Ñàéò ïîå糿, â³ðø³, ïîçäîðîâëåííÿ ó â³ðøàõ ::

logo

UA  |  FR  |  RU

Ðîæåâèé ñàéò ñó÷àñíî¿ ïîå糿

Á³áë³îòåêà
Óêðà¿íè
| Ïîåòè
Êë. Ïîå糿
| ²íø³ ïîåò.
ñàéòè, êàíàëè
| ÑËÎÂÍÈÊÈ ÏÎÅÒÀÌ| Ñàéòè â÷èòåëÿì| ÄÎ ÂÓÑ ñèíîí³ìè| Îãîëîøåííÿ| ˳òåðàòóðí³ ïðå쳿| Ñï³ëêóâàííÿ| Êîíòàêòè
Êë. Ïîå糿

 x
>> ÂÕ²Ä ÄÎ ÊËÓÁÓ <<


e-mail
ïàðîëü
çàáóëè ïàðîëü?
< ðåºñòðaö³ÿ >
Çàðàç íà ñàéò³ - 3
Ïîøóê

Ïåðåâ³ðêà ðîçì³ðó




Mikołaj Rej

Ïðî÷èòàíèé : 204


Òâîð÷³ñòü | Á³îãðàô³ÿ | Êðèòèêà

WIZERUNK WŁASNY ŻYWOTA CZŁOWIEKA POCZCIWEGO. Rozdział ósmy - Plato

Rozdział osmy ktory zową PLATO,
gdyż tu będziemy mieć rozprawę o Bogu i o dziwnych sprawach
a o opatrznościach jego, o niebie i o jego dziwnych osiadłościach,
o człowieczej krewkości i o smyśl


Zatrwożony  młodzieniec  poszedł  dalej  w  drogę,
Mijając  kierz  cyprysu,  uderzył  sie  w  nogę,
Usiadł  sobie  maluczko,  iż  burza  wstawała,
Bo  sie  też  by  spracował  i  noga  bolała.
Poczęto  sie  wnet  mieszać,  burza  sie  wierciała,
Wicher  powstał  nad  gorą,  drzewina  szumiała.
Błysnęło  sie  okrutnie,  więc  piorun  uderzył
Nad  młodzieńcem  na  cyprys,  gdzie  siedział,  umierzył.
Uciął  gałąź  nad  głową,  tuż  przed  nim  upadła;
Barzo  mu  potym  znowu  twarz  zasię  nabladła.
Upadszy  na  kolana  a  podniozszy  głowy,
Począł  sobie  narzekać  żałosnemi  słowy:
"Widzę,  iż  ten  Solinus,  co  mie  tu  zostawił,
Albo  świat,  albo  rozum  wszytko  to  w  nim  zjawił,
Iż  jest  ten  Bog  na  niebie,  ktory  wszytko  zgadnie,
A  przez  jego  opieki  włos  z  głowy  nie  spadnie.
O  wszechmogący  Boże,  choć  mało  rozumiem,
O  twojej  wielmożności  jeszcze  niedobrze  wiem,
Jedno  widzę,  iżeś  jest,  ale  nie  wiem  jaki,
Bo  twa  moc  okazuje  już  i  kstałt  wszelaki.
Dajże  mi  sie  dowiedzieć  o  swej  wielmożności,  
Abych  mogł  lepiej  służyć  twej  świętej  miłości.
A  już  mię  weź  w  opiekę,  człowieka  nędznego,
Abych  chodził  w  obronie  majestatu  twego".

Wnet  poźrzał  na  wschod  słońca,  a  zarza  rożana
Z  oną  piękną  modrością  na  poły  zmieszana  
Objaśnia  wszytek  świat;  ony  szpetne  chmury
Pędziła  cichym  wiatrem  za  dalekie  gory.
Ukazało  sie  słońce  nadobnej  jasności,
Jako  iny  świat  nastał  z  onej  odmienności.
Tęcza  też  z  drugiej  strony  ostatek  chmurności
Wynosiła  nad  sobą  nad  gor  wysokości.
Weźrzał  potym  ku  gorze,  ano  domek  mały,
Tuz  prawie  nad  nim  wisi  z  barzo  przykrej  skały.
Mowi,  myśląc:  "Mnię-ć  tam  być,  by  sie  i  ochynąć,
Wżdy  nie  mogę  bez  tego  Boga  wolej  zginąć."

Idzie  ścieżką  na  skałę  na  przykrą  okrutnie,
A  co  poźrzy  pod  gorę,  to  mu  barzo  smutnie,
Widząc  ony  pobite,  a  tam  z  onej  skały
Gdyby  spadł,  i  kości  by  w  nim  sie  popadały.
Poźrzał  wzgorę  na  domek,  a  kamień  sie  rozpadł,  
Na  ktorym  stał,  aż  nędznik  na  kolana  przypadł.  
Uchwycił  sie  gałęzi,  ledwe  sie  zawiesił,
A  na  drugi  sie  kamień  co  napilniej  śpieszył.
To  zasię  znowu  przestrach  jakoby  go  sparzył,
Ale  Pan  Bog,  iż  nie  spadł,  fortunnie  mu  zdarzył.
Idzie  sie  otrząsając  z  wielkiego  przestrachu,
By  sie  rychlej  doplątać  do  onego  gmachu.
Odejdzie  mało  dalej:  lew  na  ścieżce  leży,
To  mu  sie  jeszcze  barziej  szupryna  najeży.
Bo  na  zad  było  trudno  już  przez  onę  dziurę,
A  na  doł  też  nie  może,  nie  może  ni  wzgorę.
Myśli  sobie  nieborak  i  wspomni  na  Boga
I  wnet  mu  sie  zmieniła  ona  we  łbie  trwoga.
Przypadnie  mu  dobra  myśl,  wnet  dalej  pokroczy,
A  u  lwa  by  dwie  świecy,  tak  sie  błyszczą  oczy.
Lew  sie  k  niemu  przymyka  pięknie  umizgając,
Nie  lękł  sie,  zdało  mu  sie,  by  też  miał  być  zając.
Potym  go  począł  głaskać,  lwisko  sie  przewraca,
A  on  go  tu  za  nogi  i  za  uszy  maca.
Wstawszy  szedł,  poskakując  przed  nim  aż  ku  skale,
Na  ktorej  stał  on  domek,  doprowadził  cale.
Potym  poszedł  precz,  mrucząc.  Młodzieniec  ubogi
Usiadł  sobie  maluczko,  aby  z  onej  trwogi
Kęs  sobie  odpoczynął,  aby  k  sobie  przyszedł,  
Bo  wżdy  z  onych  przestrachow  był  jeszcze  jakoś  medł.
Alić  szpetna  jaszczorka  za  trzewik  mu  wpadła,
Zwierciawszy  sie  uciekła,  a  nic  go  nie  zjadła.
Zedrgnął  sie  zasię  znowu  i  szedł  ku  domkowi:
Chwała  Bogu  z  tych  przygod,  żechmy  jeszcze  zdrowi.  

Zakołace  cichuczko,  człowiek  sie  ozowie,
Pocieszył  sie  nieborak,  iż  zrozumiał  mowie.
Otworzył  drzwi:  mąż  stoi  nadobny,  rumiany,
Pięknie  ochędożono  i  ławy  i  ściany
Spalermi,  poławniki,  a  sukno  zielone  
Rozciągniono  na  stole,  kwiatki  potrzęsione.
Lilijum  konwalijum  w  nadobnej  śklenicy
Stoi  pięknie  na  stole,  a  roża  w  dunicy.
Majeranem,  goździki,  wszędzie  potrzęsiono,
Owa  wszędy,  gdzie  poźrzysz,  tu  uchędożono.  

Rzekł  mu  on  pan:  "Coś  wżdy  jest,  a  o  czym  tu  chodzisz,
Rzadko  tu  człowiek  bywa,  nie  wiem  nacz  ty  godzisz.
Ale  wżdy  wnidź  do  domku,  bo  znać  po  postawie,
Iż  snadź  musisz  nie  chodzić  po  jakiej  złej  sprawie".
Nastawiał  fig,  rozynkow  i  mirabolanow,  
Gronek  winnych  bronatnych,  orzechow,  kasztanow.
"Widzę,  żeś  sie  spracował,  jedz  byś  sie  otrzeźwił,
Bo  znać  po  twych  postawach,  żeś  gdzieś  w  przygodach  był".

Powiedział  mu  młodzieniec:  "O  moj  panie  miły,
Byś  wiedział,  co  za  trwogi  teraz  na  mie  były.  
Zacny  człowiek  Solinus,  ten  mie  z  wiela  sprawił,
Ale  nie  ze  wszytkiego  jeszcze  mie  wyprawił.
Wyłożył  mi  pięknie  świat  i  ty  jego  sprawy,
I  jako  poczciwie  żył  ma  być  człowiek  prawy,
I  jako  na  ty  figle  ma  jego  pamiętać,
I  jako  pominąc  na  śmierć,  nic  sie  jej  nie  lękać.
Ktorej-em  sie  napatrzył  tam  dziwnych  srogości,
A  jako  świat  morduje  prawie  bez  litości.
Ale  kto  światem  rządzi,  kto  strzeże  człowieka,
Powiedział  mi,  iż  Bog  jest  jedenże  od  wieka,
Ktory  włada  i  niebem,  włada  wszytkim  światem,
Rozlicznymi  krolestwy  i  każdym  powiatem.
Włada  wiosną  i  latem,  zimą  i  jesienią,
A  dziwnie  sie  tam  sprawy  w  tej  możności  mienią.
Słońce,  gwiazdy  i  miesiąc  w  jego  opatrzności
Używają  swych  biegow  i  swojej  jasności.
Ale  jeszcze  nie  właśnie  a  nie  z  końcem  prawie
Umiał  mi  wypowiedzieć  o  tej  dziwnej  sprawie.
A  tu  od  twej  zacności  kazał  mi  sie  pytać,
Ale  mi  sie  jeszcze  zda,  by  mie  miał  kto  chwytać.
Bo  mie  takie  przestrachy,  gdym  tu  szedł,  potkały,
Że  snadź  jeszcze  i  teraz  włosy  na  mnie  wstały.
Po  tej  okrutnej  burdzie,  com  pod  gorą  widział,
Jaki  kłopot  a  żałość  tam  narod  ludzki  miał,
Jako  je  okrutna  śmierć  kosą  podcinała,
A  żądnej  tam  litości  nad  nikim  nie  miała.
To  mie  z  tego  Solinus  nadobnie  wyprawił
I  lepszą  mi  nadzieję  o  tym  wszytkim  sprawił,
Iż  wiernemu  na  świecie  nic  nigdy  nie  straszno,
Kilo  by  sie  bezpieczne  serce  zawżdy  znaszło:
Ani  śmierć,  ni  przygoda,  a  wszytko  to  minie,  
A  bez  czasu  słusznego  żaden  człek  nie  zginie.  

