Ñàéò ïîå糿, â³ðø³, ïîçäîðîâëåííÿ ó â³ðøàõ ::

logo

UA  |  FR  |  RU

Ðîæåâèé ñàéò ñó÷àñíî¿ ïîå糿

Á³áë³îòåêà
Óêðà¿íè
| Ïîåòè
Êë. Ïîå糿
| ²íø³ ïîåò.
ñàéòè, êàíàëè
| ÑËÎÂÍÈÊÈ ÏÎÅÒÀÌ| Ñàéòè â÷èòåëÿì| ÄÎ ÂÓÑ ñèíîí³ìè| Îãîëîøåííÿ| ˳òåðàòóðí³ ïðå쳿| Ñï³ëêóâàííÿ| Êîíòàêòè
Êë. Ïîå糿

 x
>> ÂÕ²Ä ÄÎ ÊËÓÁÓ <<


e-mail
ïàðîëü
çàáóëè ïàðîëü?
< ðåºñòðaö³ÿ >
Çàðàç íà ñàéò³ - 1
Íåìຠí³êîãî ;(...
Ïîøóê

Ïåðåâ³ðêà ðîçì³ðó




Adam Mickiewicz

Ïðî÷èòàíèé : 361


Òâîð÷³ñòü | Á³îãðàô³ÿ | Êðèòèêà

Świteź

Do Michała Wereszczaki


Ktokolwiek  będzisz  w  nowogródzkiej  stronie,

Do  Płużyn  ciemnego  boru

Wjechawszy,  pomnij  zatrzymać  twe  konie,

Byś  się  przypatrzył  jezioru.

 

Świteź  tam  jasne  rozprzestrzenia  łona,

W  wielkiego  ksztalcie  obwodu,

Gęstą  po  bokach  puszczą  oczerniona,

A  gładka  jak  szyba  lodu.

 

Jeżeli  nocną  przybliżysz  się  dobą

I  zwrócisz  ku  wodom  lice,

Gwiazdy  nad  tobą  i  gwiazdy  pod  tobą,

I  dwa  obaczysz  księżyce.

 

Niepewny,  czyli  szklanna  spod  twej  stopy

Pod  niebo  idzie  równina,

Czyli  też  niebo  swoje  szklanne  stropy

Aż  do  nóg  twoich  ugina:

 

Gdy  oko  brzegów  przeciwnych  nie  sięga,

Dna  nie  odróżnia  od  szczytu,

Zdajesz  się  wisieć  w  środku  niebokręga.

W  jakiejś  otchłani  błękitu.

 

Tak  w  noc,  pogodna  jeśli  służy  pora,

Wzrok  się  przyjemnie  ułudzi;

Lecz  żeby  w  nocy  jechać  do  jeziora,

Trzeba  być  najśmielszym  z  ludzi.

 

Bo  jakie  szatan  wyprawia  tam  harce!

Jakie  się  larwy  szamocą!

Drżę  cały,  kiedy  bają  o  tym  starce,

I  strach  wspominać  przed  nocą.

 

Nieraz  śród  wody  gwar  jakoby  w  mieście,

Ogień  i  dym  bucha  gęsty,

I  zgiełk  walczących,  i  wrzaski  niewieście,

I  dzwonów  gwałt,  i  zbrój  chrzęsty.

 

Nagle  dym  spada,  hałas  się  uśmierza,

Na  brzegach  tylko  szum  jodły,

W  wodach  gadanie  cichego  pacierza

I  dziewic  żałośne  modły.

 

Co  to  ma  znaczyć?  różni  różnie  plotą,

Cóż,  kiedy  nie  był  nikt  na  dnie;

Biegają  wieści  pomiędzy  prostotą,

Lecz  któż  z  nich  prawdę  odgadnie?

 

Pan  na  Płużynach,  którego  pradziady

Były  Świtezi  dziedzice,

Z  dawna  przemyślał  i  zasięgał  rady,

Jak  te  zbadać  tajemnice.

 

Kazał  przybory  w  bliskim  robić  mieście

I  wielkie  sypał  wydatki;

Związano  niewód,  głęboki  stóp  dwieście,

Budują  czółny  i  statki.

