Ñàéò ïîå糿, â³ðø³, ïîçäîðîâëåííÿ ó â³ðøàõ ::

logo

UA  |  FR  |  RU

Ðîæåâèé ñàéò ñó÷àñíî¿ ïîå糿

Á³áë³îòåêà
Óêðà¿íè
| Ïîåòè
Êë. Ïîå糿
| ²íø³ ïîåò.
ñàéòè, êàíàëè
| ÑËÎÂÍÈÊÈ ÏÎÅÒÀÌ| Ñàéòè â÷èòåëÿì| ÄÎ ÂÓÑ ñèíîí³ìè| Îãîëîøåííÿ| ˳òåðàòóðí³ ïðå쳿| Ñï³ëêóâàííÿ| Êîíòàêòè
Êë. Ïîå糿

 x
>> ÂÕ²Ä ÄÎ ÊËÓÁÓ <<


e-mail
ïàðîëü
çàáóëè ïàðîëü?
< ðåºñòðaö³ÿ >
Çàðàç íà ñàéò³ - 1
Íåìຠí³êîãî ;(...
Ïîøóê

Ïåðåâ³ðêà ðîçì³ðó




Adam Mickiewicz

Ïðî÷èòàíèé : 366


Òâîð÷³ñòü | Á³îãðàô³ÿ | Êðèòèêà

Pan Tadeusz - Księga druga: Zamek

Zamek  
Polowanie  z  chartami  na  upatrzonego.  
Gość  w  zamku.  
Ostatni  z  dworzan  opowiada  historię  ostatniego  z  Horeszków.  
Rzut  oka  w  sad.  
Dziewczyna  w  ogórkach.  
Śniadanie.  
Pani  Telimeny  anegdota  petersburska.  
Nowy  wybuch  sporów  o  Kusego  i  Sokoła.  
Interwencja  Robaka.  
Rzecz  Wojskiego.  
Zakład.  
Dalej  w  grzyby!  

Kto  z  nas  tych  lat  nie  pomni,  gdy,  młode  pacholę,  
Ze  strzelbą  na  ramieniu  świszcząc  szedł  na  pole,  
Gdzie  żaden  wał,  płot  żaden  nogi  nie  utrudza,  
Gdzie  przestępując  miedzę  nie  poznasz,  że  cudza!  
Bo  na  Litwie  myśliwiec,  jak  okręt  na  morzu,  
Gdzie  chcesz,  jaką  chcesz  drogą,  buja  po  przestworzu!  
Czyli  jak  prorok  patrzy  w  niebo,  gdzie  w  obłoku  
Wiele  jest  znaków  widnych  strzeleckiemu  oku,  
Czy  jak  czarownik  gada  z  ziemią,  która  głucha  
Dla  mieszczan,  mnóstwem  głosów  szepce  mu  do  ucha.  

Tam  derkacz  wrzasnął  z  łąki,  szukać  go  daremnie,  
Bo  on  szybuje  w  trawie  jako  szczupak  w  Niemnie;  
Tam  ozwał  się  nad  głową  ranny  wiosny  dzwonek,  
Również  głęboko  w  niebie  schowany  skowronek;  
Ówdzie  orzeł  szerokim  skrzydłem  przez  obszary  
Zaszumiał,  strasząc  wróble  jak  kometa  cary;  
Zaś  jastrząb,  pod  jasnymi  wiszący  błękity,  
Trzepie  skrzydłem  jak  motyl  na  szpilce  przybity,  
Aż  ujrzawszy  śród  łąki  ptaka  lub  zająca,  
Runie  nań  z  góry  jako  gwiazda  spadająca.  
Kiedyż  nam  Pan  Bóg  wrócić  z  wędrówki  dozwoli  
I  znowu  dom  zamieszkać  na  ojczystej  roli,  
I  służyć  w  jeździe,  która  wojuje  szaraki,  
Albo  w  piechocie,  która  nosi  broń  na  ptaki;  
Nie  znać  innych  prócz  kosy  i  sierpa  rynsztunków,  
I  innych  gazet  oprocz  domowych  rachunków!  

Nad  Soplicowem  słońce  weszło,  i  już  padło  
Na  strzechy,  i  przez  szpary  w  stodołę  się  wkradło;  
I  po  ciemnozielonym,  świeżym,  wonnym  sianie,  
Z  którego  młodzież  sobie  zrobiła  posłanie,  
Rozpływały  się  złote,  migające  pręgi  
Z  otworu  czarnej  strzechy,  jak  z  warkocza  wstęgi;  
I  słońce  usta  sennych  promykiem  poranka  
Draźni,  jak  dziewczę  kłosem  budzące  kochanka.  
Już  wróble  skacząc  świerkać  zaczęły  pod  strzechą,  
Już  trzykroć  gęgnął  gęsior,  a  za  nim  jak  echo  
Odezwały  się  chorem  kaczki  i  indyki,  
I  słychać  bydła  w  pole  idącego  ryki.  

Wstała  młodzież,  Tadeusz  jeszcze  senny  leży,  
Bo  też  najpóźniej  zasnął;  z  wczorajszej  wieczerzy  
Wrócił  tak  niespokojny,  że  o  kurów  pianiu  
Jeszcze  oczu  nie  zmrużył,  a  na  swym  posłaniu  
Tak  kręcił  się,  że  w  siano  jak  w  wodę  utonął,  
I  spał  twardo,  aż  zimny  wiatr  w  oczy  mu  wionął,  
Gdy  skrzypiące  stodoły  drzwi  otwarto  z  trzaskiem  
I  bernardyn  ksiądz  Robak  wszedł  z  węzlastym  paskiem,  
"Surge,  puer!"  wołając  i  ponad  barkami  
Rubasznie  wywijając  pasek  z  ogórkami.  