A  gdy  odszedł,  siadłem  był  pod  drzewem  wysokiem,  
Nastąpiła  wnet  burza  z  straszliwym  obłokiem.
Trzasnął  piorun  okrutnie,  a  gałąź  surową,
Uciął  przy  samym  drzewie,  prawie  mi  nad  głową.
Rozumiejże,  moj  panie,  żeć  mię  teszno  było,
Aż  prawie  przed  oczyma  wszytko  sie  zaćmiło.
Szedłem  potym  na  gorę  tą  ścieżką  maluczką,  
A  jako  sami  wiecie,  iż  barzo  wąziuczką.
Upadł  kamień  pode  mną,  ledwem  u  gałązki
Jedną  ręką  zawisnął.  I  toć  strach  nie  wąski.
Idę  dalej,  alić  lew  tuż  na  ścieżce  leży,
Barzo  mi  sie  szupryna  wnet  znowu  najeży.  
Na  zad  trudno  i  naprzod,  to  też  rozumiecie,
Iż  tam  był  strach  niemały,  jako  sami  wiecie.
I  nie  wiem,  skąd  to  przyszło,  lew  sie  począł  łasić,
A  nadobną  postawą  on  strach  we  mnie  gasić.
Ostraszyłem  sie  potym  i  szedłem  do  niego,  
Wolnom  sie  go  nagłaskał,  by  pieska  jakiego.
Potym  wstawszy,  przede  mną  szedł  skacząc  nadobnie,
Jam  sie  też  już  nic  nie  bał,  szedłem  z  nim  swobodnie.
Potym  poszedł  mrucząc  w  las,  a  łamiąc  szeliną,
Jużem  tuszył,  że  wszytki  strachy  mie  przeminą.  
Siadłem  potym  nieborak  tu  na  skale  blisko,
Wskoczyło  mi  za  trzewik  szpetne  jaszczorczysko,
Powierciawszy  sie  mało  i  zasię  wypadło,
A  namniejszego  kęsa  nigdzie  mie  nie  zjadło.
Ale  gdym  już  moj  panie  tu  przyszedł  do  ciebie,  
Zapomniałem  wszytkiego,  a  mnimam  bym  w  niebie  
Tu  był,  takiem  bezpieczen,  a  da-li  Bog  pewnie
Nauczę  sie  o  Bogu  co  od  ciebie  wiernie".

Rzecze  potym  filozof:  "A  czegoż  ci  trzeba,
Chyba  iżbyć  jeszcze  wlazł  pod  obłok  do  nieba,  
Tożbyś  sie  mogł  przypatrzyć  lepiej  tej  możności,
Gdyż  cie  dosyć  sprawują  ty  twe  przypadłości.
Widzisz,  ni  śmierć,  ni  piorun,  ni  lew,  ani  kamień,  
Coś  sie  tam  gdzieś  przelęknął  barzo  jakoś  na  nim,  
Ni  jaszczorka,  ani  wąż,  ani  wszyscy  smocy  
Nie  mogą  nic  uczynić  bez  tej  Boskiej  mocy.  
A  wszytki  ty  srogości  nogami  wiernego
Mogą  być  potłoczone,  jedno  w  imię  jego.
Bowiem  to  jest  taka  moc,  iż  namniejszy  ptaszek,
Zwirzątko,  drzewko,  ziołko,  nadrobniejszy  krzaczek,
Wszytko  to  w  jego  dziwnej  opatrzności  chodzi,
Iż  jedno  drugiemu  nigdy  nie  zaszkodzi.
A  dziwnemi  farbami  wszytko  przyodziewa,
Co  to  jawnie  każdy  z  nas  przed  oczyma  miewa.
Ze  namniejsze  ptaszątko  i  z  gniazda  nie  spadnie
Przez  jego  opatrzności,  trefi  on  w  to  snadnie.
A  coż  to  owszem  więcej  jego  wdzięczne  źwirzę  -  
Człowiek,  ktory  tu  przed  nim  by  robaczek  gmerze,  
W  ktorym  osobną  rozkosz  on  pokłada  sobie,  
Bo  jedno  tego  stworzył  podobnego  k  sobie,
Temu  nigdy  namniejszy  włos  z  głowy  nie  spadnie,
Bez  jego  świętej  wolej,  tak  to  umie  snadnie".

Rzekł  młodzieniec:  "Też  mi  to  Solinus  powiedał,
Alem  ja  jednak  przedsię  z  to  rozumu  nie  miał.
Aby  jedna  osoba  tak  szyroko  był,
Żeby  wszytkę  szyrokość  świata  opatrzyła".

Opowiedział  mu  Plato:  "Mnimasz  by  to  człowiek,
Ktory  jedno  do  czasu  ma  zamierzony  wiek
A  to  umie  rozeznać,  co  oczyma  widzi,
Ktorym  ten  świat,  by  lekkim  ździebłkiem  wicher,  szydzi.
Ale  ten  Bog  ni  końca,  ni  początku  nie  ma,
Niebo,  ziemię  i  wszytko  w  swej  możności  trzyma".

Rzekł  młodzieniec:  "To  dziwna,  iż  początku  nie  miał,
Też  iż  nie  ma  osoby,  snadzieś  przypomniał.
A  przedsię  wszytko  rządzi,  wszytko  opatruje,
To  na  mię  barzo  trudna,  jako  to  sprawuje".

Powiedział  mu  filozof"  Patrzaj,  miły  bracie,
Prostemi  podobieństwy  już  tak  pojdę  na  cie,
Iż  jest  wiele  tych  rzeczy,  co  ciała  nie  mają,  
A  wżdy  wiele  istności  swych  nam  objawiają.
Patrzaj  pilno  na  płomień,  iż  ten  nie  ma  ciała,
A  patrz  jako  jego  moc  dziwnie  sie  zmieszała,
Iżby  im  mogł  zwojować  wszytko  oprocz  wody,
A  wszak  widasz,  jakie  więc  czyni  wielkie  szkody.  
A  tkni  sie  go,  poczujesz,  jaka  tam  moc  będzie,
Wierz  mi,  iż  ci  gęsty  pryszcz  na  ręce  usiędzie
I  z  daleka  poczujesz  mocną  własność  jego,
Gdyć  przypiecze,  iż  jest  w  nim  wżdy  coś  gorącego.
Wiatru  -  też  go  nie  uźrzysz,  ni  ułapić  możesz,  
Ale  w  swoim  mnimaniu  słuchem  nie  wspomożesz.
Kiedy  szumi,  ni  wżdy  jest,  a  drzewiną  kręci,
Łamie  mocne  kamienie,  a  wodami  mąci.
Rozumiejże,  bez  ciała  jaka  tam  moc  bywa,
Gdy  kamienie,  gdy  drzewa  z  korzenia  wyrywa.  
Coż  rozumiesz  o  Bodze,  gdyż  to  wszytko  stworzył,
Aby  wszytkiego  świata,  gdyby  chciał,  nie  zborzył.
A  jeśli  by  mogł  skazić,  tedyć  może  rządzić,
A  z  takiej  dziwnej  sprawy,  trudno  sie  wybłądzić.
Chociaj  tam  ciała  nie  masz,  ale  coś  dziwnego  
Pewnie  jest,  rozumowi  na  wszem  sprzeciwnego.
A  barziej  ten  przyparzy  z  daleka,  niż  płomień;
Ale  wiem,  iżeś  to  już  dawno  słychał  o  nim".

Rzekł  młodzieniec:  "Muszę  kęs  przypominąć  tobie,
Kiedyście  wspominali,  iż  ku  swej  osobie,  
Raczył  stworzyć  człowieka,  jużci  tam  osoba
Musi  być,  boć  nikczemni  tak  by  byli  oba".

Rzekł  filozof:  "Nie  mnimaj,  by-ć  to  ku  postawie
Miał  podobien  być  człowiek,  tak  jedno  ku  sprawie
Acz  nie  w  takiej  możności,  jedno  w  podobieństwie,
Aby  go  naśladował  w  swoim  człowieczeństwie.
Jako  on  jest  prawdziwy,  by  też  był  prawdziwy,
Zwłaszcza  iż  to  powinien  każdy  stan  poczciwy.
A  jako  to  zasię  Pan  dziwnie  miłosierny,
Także  chce  po  człowieku,  by  każdy  był  wierny.
A  jako  on  wspomaga,  aby  też  to  chował,
A  każdego  nędznego,  gdzieby  mogł,  ratował.
A  toć  jest  podobieństwo  ku  istności  jego,
Jedno  mu  nic  nie  ruszaj  urzędu  zwirzchnego,
Ktorym  on  jako  gałką  wszytkim  światem  władnie,
A  upatrzy  każdego  środ  morza  i  na  dnie.
Słychałeś  o  Jonasie,  jako  w  rybie  pływał,
A  jako  w  jego  dziwnej  tam  opiece  bywał,
Że  go  ryba,  gdzie  on  chciał,  tam  donieść  musiła,
Na  suchy  brzeg,  gdy  kazał,  żywo  wyrzuciła.
A  co  by  przypominać  tych  dziwnych  możności,
jaka  jest  dziwna  sprawa  w  jego  opatrzności.

A  iż  nie  ma  osoby,  a  iż  nie  ma  ciała,  
Rozumiem,  żeć  sie  trudno  to  będzie  rzecz  zdała.  
Lecz  patrz,  by  miał  osobę,  albo  by  miał  ciało,  
Już  ci  by  w  jednym  miejscu  pewnie  sieść  musiało.  
A  gdzież  by  on  mogł  wiedzieć  po  wściornastkim  świecie,
Co  sie  w  tej  ziemi  dzieje,  a  co  w  tym  powiecie?
Gdyż  on  jest  swą  istnością,  a  wszytko  wie  wszędzie,
Cożkolwiek  sie  na  ziemi  i  w  niebie  dziać  będzie.
A  jeśli  by  też  ciało  tak  wielkie  być  miało,
Już  na  niebie,  na  ziemi  nic  by  nie  zostało.
Boby  już  wszytki  rzeczy  samo  zastąpiło,
Już  by  słońce  i  miesiąc  wszytko  sie  zaćmiło.

