażył;  
Kichnął,  aż  cała  izba  rozległa  się  echem,  
I  potrząsając  głową  rzekł  z  gorzkim  uśmiechem:  
"O,  jak  mnie  to  starego  i  smuci,  i  dziwi!  
Cóż  by  to  o  tym  starzy  mówili  myśliwi,  
Widząc,  że  w  tylu  szlachty,  w  tylu  panów  gronie  
Mają  sądzić  się  spory  o  charcim  ogonie?  
Cóż  by  rzekł  na  to  stary  Rejtan,  gdyby  ożył?  
Wróciłby  do  Lachowicz  i  w  grób  się  położył!  
Co  by  rzekł  wojewoda  Niesiołowski  stary,  
Który  ma  dotąd  pierwsze  na  świecie  ogary  
I  dwiestu  strzelców  trzyma  obyczajem  pańskim,  
I  ma  sto  wozów  sieci  w  zamku  Worończańskim,  
A  od  tylu  lat  siedzi  jak  mnich  na  swym  dworze?  
Nikt  go  na  polowanie  uprosić  nie  może;  
Białopiotrowiczowi  samemu  odmówił!  
Bo  cóż  by  on  na  waszych  polowaniach  łowił?  
Piękna  byłaby  sława,  ażeby  pan  taki  
Wedle  dzisiejszej  mody  jeździł  na  szaraki!  
Za  moich,  panie,  czasów,  w  języku  strzeleckim  
Dzik,  niedźwiedź,  łoś,  wilk,  zwany  był  zwierzem  szlacheckim,  
A  zwierzę  nie  mające  kłów,  rogów,  pazurów  
Zostawiano  dla  płatnych  sług  i  dworskich  ciurów;  
Żaden  pan  nigdy  przyjąć  nie  chciałby  do  ręki  
Strzelby,  którą  zhańbiono  sypiąc  w  nią  śrut  cienki!  
Trzymano  wprawdzie  chartów,  bo  z  łowów  wracając,  
Trafia  się,  że  spod  konia  mknie  się  biedak  zając;  
Puszczano  wtenczas  za  nim  dla  zabawki  smycze  
I  na  konikach  małe  goniły  panicze  
Przed  oczami  rodziców,  którzy  te  pogonie  
Ledwie  raczyli  widzieć,  cóż  kłócić  się  o  nie!  
Więc  niech  Jaśnie  Wielmożny  Podkomorzy  raczy  
Odwołać  swe  rozkazy,  i  niech  mi  wybaczy,  
Że  nie  mogę  na  takie  jechać  polowanie  
I  nigdy  na  nim  noga  moja  nie  postanie!  
Nazywam  się  Hreczecha,  a  od  króla  Lecha  
Żaden  za  zającami  nie  jeździł  Hreczecha".  

Tu  śmiech  młodzieży  mowę  Wojskiego  zagłuszył,  
Wstano  od  stołu;  pierwszy  Podkomorzy  ruszył,  
Z  wieku  mu  i  z  urzędu  ten  zaszczyt  należy,  
Idąc  kłaniał  się  damom,  starcom  i  młodzieży;  
Za  nim  szedł  Kwestarz,  Sędzia  tuż  przy  Bernardynie,  
Sędzia  u  progu  rękę  dał  Podkomorzynie,  
Tadeusz  Telimenie,  Asesor  Krajczance,  
A  pan  Rejent  na  końcu  Wojskiej  Hreczeszance.  

Tadeusz  z  kilku  gośćmi  poszedł  do  stodoły,  
A  czuł  się  pomieszany,  zły  i  niewesoły,  
Rozbierał  myślą  wszystkie  dzisiejsze  wypadki,  
Spotkanie  się,  wieczerzę  przy  boku  sąsiadki,  
A  szczególniej  mu  słowo  "ciocia"  koło  ucha  
Brzęczało  ciągle  jako  naprzykrzona  mucha.  
Pragnąłby  u  Woźnego  lepiej  się  wypytać  
O  pani  Telimenie,  lecz  go  nie  mógł  schwytać;  
Wojskiego  też  nie  widział,  bo  zaraz  z  wieczerzy  
Wszyscy  poszli  za  gośćmi,  jak  sługom  należy,  
Urządzając  we  dworze  izby  do  spoczynku.  
Starsi  i  damy  spały  we  dworskim  budynku,  
Młodzież  Tadeuszowi  prowadzić  kazano,  
W  zastępstwie  gospodarza,  w  stodołę  na  siano.  