Już  na  dziedzińcu  słychać  myśliwskie  okrzyki,  
Wyprowadzają  konie,  zajeżdżają  bryki,  
Ledwie  dziedziniec  taką  gromadę  ogarnie,  
Odezwały  się  trąby,  otworzono  psiarnie;  
Zgraja  chartów,  wypadłszy,  wesoło  skowycze;  
Widząc  rumaki  szczwaczów,  dojeżdżaczów  smycze,  
Psy  jak  szalone  cwałem  śmigają  po  dworze,  
Potem  biegą  i  kładą  szyje  na  obroże:  
Wszystko  to  bardzo  dobre  polowanie  wróży;  
Nareszcie  Podkomorzy  dał  rozkaz  podróży.  

Ruszyli  szczwacze  z  wolna,  jeden  tuż  za  drugim,  
Ale  za  bramą  rzędem  rozbiegli  się  długim;  
W  środku  jechali  obok  Asesor  z  Rejentem,  
A  choć  na  siebie  czasem  patrzyli  ze  wstrętem,  
Rozmawiali  przyjaźnie,  jak  ludzie  honoru  
Idąc  na  rozstrzygnienie  śmiertelnego  sporu;  
Nikt  ze  słów  zawziętości  ich  poznać  nie  zdoła;  
Pan  Rejent  wiódł  Kusego,  Asesor  Sokoła.  
Z  tyłu  damy  w  pojazdach,  młodzieńcy  stronami  
Czwałując  tuż  przy  kołach  gadali  z  damami.  

Ksiądz  Robak  po  dziedzińcu  wolnym  chodził  krokiem  
Kończąc  ranne  pacierze;  ale  rzucał  okiem  
Na  pana  Tadeusza,  marszczył  się,  uśmiechał,  
Wreszcie  kiwnął  nań  palcem,  Tadeusz  podjechał;  
Robak  palcem  po  nosie  dawał  mu  znak  groźby:  
Lecz  mimo  Tadeusza  pytania  i  prośby,  
Ażeby  mu  wyraźnie,  co  chce,  wytłumaczył,  
Bernardyn  odpowiedzieć  ni  spójrzeć  nie  raczył,  
Kaptur  tylko  nasunął  i  pacierz  swój  kończył;  
Więc  Tadeusz  odjechał  i  z  gośćmi  się  złączył.  

Właśnie  wtenczas  myśliwi  smycze  zatrzymali  
I  wszyscy  nieruchomi  w  miejscach  swoich  stali;  
Jeden  drugiemu  ręką  dawał  znak  milczenia,  
A  wszyscy  obrócili  oczy  do  kamienia,  
Nad  którym  stał  pan  Sędzia;  on  zwierza  obaczył  
I  rąk  skinieniem  swoje  rozkazy  tłumaczył.  
Pojęli  wszyscy,  stoją,  a  środkiem  po  roli  
Asesor  i  pan  Rejent  kłusują  powoli;  
Tadeusz,  będąc  bliższy,  obudwu  wyprzedził,  
Stanął  obok  Sędziego  i  oczyma  śledził:  
Dawno  już  nie  był  w  polu;  na  szarej  przestrzeni  
Trudno  dojrzeć  szaraka,  zwłaszcza  śród  kamieni.  
Pokazał  mu  pan  Sędzia;  siedział  biedny  zając  
Płaszcząc  się  pod  kamieniem,  uszy  nadstawiając,  
Okiem  czerwonym  spotkał  myśliwców  wejrzenie  
I  jakby  urzeczony,  czując  przeznaczenie,  
Ze  strachu  od  ich  oczu  nie  mógł  zwrócić  oka  
I  pod  opoką  siedział  martwy  jak  opoka.  
Tymczasem  kurz  na  roli  rośnie  coraz  bliżej,  
Pędzi  na  smyczy  Kusy,  za  nim  Sokoł  chyży,  
Tuż  Asesor  z  Rejentem,  razem  wrzaśli  z  tyłu:  
"Wyczha!  wyczha!  "  i  z  psami  znikli  w  kłębach  pyłu.  

Kiedy  tak  za  szarakiem  goniono,  tymczasem  
Ukazał  się  pan  Hrabia  pod  zamkowym  lasem.  
Wiedziano  w  okolicy,  że  ten  pan  nie  może  
Nigdy  nigdzie  stawić  się  w  naznaczonej  porze.  
I  dziś  zaspał  poranek,  więc  na  sługi  zrzędził,  
Widząc  myśliwców  w  polu,  czwałem  do  nich  pędził;  
Surdut  swój  angielskiego  kroju,  biały,  długi,  
Połami  na  wiatr  puścił;  z  tyłu  konno  sługi  
W  kapeluszach  jak  grzybki,  czarnych,  lśniących,  małych,  
W  kurtkach,  w  butach  stryflastych,  w  pantalonach  białych;  
Sługi,  które  pan  Hrabia  tym  kształtem  odzieje,  
Nazywają  się  w  jego  pałacu  dżokeje.  
Czwałująca  czereda  zleciała  na  błonia,  
Gdy  Hrabia  ujrzał  zamek  i  zatrzymał  konia.  
Pierwszy  raz  widział  zamek  z  rana  i  nie  wierzył,  
Że  to  były  też  same  mury,  tak  odświeżył  
I  upięknił  poranek  zarysy  budowy;  
Zadziwił  się  pan  Hrabia  na  widok  tak  nowy.  
Wieża  zdała  się  dwakroć  wyższa,  bo  stercząca  
Nad  mgłą  ranną;  dach  z  blachy  złocił  się  od  słońca,  
Pod  nim  błyszczała  w  kratach  reszta  szyb  wybitych,  
Łamiąc  promienie  wschodu  w  tęczach  rozmaitych;  
Niższe  piętra  oblała  tumanu  powłoka,  
Rozpadliny  i  szczerby  zakryła  od  oka.  
Krzyk  dalekich  myśliwców  wiatrami  przygnany  
Odbijał  się  kilkakroć  o  zamkowe  ściany:  
Przysiągłbyś,  że  krzyk  z  zamku,  że  pod  mgły  zasłoną  
Mury  odbudowano  i  znów  zaludniono.  