Bo  bychmy  sie  rozumem  tylko  sprawiać  mieli,
Pewnie  bychmy  bez  czasu  wszyscy  poszaleli.
Gdyż  i  widome  rzeczy  z  czasem  nam  wzrok  mylą,
Nie  dziw,  iż  niewidome  drugdy  nas  nachylą.
Postaw  jako  śleknicę,  ktora  farbę  mieni,  
A  zwłaszcza,  kiedy  k  słońcu  pięknie  sie  zieleni,
Na  jakim  białym  płotnie,  wnet  będzie  zielone,
Chociaj  tam  nic  nie  będzie,  wnet  promienie  ony
Już  swe  skutki  okażą,  już  swą  moc  sprawują,
A  iż  jest  jakaś  istność,  jawnie  okazują.  
Poźrzy  potym  w  źwierciadło,  albo  w  jasną  wodę,
Wnet  tam  uźrzysz,  by  jawnie,  wszytkę  swą  osobę.
A  to  przedsię  nie  masz  nic,  a  wżdy  ona  bytność,
Okazuje  to  jawnie,  iż  jest  jakaś  istność.
Wrzuć  że  drewno  do  wody,  by  naprostsze  było,  
Wnet  ci  sie  będzie  zdało,  aby  sie  skrzywiło.
Jedź  prędko  podle  lasa,  będzieć  sie  tak  zdało,
Iżeby  ono  drzewo  mimo  cię  bieżało.
Albo  gdy  głośno  krzykniesz,  gdzie  miedzy  skałami,
Wnet  ci  sie  zda,  by  drudzy  wołali  za  nami.  

A  tak,  gdyż  w  tym  i  rozum  snadnie  nas  wspomoże,
Iże  istność  bez  ciała  w  swej  mocy  być  może  -  
Bo  istność  właśnie  masz  zwać,  co  jest,  choć  nie  widzisz,
Ale  wżdy  podobieństwem  jej  sie  nie  oszydzisz  -  
Takżeć  Bog,  dziwna  to  rzecz,  jaka  to  jest  istność,  
Z  czego  nas  może  sprawić  jego  sama  możność.
Kiedy  tu  rozeznamy  jego  dziwne  sprawy,
Możemy  właśnie  zeznać,  iż  to  Bog  jest  prawy,
Ktory  acz  ciała  nie  ma,  ale  wszytko  może,
Trzęsie  niebem  i  ziemią  i  kołysze  morze.  
Ten  wiatrom,  gwiazdom,  słońcu  możnie  rozkazuje,
A  co  chce,  to  możnością  swą  dziwnie  sprawuje.
Bo  to  jest  dziwna  istność,  acz  nie  wiemy  jaka,
Ktorej  władza,  ktorej  moc,  jest  taka  wszelijaka,
Ktora  nie  tylko  z  wirzchu,  ale  wewnątrz  widzi,
I  ty  marnie  myślić  zawżdy  przed  nim  wstydzi.
Bo  ten  zawżdy  wszędy  jest,  a  wszytko  wie  wszędzie,
Jakie  serce,  jaka  myśl  gdzie  u  kogo  będzie.
Wszytko  wie,  wszytko  widzi,  rozumie  a  czuje,
A  barzo  dziwno  ten  Pan  możność  swą  sprawuje.
Ano,  wierę  i  rozum;  chociaj  nie  wszytkiego,
Może  nam  wżdy  podeprzeć  baczenia  naszego.
Bowiem  rozum  to  jest  wodz  prawdziwy  każdego;
Ten  snadnie  może  poprzeć  mnimania  błędnego.
Bowiem  kto  sie  mnimaniu,  nie  rozumem,  rządzi,
Bawiąc  sie  podobieństwy,  ten  pewnie  zabłądzi.

Ale  wedle  rozumu  patrz,  jako  istności,  
Chociaj  są  niewidome,  czynią  swe  możności.  
Kwiatek  piękny,  mała  rzecz,  choć  stoi  z  daleka,  
Nie  widać  go,  a  wonność  zaleci  człowieka.  
Patrzajże,  gdy  powietrze  zarażone  będzie,
Że  ludzie  mrą  od  niego  na  wsze  strony  wszędzie.
Patrzysz  a  nie  widzisz  nic,  ni  ułapić  możesz,
A  wżdy  ni  sie  obaczysz,  gdy  sie  rozniemożesz.
Słońce,  kiedy  ma  wschodzić,  nie  widać  go  będzie,
A  już  jego  promienie  oświecą  świat  wszędzie.
Krol,  gdy  dekret  uczyni  po  krolestwie  jakim,
Chociaj  będzie  daleko,  stanom  wszelijakim
Już  ona  wola  jego  rozniesie  sie  wszędzie;
Nie  inaczej  by  tuż  był,  takiej  mocy  będzie.
Coż  rozumiesz  o  Krolu  stworzenia  wszytkiego?
Chociaj  mocy  nie  widać,  ani  władzy  jego,
Przedsię  ty  wszytki  mocy  świata  omylnego,
Jako  ździebłko  złomione,  tak  słabe  u  niego.
Gdyż  w  niebie  i  na  ziemi  jego  możność  władnie,
A  wszytko  wie  i  widzi  i  rozezna  snadnie.
A  pełna  ziemia  z  niebem  wielmożności  jego,
Gdyż  jest  wszędy  rozszyrzon  mocą  bostwa  swego.
Nie  darmo  Dawid  wołał:  "Bych  ja  wlazł  pod  niebo,  
W  morze  i  w  pośrzod  ziemie,  zawżdy  możność  jego
Tuż  mi  nad  głową  stoi;  dosięże  mię  wszędy,
By  sie  też  natajniej  krył  wierę,  nie  wiem  kędy.
Nie  pomogły  na  on  czasy  gory,  ani  skały;
Nie  skrył  sie  nikt  w  on  potop,  gdy  wody  powstały".  

Acz  i  z  tych  sie  po  części  widomych  istności
Możesz  słusznie  wyprawić  i  z  ich  subtylności.
Patrz  na  szafir,  na  rubin,  a  na  prosty  kamień:
Już  ciężkość,  ciemność,  grubość  wnet  obaczysz  na  nim.
Ow  pięknie  przeźroczysty,  że  sie  łsnie  z  daleka  
A  ona  w  nim  subtylność  weseli  człowieka.
Poźrzy-ż  na  ciężką  ziemię  i  na  jej  grubości,
Patrz  na  ogień,  na  wodę,  na  ich  subtylności.
Patrzajże"  na  powietrzu  jaka  przeźroczystość,
A  tu  obacz,  iż  w  każdym  jest  osobna  istność.  
W  każdym  snadnie  oglądasz  mocy  sprawę  dziwną,
Na  wszem  jednę,  od  drugiej  daleko  przeciwną;
Przetni  ziemię  na  poły,  już  ci  sie  nie  zgoi,
Ni  sie  sama  swą  mocą  już  nigdy  nie  spoi.
Aliż  ją  musisz  zlepić  i  społu  położyć,  
Przedsię  aliżby  przyschła,  toż  na  stronę  włożyć.
Zapal  potym  dwie  świecy:  a  pospołu  postaw
Uźrzysz,  żeć  tam  nie  będzie  potrzeba  żadnych  spraw.
Ona  dziwna  subtylność  tak  sie  spoi  wszędzie,
Że  prawie  jako  jedna  wnet  z  obudwu  będzie.  
Puśćże  wodę  po  stole,  drugim  końcem  drugą,
Wnet  będą  mieć  przechadzkę  do  siebie  niedługą.
Ale  skoro  sie  słyną,  wnet  się  jedna  zastanie;
Nie  trzeba  na  lekarstwo  nic  nakładać  na  nie.
Powietrza  choć  nie  widzisz,  ale  przedsię  czujesz;
Lecz  patrz,  kiedy  je  dymem  szaro  zafarbujesz,
Gdy  sie  zejdą  pospołu,  alić  jedno  bywa;
I  ktoż  je  tak  misternie  tam  pospołu  zszywa?

Patrzże,  jaka  subtylność  w  każdym  przyrodzeniu;
Ktoż  sie  może  przypatrzyć  takiemu  stworzeniu?
Coż  rozumiesz  o  samym,  co  to  wszytko  sprawił,
Jeśli  że  sobie  mocy  nie  więtszej  zostawił?

A  tak  wiedz,  że  ten  Bog  nasz  jest  tak  istność  dziwna,  
A  nad  wszytki  istności  rozumom  sprzeciwna,  
Ktorej  żadny  rozeznać,  ni  rozumieć  może,
Aliż  kogo  z  łaski  swej  onże  sam  wspomoże.
Bo  sie  żadny  przypatrzyć  takiej  jego  mocy
Nie  może,  by  też  myślił  i  we  dnie  i  w  nocy.
Jedno  prosto  rozumiej,  że  jest,  był  i  będzie,
A  moc  jego  straszliwa  rozszyrzy  sie  wszędzie.
Iż  wszytko  wie  i  widzi,  wszytko  przypatruje;
A  ktoż  to  wie,  jako  on  to  dziwnie  sprawuje?
A  co  o  takiej  dziwnej,  a  nieznośnej  mocy
Pisali  i  pogani,  pisali  prorocy,
Pisały  i  Sybille,  chociaj  go  nie  znały
A  jego  dziwne  sprawy  na  świat  wywołały:
Jako  jest  i  był  zawżdy  i  bez  końca  będzie,
jako  jego  wielmożność  rozszyrza  sie  wszędzie.

A  jako  to  jest  dziwna  nad  wszytkim  opieka,  
Jako  w  bostwie  Słowo  swe  był  zaczął  od  wieka,  
Ktore  potym  tu  świat  dziwną  sprawą  zesłał,  
Sprawiwszy  je  człowiekiem,  Synem  swojem  nazwał.
Co  sie  potym  z  tym  działo,  końca  by  nie  było,
A  jako  to  pospołu  zawżdy  jedno  było,
Jako  wolą  a  duchem  swym  wszytko  sprawuje,
Jako  w  nim  dziwne  skutki  swych  spraw  okazuje.
To  już  nad  przyrodzenie  rozumu  naszego,
Nie  lza  nam,  jedno  wiarą,  domyślać  się  tego.
Bowiem  to  węzeł  trudny,  a  nie  naszej  głowy;  
Pytaj  sie  więc  po  woli,  boć  to  dziw  nie  nowy,
Iż  chociaj  są  trzy  stany,  ale  jedna  istność,
Jedna  wola,  jedna  myśl,  na  wszem  nierozdzielność.
Bo  i  wedle  rozumu,  by  też  nie  tak  było,
Pewnie  by  sie  na  ziemi  i  w  niebie  zmieniło.  
Bo  pewnie  by  na  wielu  musiało  sie  zbłądzić,
Aby  nie  miał  tych  dziwow  jeden  umysł  rządzić.
Bo  jeśli  jedna  wola  to  wszytko  stworzyła,
Nie  lza,  jedno  potrzeba  ,  by  jedna  rządziła.
Gdyż  jako  żywo  nigdy  tam  rządu  nie  bywa,  
Gdzie  się  więc  wiele  panow  do  czego  ozywa.