W  pół  godziny  tak  było  głucho  w  całym  dworze  
Jako  po  zadzwonieniu  na  pacierz  w  klasztorze;  
Ciszę  przerywał  tylko  głos  nocnego  stróża.  
Usnęli  wszyscy.  Sędzia  sam  oczu  nie  zmruża:  
Jako  wódz  gospodarstwa  obmyśla  wyprawę  
W  pole,  i  w  domu  przyszłą  urządza  zabawę.  
Dał  rozkaz  ekonomom,  wójtom  i  gumiennym,  
Pisarzom,  ochmistrzyni,  strzelcom  i  stajennym,  
I  musiał  wszystkie  dzienne  rachunki  przezierać,  
Nareszcie  rzekł  Woźnemu,  że  się  chce  rozbierać.  
Woźny  pas  mu  odwiązał,  pas  słucki,  pas  lity,  
Przy  którym  świecą  gęste  kutasy  jak  kity,  
Z  jednej  strony  złotogłów  w  purpurowe  kwiaty,  
Na  wywrót  jedwab  czarny,  posrebrzany  w  kraty;  
Pas  taki  można  równie  kłaść  na  strony  obie,  
Złotą  na  dzień  galowy,  a  czarną  w  żałobie.  
Sam  Woźny  umiał  pas  ten  odwiązywać,  składać;  
Właśnie  tym  się  zatrudniał  i  kończył  tak  gadać:  

"Cóż  złego,  że  przeniosłem  stoły  do  zamczyska?  
Nikt  na  tym  nic  nie  stracił,  a  Pan  może  zyska,  
Bo  przecież  o  ten  zamek  dziś  toczy  się  sprawa.  
My  od  dzisiaj  do  zamku  nabyliśmy  prawa,  
I  mimo  całą  strony  przeciwnej  zajadłość  
Dowiodę,  że  zamczysko  wzięliśmy  w  posiadłość  
Wszakże  kto  gości  prosi  w  zamek  na  wieczerzę,  
Dowodzi,  że  posiadłość  tam  ma  albo  bierze;  
Nawet  strony  przeciwne  weźwiemy  na  świadki:  
Pamiętam  za  mych  czasów  podobne  wypadki".  

Już  Sędzia  spał.  Więc  Woźny  cicho  wszedł  do  sieni,  
Siadł  przy  świecy  i  dobył  książeczkę  z  kieszeni,  
Która  mu  jak  Ołtarzyk  Złoty  zawsze  służy,  
Której  nigdy  nie  rzuca  w  domu  i  w  podróży.  
Była  to  trybunalska  wokanda:  tam  rzędem  
Stały  spisane  sprawy,  które  przed  urzędem  
Woźny  sam  głosem  swoim  przed  laty  wywołał  
Albo  o  których  później  dowiedzieć  się  zdołał.  
Prostym  ludziom  wokanda  zda  się  imion  spisem,  
Woźnemu  jest  obrazów  wspaniałych  zarysem.  
Czytał  więc  i  rozmyślał:  Ogiński  z  Wizgirdem,  
Dominikanie  z  Rymszą,  Rymsza  z  Wysogirdem,  
Radziwiłł  z  Wereszczaką,  Giedrojcie  z  Rdułtowskim,  
Obuchowicz  z  kahałem,  Juraha  z  Piotrowskim,  
Maleski  z  Mickiewiczem,  a  na  koniec  Hrabiaˇ  
Z  Soplicą:  i  czytając,  z  tych  imion  wywabia  
Pamięć  spraw  wielkich,  wszystkie  procesu  wypadki,  
I  stają  mu  przed  oczy  sąd,  strony  i  świadki;  
I  ogląda  sam  siebie,  jak  w  żupanie  białym,  
W  granatowym  kontuszu  stał  przed  trybunałem,  
Jedna  ręka  na  szabli,  a  drugą  do  stoła  
Przywoławszy  dwie  strony:  "Uciszcie  się!"  woła.  
Marząc  i  kończąc  pacierz  wieczorny,  pomału  
Usnął  ostatni  w  Litwie  Woźny  trybunału.  