Hrabia  lubił  widoki  niezwykłe  i  nowe,  
Zwał  je  romansowymi;  mawiał,  że  ma  głowę  
Romansową;  w  istocie  był  wielkim  dziwakiem.  
Nieraz,  pędząc  za  lisem  albo  za  szarakiem,  
Nagle  stawał  i  w  niebo  poglądał  żałośnie  
Jak  kot,  gdy  ujrzy  wróble  na  wysokiej  sośnie;  
Często  bez  psa,  bez  strzelby  błąkał  się  po  gaju  
Jak  rekrut  zbiegły;  często  siadał  przy  ruczaju  
Nieruchomy,  schyliwszy  głowę  nad  potokiem,  
Jak  czapla  wszystkie  ryby  chcąca  pozrzeć  okiem.  
Takie  były  Hrabiego  dziwne  obyczaje;  
Wszyscy  mówili,  że  mu  czegoś  nie  dostaje.  
Szanowano  go  przecież,  bo  pan  z  prapradziadów,  
Bogacz,  dobry  dla  chłopów,  ludzki  dla  sąsiadów,  
Nawet  dla  Żydów.  
Hrabski  koń,  zwrócony  z  drogi,  
Prosto  kłusował  polem  aż  pod  zamku  progi.  
Hrabia  samotny  wzdychał,  poglądał  na  mury,  
Wyjął  papier,  ołówek  i  kreślił  figury.  
Wtem,  spójrzawszy  w  bok,  ujrzał  o  dwadzieście  kroków  
Człowieka,  który,  równie  miłośnik  widoków,  
Z  głową  zadartą,  ręce  włożywszy  w  kieszenie,  
Zdawało  się,  że  liczył  oczyma  kamienie.  
Poznał  go  zaraz,  ale  musiał  kilka  razy  
Krzyknąć,  nim  głos  Hrabiego  usłyszał  Gerwazy.  
Szlachcic  to  był,  służący  dawnych  zamku  panów,  
Pozostały  ostatni  z  Horeszki  dworzanów;  
Starzec  wysoki,  siwy,  twarz  miał  czerstwą,  zdrową,  
Marszczkami  pooraną,  posępną,  surową.  
Dawniej  pomiędzy  szlachtą  z  wesołości  słynął;  
Ale  od  bitwy,  w  której  dziedzic  zamku  zginął,  
Gerwazy  się  odmienił,  i  już  od  lat  wielu  
Ani  był  na  kiermaszu,  ani  na  weselu;  
Odtąd  jego  dowcipnych  żartów  nie  słyszano  
I  uśmiechu  na  jego  twarzy  nie  widziano.  
Zawsze  nosił  Horeszków  liberyją  dawną,  
Kurtę  z  połami  żółtą,  galonem  oprawną,  
Który  dziś  żółty,  dawniej  zapewne  był  złoty.  
Wkoło  szyte  jedwabiem  herbowne  klejnoty,  
Półkozice,  i  stąd  też  cała  okolica  
Półkozicem  przezwała  starego  szlachcica.  
Czasem  też  od  przysłowia,  które  bez  ustanku  
Powtarzał,  nazywano  go  także  Mopanku;  
Czasem  Szczerbcem,  że  całą  łysinę  miał  w  szczerbach;  
Lecz  on  zwał  się  Rębajło,  a  o  jego  herbach  
Nie  wiadomo.  Klucznikiem  siebie  tytułował,  
Iż  ten  urząd  na  zamku  przed  laty  piastował.  
I  dotąd  nosił  wielki  pęk  kluczów  za  pasem,  
Uwiązany  na  taśmie  ze  srebrnym  kutasem.  
Choć  nie  miał  co  otwierać,  bo  zamku  podwoje  
Stały  otworem;  przecież  wynalazł  drzwi  dwoje,  
Sam  je  własnym  nakładem  naprawił  i  wstawił,  
I  drzwi  tych  odmykaniem  codziennie  się  bawił.  
W  jednej  z  izb  pustych  obrał  mieszkanie  dla  siebie;  
Mogąc  żyć  u  Hrabiego  na  łaskawym  chlebie,  
Nie  chciał,  bo  wszędzie  tęsknił  i  czuł  się  niezdrowym,  
Jeżeli  nie  oddychał  powietrzem  zamkowym.  