Ano  i  on  Apollo,  co  w  nim  djabeł  mowił,
Bałwan,  ten  właśnie  na  wszem  tę  istność  wysłowił;
Bo  kiedy  go  pytali,  co  by  to  za  Bog  był,
Ktory  ty  wszytki  dziwy,  co  widzimy,  stworzył,  
Powiedział:  "Język  tego  żadny  nie  wymowi,
Ani  umysł  rozmyśli,  ani  gęba  powie,
Jedno  iż  jest  sam  przez  sie,  a  nikt  go  nie  rodzi,
Tak  od  wiekow  z  możności  swej  dziwnej  pochodził".

A  by  też  tak  nie  było,  by  od  wiekow  nie  był,  
A  ktoż  by  takie  dziwy,  co  widzimy,  stworzył.
Bo  i  tu  każdą  sprawę  ktożkolwiek  sprawuje,
Zawżdy  jej  rzemieśnika  napirwej  gotuje.
Bo  pewnie  by  pomieszać  wszytko  sie  musiło,
Gdyby  tego,  co  to  ma  sprawować,  nie  było.  
A  jeślić  umiał  sprawić,  jużci  umie  rządzić,
Bo  ta  dziwna  wielmożność  nie  umie  zabłądzić.

Acz  i  ine  stworzenie  dziwnie  sobie  sprawił,  
Ktorym  też  nieco  mocy  i  władzej  zostawił,  
Ale  przez  jego  wolej  nie  mogą  nic  wszyscy,
Jako  ini  bez  pana  świeccy  niewolnicy.
Bo  dał  moc  słońcu,  gwiazdom  i  roznym  planetom,
Ziołom,  drzewom,  źwirzętom,  rozlicznym  kamykom,
Anjołom,  ktorzy  w  niebie  służą  mu  od  wieka,
Sprawują  tu  wszytek  świat,  sprawują  człowieka.
I  djabli  na  powietrzu  tez  z  niego  moc  mają,
Iż  sie  o  dziwne  rzeczy  często  pokuszają;
Ale  to  wszytko  po  krys  a  do  zdania  swego,
Bo  wszytko  to  musi  drżeć  przed  możnością  jego.
Ano  gdy  Sennacherb  bluźnił  imie  jego,
Posłał  do  jego  wojska  anjoła  jednego,
Sto  osiemdziesiąt  tysięcy  i  pięć  ludzi  zabił;
Wierz  mi,  nie  leda  to  moc  jeden  anjoł  zjawił.
Ano  z  Jopem,  z  Achabem,  gdy  kazał  czartowi,
Co  też  broił  nad  nimi,  to  nam  pismo  powie.
Ale  przedsię  moc  jego  zamierzona  była,
Aby  nad  jego  wolą  nic  nie  wykroczyła.

Bo  być  tak  miał  rozumieć,  aby  jedno  ziemię
Tu  miał,  nad  nią  rozsadzić  to  rozliczne  plemię  -  
O  nędzneż  by  krolestwo  to  tu  jego  było,  
A  nacz-że  by  dobrego  mu  sie  przygodziło!  
Aby  jedno  źwirzętom,  bydłu  rozkazował,
Nadobnieć  by,  by  pastuch,  sobie  rozkoszował,
Ktory  jedno  z  kobiałką  tuż  nad  trzodą  stoi,
A  do  lasa  pogląda,  bo  sie  wilka  boi.

A  chociajże  i  człowiek  też  w  tej  trzodzie  chodzi,  
Patrzże  i  ten  k  jakiej  mu  rozkoszy  sie  godzi.  
Gdyż  go  pismo  wyznawa  wszędy  łotrem,  łgarzem,  
Nadobnej  by  rozkoszy  użył  z  tył  kuglarzem.
Byłby  prawie  rotmistrzem  u  łotrowskiej  roty,
W  ktorej  zawżdy  frasunki,  a  zawżdy  kłopoty.
Ale  jeśli  że  duch  dziwny  a  subtylny,
Chce  też,  aby  i  sługa  był  z  nim  nieomylny.
Pełno  niebo,  powietrze  stworzenia  dziwnego,  
Ktorzy  sie  przypatrują  wielmożności  jego.
A  gdyż  widzisz  tę  ziemię  w  tej  swojej  lichości,
Ktorej  by  jedna  gwiazda  wszytki  szyrokości,
Gdyby  spadła,  zakryła;  a  co  źwirząt  widasz
Rozlicznych  po  niej  chodząc,  iż  im  liczby  nie  masz.  
A  coż  więcej  rozumiesz  o  takiej  wielkości
Nieba,  planet,  powietrza,  a  ty  szyrokości,
Aby  puste  być  miały,  a  w  nich  nic  nie  było?
Barzo  by  sie  państwo  marnie  spustoszyło!
O,  również  by  tu  Pan  swe  okazał  misterstwo,  
Aby  jedno  tu  stworzył  to  ziemskie  łoterstwo!
Iżby  wzgorę  nie  było  nic  misterniejszego,
Mogłby  nazwać  partaczem  rzemieśnika  tego.
A  tak  już  tu  pewnie  wiedz,  że  jest  pełno  niebo,
Pełne  wszytki  obłoki  stworzenia  dziwnego.  
Ktorych  acz  oczywiście  nigdy  nie  widamy,
Ale  ich  skutki  dziwne  pewnie  często  znamy.
Aczci  naszy  przodkowie  często  je  widali,
Rozmowy  i  pomocy  dziwne  z  nich  miewali,
O  czym  świadczy  Abraam,  Jakub  i  Tobijasz  
I  inych  wiele,  o  czym  niemało  pisma  masz.
Lecz  ich  subtylne  ciała  już  od  naszych  rozne,
Bo  od  grzechu,  od  śmierci  już  na  wszytkim  prożne.
Niewidome,  ślachetne  a  dziwnej  istności,
Że  rozum  nie  ogarnie  tam  tej  ich  bytności.  

Bo  jaka  jest  osiadłość,  tacy  i  kmiotkowie;
Wszak  o  tym  rozmyślając,  aż  coś  dziwno  w  głowie.
Gdyż  widzimy,  iż  niebo  nigdy  sie  nie  mieni,
A  w  swej  zwykłej  piękności  i  wzroki  nam  mieni.
Jakoż  jedno  nastało,  tak  trwa  ustawicznie,
A  na  jego  porządki  patrzyć  barzo  ślicznie.
Takżeć  co  z  nim  stworzono,  wiecznie  będzie  trwało,
Aż  do  końca  samego  odmiany  nie  znało,
Co  w  słońcu  i  w  miesiącu,  i  w  gwiazdach  widamy,
Iż  tam  żadnej  odmiany  ni  skazy  nie  znamy.
Acz  sie  mało  kęs  zaćmi,  prze  słuszne  przyczyny,
Ale  przedsię  po  chwili  znowu  jako  iny.
Takżeć  i  ine  sprawy,  co  ich  nie  widamy,
Lecz  iż  pewną  wiadomość  wszędy  o  nich  mamy,
Nigdy  sie  nie  naruszą  ani  odmieniają,
Tak  sobie  ustawicznie  bez  skazy  mieszkają,

A  jako  i  nasza  myśl,  gdy  pociechę  czuje,  
Tedy  sie  społu  z  ciałem  w  rozkoszy  raduje.  
Myśli  nie  znasz,  ale  znasz  wybornie  jej  skutki,  
Gdy  jej  radość  przypadnie,  albo  jakie  smutki.
Takżeć  też  tam  ty  stany  tak  dziwnie  stworzone,
Choć  naszemi  oczyma  nie  są  upatrzone.
Ona  myśl  ich  ślachetna  będąc  w  tych  radościach
Dziwnie  tam  rozkoszuje  w  onych  osiadłościach.
Bo  i  wedle  rozumu,  jako  to  być  nie  ma,
Gdyż  to  ciało  gliniane  też  tego  używa,
Ktore  jest  wystawiono  na  wszytki  upadki,
Gdyż  jest  na  to  podano  prze  swe  niedostatki.
A  coż  oni  stanowie  bez  grzechu,  bez  zmazy,
Ktore  w  sobie  nie  mają  upadku,  ni  skazy,
Ktore  pracej,  ni  troski,  nic  nigdy  nie  czują,
Jedno  sobie  w  radościach  dziwnych  rozkoszują,
O  ktorych  słusznie  mowić,  to  nie  moja  głowa,
Bo  słońca  nie  doleci  nigdy  z  cienia  sowa!

Ale  gdy  to  widamy  tu  w  tym  nędznym  błocie,
Iż  bywają  radości  po  przeszłym  kłopocie,
Coż  rozumiesz  w  tej  sprawie,  a  w  tamtej  jasności,
Jakie  zawżdy  muszą  być  rozliczne  radości,
Ustawicznie  tu  patrząc  na  bieg  świata  tego,  
Ustawicznie  też  widząc  możność  Pana  swego
A  z  onym  towarzystwem  rozkosznym  bujając,
Żadnej  zdrady,  ni  fałszu,  ni  troski  nie  znając,
Mieszkając  w  onym  miejscu  bez  wszelakiej  skazy,
W  ktorym  nie  masz  przypadku,  ani  żądnej  zmazy,  
Jedno  wszytko  wesoło,  a  wszytko  sie  śmieje;
A  jakoż  tam  co  ma  być  skażonej  nadzieje?
Takżeć  dusze  cnotliwych  ludzi,  co  tu  schodzą,
Do  tychżeć  tam  radości  też  zawżdy  przychodzą.
Bo  Salomon  powiada,  iż  są  w  Bożej  ręce,  
A  nie  wiedzą  o  strachu,  ni  o  żądnej  męce,
Lecz  iż  wielkich  radości  zawżdy  używają
Czekając,  gdy  je  z  ciały  znowu  wskrzesić  mają;
O  ktorych  aczby  też  tu  miejsce  mowić  było,
Ale  iż  w  inych  rzeczach  tak  sie  zabawiło,  
A  wszakoż  czasu  swego,  co  będzie  słusznego,
Może  sie  przypomionąć  z  pisma  prawdziwego.
Bochmy  zaszli  o  Bodze  i  o  niebie  jego,
Musim  też  nie  opuszczać  człowieka  nędznego.
Bo  temu  więcej  trzeba  w  jego  obłędnościach,  
Aby  wżdy  nędzni  wiedział  o  swych  przypadłościach.
Bowiem  słysząc  tam  o  tych  krotochwilach  dziwnych
A  nacirpiawszy  sie  tu  przypadkow  przeciwnych,
Bychmy  tak  zostać  mieli,  a  tam  sie  nie  dostać,
Już  ci  by  sie  nie  mogło  nikomu  gorzej  zstać".  