 

Ja  ostrzegałem:  że  w  tak  wielkim  dziele

Dobrze,  kto  z  Bogiem  poczyna,

Dano  więc  na  mszą  w  niejednym  kościele

I  ksiądz  przyjechał  z  Cyryna.

 

Stanął  na  brzegu,  ubrał  się  w  ornaty,

Przeżegnał,  pracę  pokropił,

Pan  daje  hasło:  odbijają  baty,

Niewód  się  z  szumem  zatopił.

 

Topi  się,  pławki  na  dół  z  sobą  spycha,

Tak  przepaść  wody  głęboka.

Prężą  się  liny,  niewód  idzie  z  cicha,

Pewnie  nie  złowią  ni  oka.

 

Na  brzeg  oboje  wyjęto  już  skrzydło.

Ciągną  ostatek  więcierzy;

Powiemże,  jakie  złowiono  straszydło?

Choć  powiem,  nikt  nie  uwierzy.

 

Powiem  jednakże:  nie  straszydło  wcale,

Żywa  kobieta  w  niewodzie,

Twarz  miała  jasną,  usta  jak  korale,

Włos  biały  skąpany  w  wodzie.

 

Do  brzegu  dąży;  a  gdy  jedni  z  trwogi

Na  miejscu  stanęli  głazem,

Drudzy  zwracają  ku  ucieczce  nogi,

Łagodnym  rzecze  wyrazem;

 

"Młodzieńcy,  wiecie,  że  tutaj  bezkarnie

Dotąd  nikt  statku  nie  spuści,

Każdego  śmiałka  jezioro  zagarnie

Do  nieprzebrnionych  czeluści.

 

I  ty,  zuchwały,  i  twoja  gromada

Wraz  byście  poszli  w  głębinie,

Lecz  że  to  kraj  był  twojego  pradziada,

Że  w  tobie  nasza  krew  płynie  -

 

Choć  godna  kary  jest  ciekawość  pusta,

Lecz  żeście  z  Bogiem  poczęli,

Bóg  wam  przez  moje  opowiada  usta

Dzieje  tej  cudnej  topieli.

 

Na  miejscach,  które  dziś  piaskiem  zaniosło,

Gdzie  car  i  trzcina  zarasta,

Po  których  teraz  wasze  biega  wiosło,

Stał  okrąg  pięknego  miasta.

 

Świteź,  i  w  sławne  orężem  ramiona,

I  w  kraśne  twarze  bogata,

Niegdyś  od  książąt  Tuhanów  rządzona

Kwitnęła  przez  długie  lata.

 

Nie  ćmił  widoku  ten  ostęp  ponury;

Przez  żyzne  wskróś  okolice

Widać  stąd  było  Nowogródzkie  mury,

Litwy  naówczas  stolicę.

 

Raz  niespodzianie  obległ  tam  Mendoga

Potężnym  wojskiem  Car  z  Rusi,

Na  całą  Litwę  wielka  padła  trwoga,

Że  Mendog  poddać  się  musi.

 

Nim  ściągnął  wojsko  z  odległej  granicy,

Do  ojca  mego  napisze:

"Tuhanie!  w  tobie  obrona  stolicy,

Spiesz,  zwołaj  twe  towarzysze".

 

Skoro  przeczytał  Tuhan  list  książęcy

I  wydał  rozkaz  do  wojny,

Stanęło  zaraz  mężów  pięć  tysięcy,

A  każdy  konny  i  zbrojny.

 

Uderzą  w  trąby,  rusza  młódź,  już  w  bramie

Błyska  Tuhana  proporzec,

Lecz  Tuhan  stanie  i  ręce  załamie,

I  znowu  jedzie  na  dworzec.

 

I  mówi  do  mnie:  "Jaż  własnych  mieszkańców

Dla  obcej  zgubię  odsieczy?

Wszak  wiesz,  że  Świteź  nie  ma  innych  szańców

Prócz  naszych  piersi  i  mieczy.

 

Jeśli  rozdzielę  szczupłe  wojsko  moje,

Krewnemu  nie  dam  obrony;

A  jeśli  wszyscy  pociągniem  na  boje,

Jak  będą  córy  i  żony?"