Skoro  ujrzał  Hrabiego,  czapkę  z  głowy  schwycił  
I  krewnego  swych  panów  ukłonem  zaszczycił,  
Chyląc  łysinę  wielką,  świecącą  z  daleka  
I  naciętą  od  licznych  kordów  jak  nasieka;  
Gładził  ją  ręką,  podszedł  i  jeszcze  raz  nisko  
Skłoniwszy  się,  rzekł  smutnie:  "Mopanku,  Panisko,-  
Daruj  mi,  że  tak  mówię,  Jaśnie  Grafie  Panie,  
To  jest  mój  zwyczaj,  nie  zaś  nieuszanowanie:  
"Mopanku"  powiadali  wszyscy  Horeszkowie,  
Ostatni  Stolnik,  pan  mój,  miał  takie  przysłowie;  
Czyż  to  prawda,  Mopanku,  że  Pan  grosza  skąpisz  
Na  proces  i  ten  zamek  Soplicom  ustąpisz?  
Nie  wierzyłem,  lecz  w  całym  powiecie  tak  słychać"  
Tu,  poglądając  w  zamek,  nie  przestawał  wzdychać.  

"Cóż  dziwnego?  rzekł  Hrabia,  koszt  wielki,  a  nuda  
Jeszcze  większa;  chcę  skończyć,  lecz  szlachcic  maruda.  
Upiera  się;  przewidział,  że  mię  znudzić  może:  
Dłużej  też  nie  wytrzymam  i  dzisiaj  broń  złożę,  
Przyjmę  warunki  zgody,  jakie  mi  sąd  poda".  
"Zgody?  krzyknął  Gerwazy,  z  Soplicami  zgoda?  
Z  Soplicami,  Mopanku?"  -  To  mówiąc  wykrzywił  
Usta,  jakby  nad  własną  mową  się  zadziwił.  
"Zgoda  i  Soplicowie!  Mopanku,  Panisko,  
Pan  żartuje,  co?  Zamek,  Horeszków  siedlisko,  
Ma  pójść  w  ręce  Sopliców?  niech  Pan  tylko  raczy  
Zsiąść  z  konia,  pódźmy  w  zamek,  niech  no  Pan  obaczy,  
Pan  sam  nie  wie,  co  robi;  niech  się  Pan  nie  wzbrania,  
Zsiadaj  Pan!  "  -  i  przytrzymał  strzemię  do  zsiadania.  

Weszli  w  zamek;  Gerwazy  stanął  w  progu  sieni:  
"Tu,  rzekł,  dawni  panowie,  dworem  otoczeni,  
Często  siadali  w  krzesłach  w  poobiedniej  porze.  
Pan  godził  spory  włościan;  lub  w  dobrym  humorze  
Gościom  różne  ciekawe  historyje  prawił,  
Albo  ich  powieściami  i  żarty  się  bawił,  
A  młodzież  na  dziedzińcu  biła  się  w  palcaty  

Lub  ujeżdżała  pańskie  tureckie  bachmaty".  
Weszli  w  sień.  -  Rzekł  Gerwazy:  "W  tej  ogromnej  sieni  
Brukowanej  nie  znajdziesz  Pan  tyle  kamieni,  
Ile  tu  pękło  beczek  wina  w  dobrych  czasach;  
Szlachta  ciągnęła  kufy  z  piwnicy  na  pasach,  
Sproszona  na  sejm  albo  sejmik  powiatowy,  
Albo  na  imieniny  pańskie,  lub  na  łowy.  
Podczas  uczty  na  chorze  tym  kapela  stała  
I  w  organ  i  w  rozliczne  instrumenty  grała;  
A  gdy  wnoszono  zdrowie,  trąby  jak  w  dniu  sądnym  
Grzmiały  z  choru;  wiwaty  szły  ciągiem  porządnym:  
Pierwszy  wiwat  za  zdrowie  króla  Jegomości,  
Potem  prymasa,  potem  królowej  Jejmości,  
Potem  szlachty  i  całej  Rzeczypospolitej;  
A  na  koniec,  po  piątej  szklenicy  wypitej,  
Wnoszono:  Kochajmy  się!  wiwat  bez  przestanku,  
Który,  dniem  okrzykniony,  brzmiał  aż  do  poranku;  
A  już  gotowe  stały  cugi  i  podwody,  
Aby  każdego  odwieźć  do  jego  gospody".  

Przeszli  już  kilka  komnat;  Gerwazy  w  milczeniu  
Tu  wzrok  na  ścianie  wstrzymał,  ówdzie  na  sklepieniu,  
Przywołując  pamiątkę  tu  smutną,  tam  miłą;  
Czasem,  jakby  chciał  mówić:  "Wszystko  się  skończyło",  
Kiwnął  żałośnie  głową;  czasem  machnął  ręką.  
Widać,  że  mu  wspomnienie  samo  było  męką  
I  że  je  chciał  odpędzić;  aż  się  zatrzymali  
Na  górze,  w  wielkiej,  niegdyś  zwierciadlanej  sali;  
Dziś  wydartych  zwierciadeł  stały  puste  ramy,  
Okna  bez  szyb,  z  krużgankiem  wprost  naprzeciw  bramy  
Tu  wszedłszy  starzec  głowę  zadumaną  skłonił  
I  twarz  zakrył  rękami,  a  gdy  ją  odsłonił,  
Miała  wyraz  żałości  wielkiej  i  rozpaczy.  
Hrabia,  chociaż  nie  wiedział,  co  to  wszystko  znaczy,  
Poglądając  w  twarz  starca  czuł  jakieś  wzruszenie,  
Rękę  mu  ścisnął;  chwilę  trwało  to  milczenie,  
Przerwał  je  starzec,  trzęsąc  wzniesioną  prawicą:  
"Nie  masz  zgody,  Mopanku,  pomiędzy  Soplicą  
I  krwią  Horeszków;  w  Panu  krew  Horeszków  płynie,  
Jesteś  krewnym  Stolnika  po  matce  Łowczynie,  
Która  się  rodzi  z  drugiej  córki  Kasztelana,  
Który  był,  jak  wiadomo,  wujem  mego  Pana.  
Słuchaj  Pan  historyi  swej  własnej  rodzinnej,  
Która  się  stała  właśnie  w  tej  izbie,  nie  innej.  