Rzecze  potym  młodzieniec:  "Ach  moj  miły  panie,
Toć  dziwne  tego  Boga  każde  sprawowanie.
I  gdzież  jest  taki  rozum,  by  temu  miał  sprostać,
A  nie  musiał  z  wątpieniem  na  tych  dziwiech  zostać.
Już  musimy  w  opiekę  to  poruczyć  jemu,
Gdyż  on  co  chce  z  łaski  swej  da  uznać  każdemu.
Ale  iżeś  wspomniał  człowieka  nędznego,
To  jest  snadź  napilniejsza  wiedzieć  sprawy  jego,
Gdyż  na  tym  wozku  wszyscy  jeździmy  pospołu;
Trzeba  tego  pilnie  paść  swowolnego  wołu".

Powiedział  mu  filozof:  "Tak  wiedz,  miły  bracie,  
Chociaj  to  przytrudniejszym  węzeł  będzie  na  cię:  
Jakoś  słyszał  o  staniech  rozlicznie  stworzonych,  
Ktore  tam  są  w  tych  gornych  pałacoch  przestronych.  
Tedy  tam  był  Lucyfer  jeden  miedzy  nimi,  
Ktory  sie  był  osadził  rotami  wielkiemi.
Krotko  mowiąc,  iż  sie  chciał  i  Panu  sprzeciwić,
Nie  chciał  go  na  tych  miejscach  tak  ślachetnych  żywić.
Strącił  go  i  z  rotami  tu  na  ty  niskości,
Tak  iż  wiecznie  ostradał  tam  tych  wysokości.
A  człowieka  nędznego  na  to  był  nasadził,
Aby  ony  pustynie  im  zasię  osadził.
A  stąd  sie  waśń  zaczęła  w  tym  dwoim  narodzie,
Zaźrząc  jeden  drugiemu  miejsca  w  onym  grodzie.

Potym  człowiek,  zawiedziony  t  ą  zazdrością  jego,
Przestąpił  wolą  Pańską;  z  onego  wdzięcznego
Zstał  sie  na  wszem  omierzłym  zasię  Panu  swemu.
I  natura  ślachetna  zmieniła  sie  jemu,
Bowiem  z  nieśmiertelnego  zstał  sie  wnet  śmiertelny,
A  z  onego  wiernego  -  marny  a  niewierny.
Także  go  tu  na  swiecie,  by  na  probie,  dzierży;
A  ktory  mu  swą  wiarę  a  powinność  zdzierży,
Tego  zasię  przypuszcza  do  onej  ojczyzny,
Zacierając  łaską  swą  jego  stare  blizny.
A  kto  zasię  złościwym  na  tej  probie  będzie,
Ten  już  z  onym  wygnańcem  tu  nisko  osiędzie.
Otóż  duszę  niewinną  z  majestatu  swego
Podawa  jako  w  sekwestr  do  ciała  marnego,
Aby  jej  tu  probował,  jako  w  ogniu  złota,  
Jeśliże  łaski  godna  albo  też  kłopota.

Już  wiesz  jako  sie  ciało  pospolicie  rodzi,
Już  też  wiesz  jako  roście,  rusza  sie  i  chodzi.
Acz  i  to  trudna  gadka,  lecz  rzeczy  widome
Są  wżdy  nie  tak  zakryte,  jako  nieznajome.  
Bo  je  rości  wilgotność  z  niegoż  pochodząca,
Ktorą  sprawuje  z  jedła  natura  gorąca.
Nie  inaczej  jako  szczep,  gdy  rosą  przypada,
Już  snadnie  gałązkami  swemi  wzgorę  włada.
To  ciało  wedle  biegu,  gdy  bywa  zaczęte,  
Wnet  już  w  Pańską  opiekę  potym  bywa  wzięte.
A  planety  na  ten  czas  ktore  władzą  mają
Z  wolej  pańskiej,  już  więc  tam  wszytko  w  nim  sprawiają.
Bo  sie  rodzi  gniewliwy,  rodzi  sie  pokorny,
Rodzi  sie  jeden  prostak,  drugi  zasię  dworny.  
To  wszytko  przyrodzenie  a  czasy  przynoszą,
Że  sie  ty  obyczaje  w  rożności  roznoszą.
Abowiem  ty  przypadki  wszytki  krew  sprawuje,
Ktorej  skutki  natura  samaż  przyprawuje.
Bo  kiedy  z  przyrodzenia  krew  będzie  gorąca,  
Tedy  też  będzie  bystrsza  i  barziej  burząca.
Wnet  sie  sama  zapali,  że  sie  gniew  poruszy
I  ine  przypadłości  snadnie  wszytki  wzruszy,
Jako  miłość  i  radość,  wesele  i  smutek;
To  każdy  z  własności  krwie  ten  przypada  skutek.  
Ale  iż  ma  tez  k  sobie  ine  przypadłości,
Ktore  ja  też  miarkują  w  każdej  odmienności.

Bo  tak  wiedz,  każde  jedło,  co  w  żołądek  wchodzi,  
Zawżdy  na  cztery  części  każde  sie  rozchodzi.  
Sybtylniejsze  mieni  sie  a  czyni  krew  czystą,
A  gorzkość  odchodzącą  -  też  żołć  przeźroczystą.
Wilgotne  z  zaziębłe  to  flegmę  podawa,
Zasię  melankoliją  klijowate  dawa.
A  ostatek  grubości  to  iuż  precz  odchodzi,
Co  sie  ni  nacz  dobrego  już  tam  nie  przygodzi.
A  każde  przyrodzenie  z  tych  czworga  jednego
Zawżdy  więcej  musi  mieć  z  żołądka  każdego.
A  jedno  drugim  przedsię  musi  się  miarkować,
Bo  by  nie  to,  wszytko  by  musiało  sie  psować.
Bo,  by  melankolija  sama  panowała,
Pewnie  by  prędko  głowa  każdego  oszalała.
A  gdyby  sama  flegma  też  zostać  musiła,
Pewnie  by  ta  każdego  prędko  udusiła.
A  także  i  kolera,  by  sie  zapaliła,
Pewnie  by  sie  wadziła,  albo  barzo  biła.
A  tak  krew  zapalona,  gdy  sie  flegmą  chłodzi,
Tedy  swym  przyrodzeniem  nie  tak  barzo  szkodzi.
A  gdy  sie  do  niej  więcej  złej  żołci  przymiesza,
Tedy  już  będzie  gorsza,  już  będzie  szkodliwsza.
W  pijanym  to  narychlej  poznawają  radzi,  
Ktora  sie  kompleksyja  w  nim  nabarziej  sadzi.  
Bo  jeśliże  flegmatyk,  ten  sie  mało  czuje,  
Jedno  spi,  sapi,  drzemie,  na  brzuch  sobie  pluje,  
A  jeśliże  koleryk,  tedy  sie  wnet  wadzi,
Na  swe  własne  mnimanie  już  każdą  rzecz  sadzi.
Już  go  nikt  nie  przeswarzy,  bo  on  upor  jego
Czyni  go  bezpiecznego,  ma  sie  za  mądrego.
A  gdy  melankolija  też  kogo  przesadzi,
Już  płacze,  już  narzeka,  już  mu  wszytko  wadzi.
A  gdzie  też  krew  ślachetna  swe  skrzydła  roztoczy,
Już  wesoł,  już  sie  śmieje,  śpiewa,  bujno  kroczy.
Mnima,  iż  nie  masz  nadeń  już  więtszego  pana,
Uczyniłby  wnet  z  niego  krola  i  hetmana.
Ale  iż  jedno  drugim  kiedy  sie  miarkuje,  
Już  nie  tak  mocno  skutkow  swoich  okazuje.

I  przeto  Pan  Bog  chciał  mieć  w  wychowaniu  miarę,
Iż  czuł  tę  w  przyrodzeniu  szkodliwą  przywarę.
Bo  gdzie  sie  ty  wilkości  nazbyt  przylewają,
Już  zawżdy  przyrodzeniu  wszytko  złe  działają.  
Rozum  sie  zmienić  musi  i  krew  sie  popsuje,
Co  na  skorze  i  wewnątrz  potym  okazuje.
Stąd  rostą  parchy,  wrzody,  guzy  rozmaite,
A  wewnątrz  niewidome  niemocy  obfite.
A  znać  to  z  zapalenia,  znać  to  i  z  zimności,  
Ktore  w  ten  czas  panują,  więcej  wilgotności.
Stąd  gnuśność,  stąd  niedbałość,  stąd  gniew  i  lenistwo;
Rozkoszne  to,  kto  sie  wda  iście  w  nie  myślistwo.
A  tak  dusza  ślachetna  gdy  będzie  wpuszczona
Do  tak  plugawej  wieże,  już  jest  zniewolona,  
Że  swych  zacnych  urzędow  nie  może  sprawować,
Gdy  jej  cne  przyrodzenie  tym  sie  może  psować,
Bo  jej  wiele  przekażą  ty  przypadki  w  ciele,
Że  sie  nie  tak  pokusi  o  swe  sprawy  śmiele.
A  tak  gdy  będziesz  miernie  chował  przyrodzenie,  
A  gdy  je  k  temu  podasz  w  roztropne  ćwiczenie,
Siła  ślachetnej  duszy  z  urzędu  swojego
Może  pomoc  do  sprawy  wszytkiego  dobrego.
Bo  ona,  iż  jest  z  gory,  wzgorę  wszytko  myśli,
Ale  ciało  swowolne  wszytko  jej  pokryśli,  
Że  słusznie  swych  urzędow  sprawować  nie  może;
Lecz  tobie  przedsię  gorzej,  nędzniku  nieboże.
Bo  patrzaj,  kiedy  oczy,  ktore  jako  błony  
Są  w  ciele  wysadzone,  patrzą  na  wsze  strony,  
A  gdy  jakie  widome  przenikną  istności
Przez  subtylne  źrzenice  do  ciemnych  wilkości,
Jako  przez  śklo,  kiedy  sie  iaka  rzecz  widoma
Oprze  o  ciemny  ołow,  już  jest  wszem  znajoma  -  
Takżeć  też  i  w  źrzenicy,  gdy  ktora  rzecz  stanie,
Już  rozum  społu  z  duszą  snadnie  rozeznanie
Uczynić  może,  co  jest;  ale  przyrodzenie
Obroci  to  wnet  snadnie  w  insze  rozumienie.
Bo  już  okiem  zrozumiesz  każdego  postawę
Gniewliwą  i  wesołą  i  każdą  w  nim  sprawę.
A  gdyć  ogień  albo  chłod  do  wzroku  przypadnie,
Odmieni-ć  już  mnimanie  ono  wszem  snadnie.
Oczy  widzą  postawę  nadobną,  łagodną,
Krew  zasię  zapalona  mnima  być  niezgodną.
A  tak  rozum  z  naturą  zawżdy  wojnę  wiedzie,
A  rzadko  gdy  są  zgodni  na  ktorej  biesiedzie.