Takie  były  zabawy,  spory  w  one  lata  
Śród  cichej  wsi  litewskiej,  kiedy  reszta  świata  
We  łzach  i  krwi  tonęła,  gdy  ów  mąż,  bóg  wojny,  
Otoczon  chmurą  pułków,  tysiącem  dział  zbrojny,  
Wprzągłszy  w  swój  rydwan  orły  złote  obok  srebrnych,  
Od  puszcz  Libijskich  latał  do  Alpów  podniebnych,  
Ciskając  grom  po  gromie,  w  Piramidy,  w  Tabor,  
W  Marengo,  w  Ulm,  w  Austerlitz.  Zwycięstwo  i  Zabor  
Biegły  przed  nim  i  za  nim.  Sława  czynów  tylu,  
Brzemienna  imionami  rycerzy,  od  Nilu  
Szła  hucząc  ku  północy,  aż  u  Niemna  brzegów  
Odbiła,się,  jak  od  skał,  od  Moskwy  szeregów,  
Które  broniły  Litwę  murami  żelaza  
Przed  wieścią  dla  Rosyi  straszną  jak  zaraza.  
         Przecież  nieraz  nowina,  niby  kamień  z  nieba,  
Spadała  w  Litwę;  nieraz  dziad  żebrzący  chleba,  
Bez  ręki  lub  bez  nogi,  przyjąwszy  jałmużnę,  
Stanął  i  oczy  wkoło  obracał  ostróżne.  
Gdy  nie  widział  we  dworze  rosyjskich  żołnierzy  
Ani  jarmułek,  ani  czerwonych  kołnierzy,  
Wtenczas,  kim  był,  wyznawał:  był  legijonistą,  
Przynosił  kości  stare  na  ziemię  ojczystą,  
Której  już  bronić  nie  mógł.  -  Jak  go  wtenczas  cała  
Rodzina  pańska,  jak  go  czeladka  ściskała  
Zanosząc  się  od  płaczu!  On  za  stołem  siadał  
I  dziwniejsze  od  baśni  historyje  gadał.  
On  opowiadał,  jako  jenerał  Dąbrowski  
Z  ziemi  włoskiej  stara  się  przyciągnąć  do  Polski,  
Jak  on  rodaków  zbiera  na  Lombardzkim  polu;  
Jak  Kniaziewicz  rozkazy  daje  z  Kapitolu  
I  zwycięzca,  wydartych  potomkom  Cezarów  
Rzucił  w  oczy  Francuzów  sto  krwawych  sztandarów;  
Jak  Jabłonowski  zabiegł,  aż  kędy  pieprz  rośnie,  
Gdzie  się  cukier  wytapia  i  gdzie  w  wiecznej  wiośnie  
Pachnące  kwitną  lasy;  z  legiją  Dunaju  
Tam  wódz  Murzyny  gromi,  a  wzdycha  do  kraju.  