"Nieboszczyk  pan  mój,  Stolnik,  pierwszy  pan  w  powiecie,  
Bogacz  i  familijant,  miał  jedyne  dziecię,  
Córkę  piękną  jak  anioł;  więc  się  zalecało  
Stolnikównie  i  szlachty,  i  paniąt  niemało.  
Między  szlachtą  był  jeden  wielki  paliwoda,  
Kłótnik,  Jacek  Soplica,  zwany  Wojewoda  
Przez  żart;  w  istocie  wiele  znaczył  w  województwie,  
Bo  rodzinę  Sopliców  miał  jakby  w  dowództwie  
I  trzystu  ich  kreskami  rządził  wedle  woli,  
Choć  sam  nic  nie  posiadał  prócz  kawałka  roli,  
Szabli,  i  wielkich  wąsów  od  ucha  do  ucha.  
Owoż  pan  Stolnik  nieraz  wzywał  tego  zucha  
I  ugaszczał  w  pałacu,  zwłaszcza  w  czas  sejmików,  
Popularny  dla  jego  krewnych  i  stronników.  
Wąsal  tak  wzbił  się  w  dumę  łaskawym  przyjęciem,  
Że  mu  się  uroiło  zostać  pańskim  zięciem.  
Do  zamku  nieproszony  coraz  częściej  jeździł,  
W  końcu  u  nas  jak  w  swoim  domu  się  zagnieździł  
I  już  miał  się  oświadczać,  lecz  pomiarkowano  
I  czarną  mu  polewkę  do  stołu  podano.  
Podobno  Stolnikównie  wpadł  Soplica  w  oko,  
Ale  przed  rodzicami  taiła  głęboko.  

"Było  to  za  Kościuszki  czasów;  Pan  popierał  
Prawo  trzeciego  maja  i  już  szlachtę  zbierał,  
Aby  konfederatom  ciągnąć  ku  pomocy,  
Gdy  nagle  Moskwa  zamek  opasała  w  nocy;  
Ledwie  był  czas  z  możdzerza  na  trwogę  wypalić,  
Podwoje  dolne  zamknąć  i  ryglem  zawalić.  
W  zamku  całym  był  tylko  pan  Stolnik,  ja,  Pani,  
Kuchmistrz  i  dwóch  kuchcików,  wszyscy  trzej  pijani,  
Proboszcz,  lokaj,  hajducy  czterej,  ludzie  śmiali;  
Więc  za  strzelby,  do  okien;  aż  tu  tłum  Moskali  
Krzycząc:  ura!  od  bramy  wali  po  tarasie;  
My  im  ze  strzelb  dziesięciu  palnęli:  "a  zasie!"  
Nic  tam  nie  było  widać;  słudzy  bez  ustanku  
Strzelali  z  dolnych  pięter,  a  ja  i  Pan  z  ganku.  
Wszystko  szło  pięknym  ładem,  choć  w  tak  wielkiej  trwodze:  
Dwadzieście  strzelb  leżało  tu,  na  tej  podłodze,  
Wystrzeliliśmy  jedną,  podawano  drugą,  
Ksiądz  proboszcz  zatrudniał  się  czynnie  tą  usługą  
I  Pani,  i  Panienka,  i  nadworne  panny;  
Trzech  było  strzelców,  a  szedł  ogień  nieustanny;  
Grad  kul  sypały  z  dołu  moskiewskie  piechury,  
My  z  rzadka,  ale  celniej  dogrzewali  z  góry.  
Trzy  razy  aż  pode  drzwi  to  chłopstwo  się  wparło,  
Ale  za  każdym  razem  trzech  nogi  zadarło,  
Więc  uciekli  pod  lamus;  a  już  był  poranek.  
Pan  Stolnik  wesoł  wyszedł  ze  strzelbą  na  ganek  
I  skoro  spod  lamusa  Moskal  łeb  wychylił,  
On  dawał  zaraz  ognia,  a  nigdy  nie  mylił;  
Za  każdym  razem  czarny  kaszkiet  w  trawę  padał  
I  już  się  rzadko  który  zza  ściany  wykradał.  
Stolnik,  widząc  strwożone  swe  nieprzyjaciele,  
Myślił  zrobić  wycieczkę,  porwał  karabelę  
I  z  ganku  krzycząc  sługom  wydawał  rozkazy;  
Obróciwszy  się  do  mnie  rzekł:  "Za  mną,  Gerwazy!"  
Wtem  strzelono  spod  bramy,  Stolnik  się  zająknął,  
Zaczerwienił  się,  zbladnął,  chciał  mówić,  krwią  chrząknął;  
Postrzegłem  wtenczas  kulę,  wpadła  w  piersi  same,  
Pan  słaniając  się  palcem  ukazał  na  bramę.  
Poznałem  tego  łotra  Soplicę!  poznałem!  
Po  wzroście  i  po  wąsach!  jego  to  postrzałem  
Zginął  Stolnik,  widziałem!  łotr  jeszcze  do  góry  
Wzniesioną  trzymał  strzelbę,  jeszcze  dym  szedł  z  rury!  
Wziąłem  go  na  cel,  zbójca  stał  jak  skamieniały!  
Dwa  razy  dałem  ognia,  i  oba  wystrzały  
Chybiły;  czym  ze  złości,  czy  z  żalu  źle  mierzył.  
Usłyszałem  wrzask  kobiet,  spójrzałem,  -  Pan  nie  żył".  
Tu  Gerwazy  umilknął  i  łzami  się  zalał,  
Potem  rzekł  kończąc:  "Moskal  już  wrota  wywalał;  
Bo  po  śmierci  Stolnika  stałem  bezprzytomnie  
I  nie  wiedziałem,  co  się  działo  wokoło  mnie;  
Szczęściem,  na  odsiecz  przyszedł  nam  Parafianowicz,  
Przywiodłszy  Mickiewiczów  dwiestu  z  Horbatowicz,  
Którzy  są  szlachta  liczna  i  dzielna,  człek  w  człeka,  
A  nienawidzą  rodu  Sopliców  od  wieka.  