Także  uszy,  także  też  ine  smysły  wszytki  
Mają  od  przyrodzenia  szkody  i  pożytki.  
Bo  słuch  przez  ony  błonki  dziwnej  subtylności
Gdy  dojdzie  do  rozumu,  także  przypadłości
Zmieszawszy  z  przyrodzeniem,  musi  mu  donosić,
Że  też  będzie  omyłki  i  w  tym  smyśle  dosyć.
Słyszysz  słowa  uczciwe,  co  rozeznać  snadnie,
Wnet  uczynisz  z  nich  płoche,  gdyć  niechuć  przypadnie.
A  takżeć  i  dotknienie,  co  też  wiele  czuje,
A  przedsię  jednak  rownie  nie  wszytkim  smakuje.
Jednemu  chuć  przypadnie,  a  drugi  nic  nie  dba;
To  wszytko  przyrodzenie  z  przypadłością  jedna".

Rzecze  potym  młodzieniec:  "I  to  na  mię  dziwna,
Iż  to  jedna  natura  od  drugiej  przeciwna.
Ale  dziwniejszy  rozum,  iż  to  umie  rządzić
A  jako  wojt  ty  krzywdy  miedzy  nimi  sądzić.
I  trudno  mam,  co  to  iest  ten  rozum,  rozumieć;
Pewnie  mi  ta  kwestyja  we  łbie  musi  szumieć".
Powiedział  mu  filozof:  "Słyszałeś  o  Bodze,  
Acz  o  tej  dziwnej  sprawie  zawżdy  myślić  srodze,
Iż  chociaj  ciała  nie  ma,  jaka  to  mysl  dziwna,
A  tym  naszym  rozumom  na  wszytkim  przeciwna.
Także  ini  duchowie,  co  tam  przy  nim  trwają,
Dziwnie  a  niepodobne  przyrodzenie  mają.  
Takżeć  I  każda  dusza  człowieka  każdego,
Gdyż  nam  pewnie  przypadła  do  ciała  naszego
Z  jego  Boskiej  opieki,  z  jego  dziwnej  sprawy,
To  już  możesz  rozumieć,  że  z  nią  rozum  prawy.
Acz  wszyscy  filozofii  na  to  się  zgodzili  -  
A,  bychmy  też  na  koniec  I  tym  nie  wierzyli,
Tedy  musimy  wierzyć  pewnie  Mojżeszowi,
Gdyż  on,  tak  jako  wiemy,  Pańskie  słowo  mowi  -  
Iz  gdy  Pan  raczył  stworzyć  pirwszego  człowieka,
Tedy  weń  wpuścił  ducha  żywego  od  wieka.  
Patrzże,  iż  w  małych  dziatkach  swoich  powinności
Nie  sprawuje;  a  tu  bacz  ciała  omylności,
Iż  mu  wiele  przekaża  własnego  urzędu,
Gdyż  wszędy  w  marnym  ciele  zawżdy  dosyć  błędu.
Ony  mdłe  subtylności  nie  mogą  wyprostać,  
Aby  rozum  przy  duszy  z  upełna  mogł  zostać.
Już  ucho,  oko,  ręka,  chociaj  smysły  mają,
Ale  im  prze  subtylność  dostatku  nie  dają.
Bo  namędrszy  woźnica,  a  kiedy  mdłe  konie,
Tedy  w  namniejszym  błotku  po  uszy  utonie.  
A  nalepszy  lutnista,  kiedy  ma  złe  struny,
Barzo  się  nie  zgadzają  wnet  jego  barduny.
Takżeć  rozum  nic  nie  krzyw,  kiedy  nie  ma  przypraw,
Iż  nie  może  wypełnić  skutecznie  swoich  spraw.
A  patrzajże,  gdy  zasię  też  dorośnie  ciało,
A  iże  już  w  swej  mierze  z  pełna  będzie  trwało.
Patrz,  iż  rozum  i  potym  przedsię  dalej  roście.
A  stąd  to  możesz  baczyć  iście  na  wszem  proście,
Iż  rozum  społu  z  duszą  różny  jest  od  ciała,
Jedno,  iże  sie  ta  rzecz  społu  pomieszała.
Patrzże  zasię,  starością  gdy  już  ciało  mdleje,
Już  też  rozum  z  duszycą  pewnie  osłabieje.
Już  smysły  ustawają,  co  rozum  znaczyły,
Już  uszy  nie  dosłyszą,  oczy  sie  zaćmiły.
Już  własnego  rozsądku  rozum  mieć  nie  może,
Gdyś  skaził  instrumenta  ubogi  nieboże.
Gdy  kleszcze  osłabieją,  musi  kowal  zmylić,
By  sie  też  swym  misterstwem  chciał  nabarziej  silić.
Rozno  bęczą  organy,  gdy  słabo  dmą  miechy;
Nie  będzie  z  nich  nalepszy  mistrz  miał  nic  pociechy.

A  tak  dusza  jest  to  duch  od  Boga  nadany,  
Jako  ogień  do  lampy  gdy  będzie  przydany.  
Lampa  jest  sama  przez  sie  i  ciemna  i  brudna,
A  gdy  ogień  przypadnie,  już  jasna  i  cudna.
Takież  ta  brudna  lampa  człowieka  marnego
Pięknie  jest  ozdobiona  od  Boga  zwirzchnego
Tym  ogniem  a  tym  swiatłem  od  niego  nadanym,
A  z  tej  on  osiadłości  został  ziemskim  panem.
Bo  by  nie  ta  roztropna  dusza  w  nim  rządziła,
Jakaż  by  to  bestyja  na  wszem  marna  była?
Bo  wżdy  inszym  źwirzętom  kopyta  i  rogi
Dał  Bog,  iż  zasadziły  i  głowę  i  nogi,
Ostre  zęby,  paznokcie  i  ine  przyprawy,
Każdy  stawek  opatrzył  tak  jako  Pan  prawy.
Aby  sie  w  swej  obronie  i  w  swojej  wolności
Weseliło  źwirzątko  w  każdej  przypadłości.
Ale  temu  źwirzęciu,  co  człowiekiem  zową,
Jedno  dał  nagie  ciało,  na  nim  włosy  z  głową.
Ale  przedsię  w  tę  głowę  taką  sprawę  włożył,  
Iż  ją  wszytki  źwirzęta  na  swiecie  zatrwożył.
Bo  dusza  stolec  pirwszy  w  głowie  osadziła
A  potym  sie  po  wszytkim  ciele  rozszyrzyła.
Stąd  oko  ma  w  swym  blasku  słuszne  rozeznanie,  
Stąd  czuje  każdy  członek  swoje  dotykanie.  
Ale  przedsię  do  głowy  po  rozsądek  musi;
Bo  pewnie  bez  tej  zbłądzi,  ocz  sie  kolwiek  kusi.
Bo  uderz  sie  ty  w  nogę,  wiesz  iż  noga  boli,
Lecz  oczyma  musisz  to  oględać  powoli,
Aby  rozum  rozeznał,  co  sie  to  tam  dzieje,  
Biało  albo  czyrwono,  albo  iż  sinieje.

A  chcesz-li  lepiej  baczyć,  iż  dusza  bez  ciała
Na  wszem  będzie  swych  rządow  wolno  używała,
Patrz,  kiedy  uśnie  ciało,  jako  glina  leży,
A  co  we  dnie  widziało,  to  do  głowy  bieży.  
To  już  dusza  z  rozumem  wnet  o  tym  harcuje,
A  będzie  silny  kłopot,  choć  ciało  nie  czuje.
Wnet  jeden  przez  sen  woła,  drugi  chodzić  będzie
A  nadobnie,  co  raczy,  sprawi  sobie  wszędzie.
Natłukszy  sie  po  kąciech  na  poduszkę  padnie;  
Iście,  co  w  nocy  broił,  po  ranu  nie  zgadnie.
Bo  ty  wszytki  perfumy,  co  z  żołądka  idą
A  gdy  już  tam  do  głowy  do  tych  sklepow  wnidą,
Kędy  dusza  rozumna  z  swymi  smysły  mieszka,
Wnet  rozeznać  wszytkiego  nigdy  nie  zamieszka.  
Bo  więc  jeśli  przypadnie  tam  gorąca  para,
Tedy  sie  będzie  zdało,  by  ziemia  gorzała.
Więc  się  napić  nie  może,  byś  mu  cebrem  nosił,
Mlaska  gębą:  "Jeszcze  daj,  prze  Bog"  będzie  prosił.
A  jeśli  też  wilgotność  ony  smysły  ruszy,
Zda  sie  panu,  iż  pływa  we  błocie  po  uszy.
Więc  chwyta  niesporo,  więc  sie  chwyta  brzegu;
A  on  leży  na  piecu,  na  suchym  noclegu.