Mowy  starca  krążyły  we  wsi  po  kryjomu;  
Chłopiec,  co  je  posłyszał,  znikał  nagle  z  domu,  
Lasami  i  bagnami  skradał  się  tajemnie,  
Ścigany  od  Moskali,  skakał  kryć  się  w  Niemnie  
I  nurkiem  płynął  na  brzeg  Księstwa  Warszawskiego,  
Gdzie  usłyszał  głos  miły:  "Witaj  nam,  kolego!"  
Lecz  nim  odszedł,  wyskoczył  na  wzgórek  z  kamienia  
I  Moskalom  przez  Niemen  rzekł:  "Do  zobaczenia!"  
Tak  przekradł  się  Gorecki,  Pac  i  Obuchowicz,  
Piotrowski,  Obolewski,  Rożycki,  Janowicz,  
Mierzejewscy,  Brochocki  i  Bernatowicze,  
Kupść,  Gedymin  i  inni,  których  nie  policzę;  
Opuszczali  rodziców  i  ziemię  kochaną,  
I  dobra,  które  na  skarb  carski  zabierano.  

Czasem  do  Litwy  kwestarz  z  obcego  klasztoru  
Przyszedł,  i  kiedy  bliżej  poznał  panów  dworu,  
Gazetę  im  pokazał  wyprutą  z  szkaplerza;  
Tam  stała  wypisana  i  liczba  żołnierza,  
I  nazwisko  każdego  wodza  legijonu,  
I  każdego  z  nich  opis  zwycięstwa  lub  zgonu.  
Po  wielu  latach  pierwszy  raz  miała  rodzina  
Wieść  o  życiu,  o  chwale  i  o  śmierci  syna;  
Brał  dom  żałobę,  ale  powiedzieć  nie  śmiano,  
Po  kim  była  żałoba,  tylko  zgadywano  
W  okolicy;  i  tylko  cichy  smutek  panów  
Lub  cicha  radość  była  gazetą  ziemianów.  

Takim  kwestarzem  tajnym  był  Robak  podobno:  
Często  on  z  panem  Sędzią  rozmawiał  osobno;  
Po  tych  rozmowach  zawsze  jakowaś  nowina  
Rozeszła  się  w  sąsiedztwie.  Postać  Bernardyna  
Wydawała,  że  mnich  ten  nie  zawsze  w  kapturze  
Chodził  i  nie  w  klasztornym  zestarzał  się  murze.  
Miał  on  nad  prawym  uchem,  nieco  wyżej  skroni,  
Bliznę  wyciętej  skóry  na  szerokość  dłoni  
I  w  brodzie  ślad  niedawny  lancy  lub  postrzału,  
Ran  tych  nie  dostał  pewnie  przy  czytaniu  mszału.  
Ale  nie  tylko  groźne  wejrzenie  i  blizny,  
Lecz  sam  ruch  i  głos  jego  miał  coś  żołnierszczyzny.  

Przy  mszy,  gdy  z  wzniesionymi  zwracał  się  rękami  
Od  ołtarza  do  ludu,  by  mówić:  "Pan  z  wami",  
To  nieraz  tak  się  zręcznie  skręcił  jednym  razem,  
Jakby  prawo  w  tył  robił  za  wodza  rozkazem,  
I  słowa  liturgiji  takim  wyrzekł  tonem  
Do  ludu,  jak  oficer  stojąc  przed  szwadronem.  
Postrzegali  to  chłopcy  służący  mu  do  mszy.  
Spraw  także  politycznych  był  Robak  świadomszy  
Niźli  żywotów  Świętych,  a  jeżdżąc  po  kweście,  
Często  zastanawiał  się  w  powiatowym  mieście;  
Miał  pełno  interesów:  to  listy  odbierał,  
Których  nigdy  przy  obcych  ludziach  nie  otwierał,  
To  wysyłał  posłańców,  ale  gdzie  i  po  co,  
Nie  powiadał;  częstokroć  wymykał  się  nocą  
Do  dworów  pańskich,  z  szlachtą  ustawicznie  szeptał  
I  okoliczne  wioski  dokoła  wydeptał,  
I  w  karczmach  z  wieśniakami  rozprawiał  niemało,  
A  zawsze  o  tym,  co  się  w  cudzych  krajach  działo.  
Teraz  Sędziego,  który  już  spał  od  godziny,  
Przychodzi  budzić;  pewnie  ma  jakieś  nowiny.  


Íîâ³ òâîðè