"Tak  zginął  pan  potężny,  pobożny  i  prawy,  
Który  miał  w  domu  krzesła,  wstęgi  i  buławy,  
Ojciec  włościan,  brat  szlachty;  i  nie  miał  po  sobie  
Syna,  który  by  zemstę  poprzysiągł  na  grobie!  
Ale  miał  sługi  wierne;  ja  w  krew  jego  rany  
Obmoczyłem  mój  rapier,  Scyzorykiem  zwany,  
(Zapewne  Pan  o  moim  słyszał  Scyzoryku,  
Sławnym  na  każdym  sejmie,  targu  i  sejmiku).  
Przysiągłem  wyszczerbić  go  na  Sopliców  karkach,  
Ścigałem  ich  na  sejmach,  zajazdach,  jarmarkach;  
Dwóch  zarąbałem  w  kłótni,  dwóch  na  pojedynku;  
Jednego  podpaliłem  w  drewnianym  budynku,  
Kiedyśmy  zajeżdżali  z  Rymszą  Korelicze:  
Upiekł  się  tam  jak  piskorz;  a  tych  nie  policzę,  
Którym  uszy  obciąłem.  Jeden  tylko  został,  
Który  dotąd  ode  mnie  pamiątki  nie  dostał!  
Rodzoniutki  braciszek  owego  wąsala,  
Żyje  dotąd,  i  z  swoich  bogactw  się  przechwala,  
Zamku  Horeszków  tyka  swych  kopców  krawędzią,  
Szanowany  w  powiecie,  ma  urząd,  jest  sędzią!  
I  Pan  mu  zamek  oddasz?  niecne  jego  nogi  
Mają  krew  Pana  mego  zetrzeć  z  tej  podłogi?  
O  nie!  póki  Gerwazy  ma  choć  za  grosz  duszy,  
I  tyle  sił,  że  jednym  małym  palcem  ruszy  
Scyzoryk  swój,  wiszący  dotychczas  na  ścianie,  
Póty  Soplica  tego  zamku  nie  dostanie!"  

"O!  krzyknął  Hrabia,  ręce  podnosząc  do  góry,  
Dobre  miałem  przeczucie,  żem  lubił  te  mury!  
Choć  nie  wiedziałem,  że  w  nich  taki  skarb  się  mieści,  
Tyle  scen  dramatycznych  i  tyle  powieści!  
Skoro  zamek  mych  przodków  Soplicom  zagrabię,  
Ciebie  osadzę  w  murach  jak  mego  burgrabię:  
Twoja  powieść,  Gerwazy,  zajęła  mię  mocno.  
Szkoda,  żeś  mię  nie  przywiódł  tu  w  godzinę  nocną;  
Udrapowany  płaszczem  siadłbym  na  ruinach,  
A  ty  byś  mi  o  krwawych  rozpowiadał  czynach;  
Szkoda,  że  masz  niewielki  dar  opowiadania!  
Nieraz  takie  słyszałem  i  czytam  podania;  
W  Angliji  i  w  Szkocyi  każdy  zamek  lordów,  
W  Niemczech  każdy  dwór  grafów  był  teatrem  mordów!  
W  każdej  dawnej,  szlachetnej,  potężnej  rodzinie  
Jest  wieść  o  jakimś  krwawym  lub  zdradzieckim  czynie,  
Po  którym  zemsta  spływa  na  dziedziców  w  spadku:  
W  Polszcze  pierwszy  raz  słyszę  o  takim  wypadku.  
Czuję,  że  we  mnie  mężnych  krew  Horeszków  płynie!  
Wiem,  co  winienem  sławie  i  mojej  rodzinie.  
Tak!  muszę  zerwać  wszelkie  z  Soplicą  układy,  
Choćby  do  pistoletów  przyszło  lub  do  szpady!  
Honor  każe".  Rzekł,  ruszył  uroczystym  krokiem,  
A  Gerwazy  szedł  z  tyłu  w  milczeniu  głębokiem.  
Przed  bramą  stanął  Hrabia,  sam  do  siebie  gadał,  
Poglądając  na  zamek  prędko  na  koń  wsiadał,  
Tak  samotną  rozmowę  kończąc  roztargniony:  
"Szkoda,  że  ten  Soplica  stary  nie  ma  żony,  
Lub  córki  pięknej,  której  ubóstwiałbym  wdzięki,  
Kochając  i  nie  mogąc  otrzymać  jej  ręki;  
Nowa  by  się  w  powieści  zrobiła  zawiłość:  
Tu  serce,  tam  powinność!  tu  zemsta,  tam  miłość!"  