Ale  gdy  wolna  głowa  trzeźwo  sie  układzie,  
To  już  dusza  z  rozumem  w  swej  tajemnej  radzie,  
Jako  prorok  przypadłe  rzeczy  prorokuje
I  szczęście  i  nieszczęście,  co  przyść  ma,  winszuje.
Bo  kiedy  co  wdzięcznego  w  ten  czas  widzi  we  śnie,
Pospolicie  przyszły  dzień  zdarzy  sie  więc  szczęśnie.
A  gdy  sie  co  smutnego  widzieć  przytrefuje,
Pewnie  co  nietrefnego  przypaść  okazuje.
Bo  jeśli  kto  pamięta  Jozefowy  woły,
Co  jedny  od  tłustości  aż  już  były  gołe,
A  w  drugich  jedno  kości,  a  wżdy  je  pobodły.
Patrz,  co  potym  ty  karwy  na  Egipt  przywiodły.
Bo  stąd  mieli  widzenia  i  święci  prorocy,
Ktore  im  przypadały  z  dziwnej  Boskiej  mocy.
Acz  to  przedsię  rozna  rzecz  jest  od  przyrodzenia;
Lecz  jednak  i  to  przedsię  godno  jest  baczenia.

Patrzajże  zasię  dalej,  iż  zrozumiesz  snadnie,  
Jako  dusza  bez  ciała  wiele  rzeczy  zgadnie.  
Siedzisz  ty  zamknąwszy  sie,  iż  nie  widzisz  świata,  
A  mysl  przedsię  od  dusze  po  powietrzu  lata:
Widzisz  słońce  i  miesiąc,  niebo,  wszytki  gwiazdy,
Jakoćby  tuż  nad  głową  prawie  stały  zawżdy.
Widzisz  miasta  i  zamki,  rozliczne  kościoły,
Widzisz  wszytkę  rodzinę,  wszytki  przyjacioły.
Rozprawujesz  w  mysli  swej,  byś  miał  mowić  z  nimi
A  stąd  snadnie,  iż  tak  jest,  obaczyć  możemy,
Iż  ta  dusza  ślachetna  jest  od  ciała  rozna,
A  jej  sprawa  rozliczna  nigdy  nie  jest  prożna.
A  jeszcze  to  widamy  i  sami  działamy,
Iż  oczy  zatulamy,  gdy  co  rozmyślamy,
Aby  rzeczy  przypadłe  nie  targały  sprawy,  
Gdy  co  rządzi  przy  duszy  rozum  święty  prawy.
Takżeć  pewnie,  gdy  będzie  z  ciałem  rozdzielona,
Przedsię  nigdy  nie  umrze  jej  subtylność  ona.
Takżeć  sobie  rozmyślać  będzie  czasy  przyszłe
I  ony  przeminęłe,  jako  jej  też  wyszły.  
A  jeśli  to  wspomnienie,  iż  swowolne  ciało
Ony  jej  święte  sprawy  zawżdy  przekażało,
Udawając  sie  zawżdy  w  marne  swowolności,
Odstępując  i  Boga  i  swych  powinności,
Już  wie  niebożąteczko,  kiedy  z  ciałem  wstanie,  
Iż  on  okrutny  dekret  pewnie  przydzie  na  nie:
"Podźcież  nieślachetnicy,  gdyście  mie  nie  znali,
Na  wieczne  potępienie;  tam  was  z  zysku  zdali".
A  ktorą  też  obdarzył  Pan  ślachetnym  ciałem,
Iż  sie  nie  zabawiło  tym  światem  spruchniałym,  
Używając  stałości,  używając  miary,
Cnoty,  sprawiedliwości  a  zupełnej  wiary,
A  iż  sie  z  świętą  duszą  na  wszytkim  zgadzało,
Też  łaskawsze  dekreta  pewnie  będzie  miało.
Tu  rozumiej,  gdzie  ty  dwie  rozne  dusze  siędą;  
Wierz  mi,  rozne  rozmysły  też  w  obudwu  będą.
Jedna  czeka  z  radością  zawołania  swego,
A  druga  w  wielkim  smutku  dekretu  srogiego.
Rownie  by  dwa  złodzieja,  kiedy  w  wieży  siedzą,
A  co  sie  z  nimi  ma  dziać,  obadwa  nie  wiedzą.  
Gdy  jednemu  powiedzą:  "Już  sie  dowiedziano,
Iżeś  ty  nic  nie  winien,  pewną  sprawę  dano.
A  tak  cie  jutro  puszczą  i  hojnie  darują,
Bo  już  twoję  niewinność  pewnie  wszyscy  czują".
Lecz  wierę  o  tym  drugim  coś  niedobrze  słyszeć;
Wszyscy  tuszą,  iż  jutro  pewnie  będzie  wisieć.
Coż  rozumiesz?  Rozne  tam  już  będą  dwie  duszy,
Bo  już  sobie  jedna  źle,  druga  dobrze  tuszy.
O  nędzni  my  złodzieje  świata  dzisiejszego!
Przedsię  nic  nie  baczymy  dekretu  żadnego,
Przedsię  swowolnie  bujać,  by  jedno  co  dano,
Chociajby  nas  i  jutro  wszytki  powieszano.

O  nędzny  marny  świecie,  toż  nas  dziwnie  łudzisz,  
A  rozlicznemi  kstałty  swą  wolą  w  nas  budzisz,  
Że  nie  baczym  ni  strachu,  ni  przyszłych  radości,  
Że  mamy  marnie  stradać  wiecznych  osiadłości,
O  ktorych  jużechmy  sie  pewnie  nasłuchali,
Iż  oczy  żadne  takich  nigdy  nie  widały.
Przedsię  ni  to  ni  owo  żadnego  nie  ruszy,
By  tu  tak  miał  wiecznie  żyć,  każdy  sobie  tuszy.
A  o  tę  świętą  duszę  wszyscy  nic  nie  dbamy;
Jako  rzeźnik  owieczkę  prawie  ją  chowamy,
Wytuczywszy  tu  ziarnki,  by  je  drogo  kupić,
A  potym  ledwe  żywo  nie  damy  jej  łupić.
Już  wiemy,  że  jest  wieczna  a  umrzeć  nie  może.
Ale  sie  pewniej  dowiesz  nędzniku  nieboże,  
Gdy  będzie  zasię  społu  z  tym  ciałem  złączona  
A  na  Pański  straszny  sąd  w  on  czas  postawiona.  
Aczci  sie  to  trudna  rzecz  podobno  zdać  będzie,
Lecz  masz  pisma  pewnego  dosyć  o  tym  wszędzie.
A  też  jakoś  sie  na  świat  tu  zjawił  z  nizczego,
Jeszczeć  to  k  rozumowi  podobniej  do  tego,
Iż  z  tego,  co  wżdy  było,  jeszcze  co  może  być,
Niż  z  tego,  co  nie  było,  aby  miał  co  sprawić.
A  wżdy  niebożąteczka,  nic  o  to  nie  dbamy;
Jako  ine  źwierzątka  tak  sobie  bujamy;
A  by  nas  strach  nie  ruszył,  ma  nas  ruszyć  cnota
A  ta  nierozmierzona  łaska  a  dobrota
Pańska,  ktora  nas  wszytki  hojnie  opatruje,  
Że  nas  i  tym  i  przyszłym  krolestwem  daruje
A  małej  potrzebuje  od  nas  powinności:
Jedno  zupełnej  wiary,  uprzejmej  stałości
A  iżbychmy  w  swych  czesiech  tu  żyli  poczciwie,
Wiernie,  cale,  cnotliwie,  na  wszem  sprawiedliwie,  

Ale  patrz,  w  jakim  nasza  cnota  uciśnieniu,
A  święta  sprawiedliwość  na  jakim  baczeniu?
Że  ten  Bog,  co  na  niebie  możny,  sprawiedliwy,
Jest  dziw,  że  nas  tak  długo  z  miłosierdzia  żywi!
Ano  głosy  pod  niebo  o  pomstę  wołają,  
Gdyż  nędznego  ratunku  w  swej  nędzy  nie  mają.
Uciśnion  wszędy  nędznik  dziwnie  od  możnego:
A  patrz,  gdzie  ma  podeprzeć  upadku  swojego?
Pojdzie  tam,  gdzie  tym  władną,  u  drzwi  sie  nastawszy,
Uziębnąwszy,  musi  precz,  oczy  zapłakawszy.  
A  onemu,  co  mu  krzyw,  odwierny  sie  kłania,
A  sędziowie  czekają  jeszcze  do  zarania,
Radzą  sie  praktykarze  z  kołnierzmi  lisiemi,
Ale  wierę  nie  o  dżdżu,  jako  sami  wiemy.
Acz  więc  będzie  pewny  deszcz,  ale  z  oczu  komu,  
A  przy  egzekucyjej  nadziewaj  sie  gromu.
Bo  gdy  staną  u  prawa,  wszyscy  wnet  powstają,
A  onego  nędznika  na  zad  odpychają.
Jeśli  co  będzie  mowił,  tedy  nań  fukają,
Skubąc  z  tyłu  za  kołnierz,  rzecz  mu  przekażają.  
Każdy  więc  chce  ukazać,  iż  umie  pochlebić,
A  nie  tylko  przekażać,  ale  by  mogł  i  bić.
O  mizerny  żywocie,  o  pochlebstwo  zdradne!
Toć  do  ciebie  przysmaki  przypadają  snadne.
Ale  marny  nędzniku,  byś  rozumiał  prawie,
Jaki  jest  srogi  sędzia  przy  niewinnej  sprawie,
Ktory  to  wszytko  widzi,  z  daleka  sie  śmiejąc,
Iż  tak  płocho  żywiemy,  a  prawie  szalejąc.