 

"Ojcze,  odpowiem,  lękasz  się  niewcześnie,

Idź,  kędy  sława  cię  woła,

Bóg  nas  obroni:  dziś  nad  miastem  we  śnie

Widziałam  jego  anioła.

 

Okrążył  Świteź  miecza  błyskawicą

I  nakrył  złotymi  pióry,

I  rzekł  mi:  "Póki  męże  za  granicą,

Ja  bronię  żony  i  córy".

 

Usłuchał  Tuhan  i  za  wojskiem  goni,

Lecz  gdy  noc  spadła  ponura,

Słychać  gwar  z  dala,  szczęk  i  tętent  koni,

I  zewsząd  straszny  wrzask:  "ura!"

 

Zagrzmią  tarany,  padły  bram  ostatki,

Zewsząd  pocisków  grad  leci,

Biegą  na  dworzec  starce,  nędzne  matki,

Dziewice  i  drobne  dzieci.

 

"Gwałtu!  -  wołają  -  zamykajcie  bramę!

Tuż,  tuż  za  nami  Ruś  wali.

Ach!  zgińmy  lepiej,  zabijmy  się  same,

Śmierć  nas  od  hańby  ocali".

 

Natychmiast  wściekłość  bierze  miejsce  strachu;

Miecą  bogactwa  na  stosy,

Przynoszą  żagwie  i  płomień  do  gmachu

I  krzyczą  strasznymi  głosy:

 

"Przeklęty  będzie,  kto  się  nie  dobije!"

Broniłam,  lecz  próżny  opor,

Klęczą,  na  progach  wyciągają  szyje,

A  drugie  przynoszą  topor.

 

Gotowa  zbrodnia:  czyli  wezwać  hordy

I  podłe  przyjąc  kajdany,

Czy  bezbożnymi  wytępić  się  mordy;

"Panie!  -  zawołam  -  nad  pany!

 

Jeśli  nie  możem  ujść  nieprzyjaciela,

O  śmierć  błagamy  u  ciebie,

Niechaj  nas  lepiej  twój  piorun  wystrzela

Lub  żywych  ziemia  pogrzebie."

 

Wtem  jakaś  białość  nagle  mię  otoczy,

Dzień  zda  się  spędzać  noc  ciemna,

Spuszczam  ku  ziemi  przerażone  oczy,

Już  ziemi  nie  ma  pode  mną.

 

Takeśmy  uszły  zhańbienia  i  rzezi;

Widzisz  to  ziele  dokoła,

To  są  małżonki  i  córki  Świtezi,

Które  Bóg  przemienił  w  zioła.

 

Białawym  kwieciem,  jak  białe  motylki,

Unoszą  się  nad  topielą;

List  ich  zielony  jak  jodłowe  szpilki,

Kiedy  je  śniegi  pobielą.

 

Za  życia  cnoty  niewinnej  obrazy,

Jej  barwę  mają  po  zgonie,

W  ukryciu  żyją  i  nie  cierpią  skazy,

Śmiertelne  nie  tkną  ich  dłonie.

 

Doświadczył  tego  car  i  ruska  zgraja,

Gdy,  piękne  ujrzawszy  kwiecie,

Ten  rwie  i  szyszak  stalony  umaja,

Ten  wianki  na  skronie  plecie.

 

Kto  tylko  ściągnął  do  głębini  ramię,

Tak  straszna  jest  kwiatów  władza,

Że  go  natychmiast  choroba  wyłamie

I  śmierć  gwałtowna  ugadza.

 

Choć  czas  te  dzieje  wymazał  z  pamięci,

Pozostał  sam  odgłos  kary,

Dotąd  w  swych  baśniach  prostota  go  święci

I  kwiaty  nazywa  cary".

 

To  mówiąc  pani  zwolna  się  oddala,

Topią  się  statki  i  sieci,

Szum  słychać  w  puszczy,  poburzona  fala

Z  łoskotem  na  brzegi  leci.

 

Jezioro  do  dna  pękło  na  kształt  rowu,

Lecz  próżno  za  nią  wzrok  goni,

Wpadła  i  falą  nakryła  się  znowu,

I  więcej  nie  słychać  o  niéj.



Íîâ³ òâîðè