Tak  szepcąc  spiął  ostrogi;  koń  leciał  do  dworu,  
Gdy  z  drugiej  strony  strzelcy  wyjeżdżali  z  boru;  
Hrabia  lubił  myślistwo,  ledwie  strzelców  zoczył,  
Zapomniawszy  o  wszystkim  prosto  ku  nim  skoczył,  
Mijając  bramę,  ogród,  płoty;  gdy  w  zawrocie  
Obejrzał  się  i  konia  zatrzymał  przy  płocie.  

Był  sad.  -  
Drzewa  owocne,  zasadzone  w  rzędy,  
Ocieniały  szerokie  pole;  spodem  grzędy.  
Tu  kapusta,  sędziwe  schylając  łysiny,  
Siedzi  i  zda  się  dumać  o  losach  jarzyny;  
Tam,  plącząc  strąki  w  marchwi  zielonej  warkoczu,  
Wysmukły  bób  obraca  na  nią  tysiąc  oczu;  
Owdzie  podnosi  złotą  kitę  kukuruza;  
Gdzieniegdzie  otyłego  widać  brzuch  harbuza,  
Który  od  swej  łodygi  aż  w  daleką  stronę  
Wtoczył  się  jak  gość  między  buraki  czerwone.  

Grzędy  rozjęte  miedzą;  na  każdym  przykopie  
Stoją  jakby  na  straży  w  szeregach  konopie,  
Cyprysy  jarzyn;  ciche,  proste  i  zielone.  
Ich  liście  i  woń  służą  grzędom  za  obronę,  
Bo  przez  ich  liście  nie  śmie  przecisnąć  się  źmija,  
A  ich  woń  gąsienice  i  owad  zabija.  
Dalej  maków  białawe  górują  badyle;  
Na  nich,  myślisz,  iż  rojem  usiadły  motyle  
Trzepiocąc  skrzydełkami,  na  których  się  mieni  
Z  rozmaitością  tęczy  blask  drogich  kamieni;  
Tylą  farb  żywych,  różnych,  mak  źrenicę  mami.  
W  środku  kwiatów,  jak  pełnia  pomiędzy  gwiazdami,  
Krągły  słonecznik  licem  wielkiem,  gorejącem  
Od  wschodu  do  zachodu  kręci  się  za  słońcem.  

Pod  płotem  wąskie,  długie,  wypukłe  pagórki  
Bez  drzew,  krzewów  i  kwiatów:  ogród  na  ogórki.  
Pięknie  wyrosły;  liściem  wielkim,  rozłożystym,  
Okryły  grzędy  jakby  kobiercem  fałdzistym.  
Pośrodku  szła  dziewczyna  w  bieliznę  ubrana,  
W  majowej  zieloności  tonąc  po  kolana;  
Z  grząd  zniżając  się  w  bruzdy,  zdała  się  nie  stąpać,  
Ale  pływać  po  liściach,  w  ich  barwie  się  kąpać.  
Słomianym  kapeluszem  osłoniła  głowę,  
Od  skroni  powiewały  dwie  wstążki  różowe  
I  kilka  puklów  światłych,  rozwitych  warkoczy;  
Na  ręku  miała  koszyk,  w  dół  spuściła  oczy,  
Prawą  rękę  podniosła,  niby  do  chwytania;  
Jako  dziewczę,  gdy  rybki  w  kąpieli  ugania  
Bawiące  się  z  jej  nóżką,  tak  ona  co  chwila  
Z  rękami  i  koszykiem  po  owoc  się  schyla,  
Który  stopą  natrąci  lub  dostrzeże  okiem.  

Pan  Hrabia,  zachwycony  tak  cudnym  widokiem,  
Stał  cicho.  Słysząc  tętent  towarzyszów  w  dali,  
Ręką  dał  znak,  ażeby  wstrzymać  konie;  stali.  
On  patrzył  z  wyciągniętą  szyją,  jak  dziobaty  
Żuraw,  z  dala  od  stada  gdy  odprawia  czaty  
Stojąc  na  jednej  nodze,  z  czujnymi  oczyma  
I  by  nie  zasnąć,  kamień  w  drugiej  nodze  trzyma.  

Zbudził  Hrabiego  szelest  na  plecach  i  skroni;  
Był  to  bernardyn,  kwestarz  Robak,  a  miał  w  dłoni  
Podniesione  do  góry  węzłowate  sznurki:  
"Ogórków  chcesz  Waść?  krzyknął,  oto  masz  ogórki.  
Wara,  Panie,  od  szkody,  na  tutejszej  grzędzie  
Nie  dla  Waszeci  owoc,  nic  z  tego  nie  będzie".  
Potem  palcem  pogroził,  kaptura  poprawił  
I  odszedł;  Hrabia  jeszcze  chwilę  w  miejscu  bawił  
Śmiejąc  się  i  klnąc  razem  tej  nagłej  przeszkodzie;  
Okiem  powrócił  w  ogród;  ale  już  w  ogrodzie  
Nie  było  jej;  mignęła  tylko  śród  okienka  
Jej  różowa  wstążeczka  i  biała  sukienka.  
Widać  na  grzędach,  jaką  przeleciała  drogą,  
Bo  liść  zielony,  w  biegu  potrącony  nogą,  
Podnosił  się,  drżał  chwilę,  aż  się  uspokoił,  
Jak  woda,  którą  ptaszek  skrzydłami  rozkroił.  
A  na  miejscu,  gdzie  stała,  tylko  porzucony  
Koszyk  mały  z  rokity,  denkiem  wywrócony,  
Pogubiwszy  owoce,  na  liściach  zawisał  
I  wśród  fali  zielonej  jeszcze  się  kołysał.  