Wszyscy  tylko  patrzymy  na  dzisiejsze  czasy;
Ale  gdy  tam  przydziemy,  wierę,  zyszczą  naszy.
Nie  czetł  taki  podobno,  co  Salomon  pisze,
Także  ini  prorocy  jego  towarzysze,
Iż  złosnik  stanie  krzycząc,  co  tępił  nędznego,  
Dziwując  sie  zacności  a  wzmożeniu  jego.  
A  on  sie  będzie  świecił  jako  gwiazda  jasna,  
A  jego  sprawiedliwość  dziwnie  będzie  zacna.
A  ten  będzie  narzekał,  łamiąc  sobie  ręce,
Widząc  już  przez  swoją  złość,  w  jakiej  ma  być  męce.
Wierę  panie  sobolu,  kiedy  tam  staniemy,
Zda  mi  sie,  że  na  wszytkim  sobie  odśmiejemy.
Bo  on  sędzia  sejmowy  inak  będzie  rządził,
Ktory  apellacyje  wiecznie  będzie  sądził.
Już  tam  pewnie  na  wiece  ni  na  sjem  nie  ruszysz,
Zarazem  possessyją  nędzniku  dać  musisz.
Ale  pewnie  nie  w  kmiotki,  lecz  jako  gołota
Musisz  tam  respondować,  a  ona  niecnota
Teraz  sie  tam  okaże,  coś  nędznikom  broił;
Uźrzysz,  jako  wojt  w  piekle  też  cie  będzie  stroił.
Uźrzysz,  jeślić  pomogą  portugały  ony,
Coś  je  marnie  szafował  na  rozliczne  strony,
Abyć  upor  a  swą  myśl  swowolnie  przewodził;
Acześ  więcej  sam  sobie,  niżli  inym  szkodził.
O  nieszczęsne  łakomstwo,  o  przedajna  cnoto,
O  bezecne  pieniądze,  a  nieszczęsne  złoto!
Czegoż  ty  nie  domieścisz,  czegoż  ty  nie  sprawisz,
Że  i  dusze  i  sławy  nie  jednego  zbawisz?
Bychmy  już  jawnie  wszyscy  o  tym  nie  wiedzieli,
Bychmy  też  przy  tym  pisma  i  namniej  nie  mieli,
Jako  Pan  Bog  złośnika  okrutnie  poraża,  
A  jaka  też  nad  wiernym  jego  pilna  straża!
Poźrzymyż  jedno  pilnie  miedzy  wszytki  stany;
Wszak  zacznie  wszytki  społu  dobre  i  złe  znamy.
Bowiem  sie  nie  zatai  nigdy  szydło  w  worze,
Także  i  złościwa  myśl  wszędy  sie  wyporze.  
Poźrzysz  jedno  w  każdy  kąt;  gdzie  znajdziesz  takiego
Długo  -  li  będzie  trwało  ono  dobro  jego?
Wnet  jako  wicher  plewy,  wszytko  sie  rozwieje;
A  to  k  temu,  że  go  nikt  dobrze  nie  wspomienie.
Bo  pewnie  sława  taka  już  zawżdy  parszywa  
I  przyjaźń  z  każdym  stanem  też  bywa  fałszywa,
Ktorzy  mu  pochlebiają  z  pożytku,  nie  z  wiary,
Gdyż  u  jego  łotrostwa  nigdziej  nie  masz  miary.

Ale  coż  mamy  z  tym  rzec,  gdychmy  sie  w  to  wdali,
Iż  tych  praw  używamy,  jakiechmy  spisali?  
Ktore  jedno  nędznika  snadnie  mogą  ścisnąć,
Że,  by  kurczę  u  kanie  w  nogach,  musi  pisnąć.
Bo  gdy  nędznik  możnego  chce  prawem  pokusić,
I  jakoż  on  sobie  ma  o  tym  dobrze  tuszyć?
Zaczże  kupić  membrany  i  coż  dać  Woźnemu,  
Czymże  zasię  namazać  też  ręce  onemu,
Co  radzić  ma?  Choć  rozum  stoi  więc  za  jaje,
Przedsię  ji  drogo  ceni,  a  drożej  przedaje.
Nie  baczy  nic  onego,  co  Pan  woła  za  nim,
By  rozumu  używał  słusznym  rozeznaniem  
A  bronił  im  nędznika  marnie  ściśnionego,
Obiecując  mu  hojnie  nasporzyć  wszytkiego,
Ale,  miasto  pomocy  a  miasto  obrony,
Skubie  ony  nędzniki  jako  jastrząb  wrony.
Abowiem  to  niepewna  w  niebie  na  tram  pisać;
Lepiey  wydrzeć,  niżli  sie  w  nadziei  kołysać.

Patrzże,  gdy  nędznik  przydzie  do  spolnego  sądu,  
A  gdzież  końca  doczeka  już  swojego  błędu!  
Na  pirwszy  rok  da  sie  zdać,  a  nic  nie  pokupi,  
A  onego,  co  piszczy,  by  barana  łupi.
Drugi  rok  po  maiori,  a  niemocą  trzeci,
Czwarty  ad  munimenta;  aż  czas  precz  wyleci.
A  chociaj  więc  przypadnie  czasem  rok  zawity,
Ali  pan  moj  do  sta  mil  bierze  sie  na  kwity.
A  skaża-li  nie  k  myśli,  alić  on  wnet  ruszy,
A  spowiednik  za  uchem  nadobnie  mu  tuszy.
Ruszajże  już  poki  chcesz,  aż  cie  djabli  ruszą
Samego,  a  pamiętne  zapłacisz  im  duszą!
Bo  ubogi  nędzniczek  ciągnie  sie  jako  lis:
Daj  pamiętne,  wyjmiż  też  z  pieczęciami  zapis.
A  przedsię,  ty  czyń  co  chcesz,  będą  appellować,
Że  rzecz  za  to  nie  stanie,  co  będzie  kosztować!
Przydzie  sjem;  niebożątka  po  stodołach  leżą,
A  jako  woźny  krzyknie,  to  by  pczoły  bieżą.
Ano  jedno  bogaczow  kilka  odprawiają,
A  nędznikom  przez  tydzień  sądy  odwołają.
Przybiją  kartę  u  drzwi,  iż  koleją  jutro
Będą  sądzić;  patrzajże,  alić  kunie  futro,
Albo  wilcze  daleko  przed  baranem  stoi;
Lecz  nie  dziw,  bo  sie  baran  zawżdy  wilka  boi.
Tak  od  jutra  do  jutra  wlecze  sie  rzecz  ona;
Przedsię  on  nędznik  płacze,  śpiewa  druga  strona.

jakoż  ty  łzy  nie  mają  onego  sędziego
Ruszyć  na  srogą  pomstę,  co  wszytek  świat  jego?
Gdyż  na  wszem  jawnie  obwołał  pomstę  niewinnego,
Iż  ta  zawżdy  przypada  na  majestat  jego.
A  pismo  srodze  straszy,  iż  nic  groźniejszego
Nie  jest,  jedno  w  ręce  wpaść  Boga  żywiącego.
Też  widamy  i  sprawy  i  insze  postępki,  
Jako  sie  nam  szańcują,  gdyż  to  Bog  jest  prędko
A  każdemu  sowicie,  co  widzi  oddawa;
Gdyż  on  wszytki  skrytości  pilnie  rozeznawa.
Bowiem  patrz,  co  za  rozum  w  tym  sobie  obrali:
Prawie  jako  kot  zgrzebi,  tak  prawa  zwikłali,  
Że  już  jedno  drugiemu  wnet  przeciwne  będzie,
A  ubogi  nędzniczek  musi  upaść  wszędzie.
Bo  ow,  co  mu  dostawa,  wyplecie  sie  snadnie,
Bo  mu  doktor  pomoże,  czego  sam  nie  zgadnie.
Jako  skoro  pomaca  pulsu  na  kalecie,  
Wnet  go  minie  gorączka,  jako  sami  wiecie.

Osobna  to  kaźń  Boża  na  pomstę  nadana,
Iż  swięta  sprawiedliwość  jest  tak  zawikłana,
Iż  oni,  ktorzy  by  ją  mieli  słusznie  rządzić,
Nie  mogą  sie  nędznicy  sami  z  niej  wybłądzić.  
Skąd  musi  sprawiedliwość  rozciągnąć  sie  z  gory;
Ale  patrzaj  w  pamiętnym,  byś  nie  dał  i  skory.
Zażby  nie  lepiej  na  to  mały  czas  odłożyć,
Niż  tak  Boga  i  ludzi,  i  każdy  stan  trwożyć
A  postanowić  prawo  w  formule  snadniejszej,  
W  prędszej  sprawiedliwości  a  w  trudności  mniejszej;
Czym  by  Boga  i  ludzi  i  świat  ucieszyli,
Niepotrzebnych  trudności  wiele  by  ulżyli.
Lecz  prożno  o  tym  mowić.  Bowiem  by  Bog  z  nieba
Radził,  przedsię  to  mowi,  czego  komu  trzeba.  
A  to  zawżdy  musi  być  marne  pogorszenie,
Poki  końca  nie  weźmie  ludzkie  pokolenie.
Ale  bieda  więc  temu,  przez  kogo  pochodzi;
Pewnie  w  to  Prokurator  żadny  nie  ugodzi.
Możeć  u  inszych  sądow  dobrze  sobie  tuszyć,
Lecz  od  Pańskich  dekretow  barzo  trudno  ruszyć.
Trudno  więc  tam  kuglować  masz  appellacyją,
Bo  ani  sie  obaczysz,  prędko  cie  tam  zmyją  
A  natychmiast  odeślą  na  egzekucyją.  
Pewnieć  w  piekle  po  uszy  dadzą  possessyją.  

A  tak,  moj  miły  bracie,  gdyż  to  każdy  widzi,  
Jako  jawnie  marny  świat  tak  wszytkimi  szydzi,  
Iż  nie  uźrzysz  na  nim  nic  nigdy  gruntownego,
Uciecz  że  się,  jać  radzę,  do  Boga  onego,
Jakoś  niedawno  słyszał,  co  jest  na  wszem  możny,
Cnotliwym  miłosierny,  a  złym  barzo  groźny.
Sprawujże  sie  w  tym  snadnie  na  wszytkim  poczciwie,
Żyw  pobożnie,  żyw  wiernie,  a  żyw  sprawiedliwie.
Nie  bojże  sie  bezpiecznie  żadnych  świeckich  błędow,
Ani  żadnych  przypadkow,  ani  żadnych  sądow.
Kiedy  nie  dasz  nikomu  do  złego  przyczyny,
Tedy  sie  ty  będziesz  śmiał;  niech  płacze  kto  iny.
A  bacz  na  onę  duszę,  co  jest  nieśmiertelna,
Gdyć  jest  w  twoim  żywocie  towarzyszka  wierna,
Iż  gdy  po  tych  kłopociech  usnie  nędzne  ciało,
Aby  wstawszy,  potym  z  nią  wiecznie  krolowało.
Bo  ja  też  już  na  ten  czas  swoj  pokoj  mieć  muszę,
A  ty  pomni  na  ciało,  pomni  też  na  duszę,
Jako  komu  powinność  masz  właśnie  zachować;
A  proszę  cie,  roztropnie  umiej  tym  szafować".




Íîâ³ òâîðè