Po  chwili  wszędzie  było  samotnie  i  głucho;  
Hrabia  oczy  w  dom  utkwił  i  natężył  ucho,  
Zawsze  dumał,  a  strzelcy  zawsze  nieruchomie  
Za  nim  stali.  -  Aż  w  cichym  i  samotnym  domie  
Wszczął  się  naprzód  szmer,  potem  gwar  i  krzyk  wesoły,  
Jak  w  ulu  pustym,  kiedy  weń  wlatują  pszczoły  
Był  to  znak,  że  wracali  goście  z  polowania  
I  krzątała  się  służba  około  śniadania.  

Jakoż  po  wszystkich  izbach  panował  ruch  wielki,  
Roznoszono  potrawy,  sztućce  i  butelki;  
Mężczyźni,  tak  jak  weszli,  w  swych  zielonych  strojach,  
Z  talerzami,  z  szklankami  chodząc  po  pokojach,  
Jedli,  pili  lub  wsparci  na  okien  uszakach  
Rozprawiali  o  flintach,  chartach  i  szarakach;  
Podkomorstwo  i  Sędzia  przy  stole;  a  w  kątku  
Panny  szeptały  z  sobą;  nie  było  porządku,  
Jaki  się  przy  obiadach  i  wieczerzach  chowa.  
Była  to  w  staropolskim  domie  moda  nowa;  
Przy  śniadaniach  pan  Sędzia,  choć  nierad,  pozwalał  
Na  taki  nieporządek,  lecz  go  nie  pochwalał.  

Różne  też  były  dla  dam  i  mężczyzn  potrawy:  
Tu  roznoszono  tace  z  całą  służbą  kawy,  
Tace  ogromne,  w  kwiaty  ślicznie  malowane,  
Na  nich  kurzące  wonnie  imbryki  blaszane  
I  z  porcelany  saskiej  złote  filiżanki,  
Przy  każdej  garnuszeczek  mały  do  śmietanki.  
Takiej  kawy  jak  w  Polszcze  nie  ma  w  żadnym  kraju:  
W  Polszcze,  w  domu  porządnym,  z  dawnego  zwyczaju,  
Jest  do  robienia  kawy  osobna  niewiasta,  
Nazywa  się  kawiarka;  ta  sprowadza  z  miasta  
Lub  z  wicin  bierze  ziarna  w  najlepszym  gatunku,  
I  zna  tajne  sposoby  gotowania  trunku,  
Który  ma  czarność  węgla,  przejrzystość  bursztynu,  
Zapach  moki  i  gęstość  miodowego  płynu.  
Wiadomo,  czym  dla  kawy  jest  dobra  śmietana;  
Na  wsi  nie  trudno  o  nię:  bo  kawiarka  z  rana,  
Przystawiwszy  imbryki,  odwiedza  mleczarnie  
I  sama  lekko  świeży  nabiału  kwiat  garnie  
Do  każdej  filiżanki  w  osobny  garnuszek,  
Aby  każdą  z  nich  ubrać  w  osobny  kożuszek.  

Panie  starsze  już  wcześniej  wstawszy  piły  kawę,  
Teraz  drugą  dla  siebie  zrobiły  potrawę  
Z  gorącego,  śmietaną  bielonego  piwa,  
W  którym  twaróg  gruzłami  posiekany  pływa.  
Zaś  dla  mężczyzn  więdliny  leżą  do  wyboru:  
Półgęski  tłuste,  kumpia,  skrzydliki  ozoru,  
Wszystkie  wyborne,  wszystkie  sposobem  domowym  
Uwędzone  w  kominie  dymem  jałowcowym;  
W  końcu,  wniesiono  zrazy  na  ostatnie  danie:  
Takie  bywało  w  domu  Sędziego  śniadanie.  

We  dwóch  izbach  dwa  różne  skupiły  się  grona:  
Starszyzna,  przy  stoliku  małym  zgromadzona,  
Mówiła  o  sposobach  nowych  gospodarskich,  
O  nowych,  coraz  sroższych  ukazach  cesarskich;  
Podkomorzy  krążące  o  wojnie  pogłoski  
Oceniał  i  wyciągał  polityczne  wnioski.  
Panna  Wojska  włożywszy  okulary  sine,  
Zabawiała  kabałą  z  kart  Podkomorzynę.  
W  drugiej  izbie  toczyła  młodzież  rzecz  o  łowach,  
W  spokojniejszych  i  ciszszych  niż  zwykle  rozmowach  
Bo  Asesor  i  Rejent,  oba  mówcy  wielcy,  
Pierwsi  znawcy  myślistwa  i  najlepsi  strzelcy,  
Siedzieli  przeciw  sobie  mrukliwi  i  gniewni;  
Oba  dobrze  poszczuli,  oba  byli  pewni  
Zwycięstwa  swoich  chartów,  gdy  pośród  równiny  
Znalazł  się  zagon  chłopskiej  nie  zżętej  jarzyny;  
Tam  wpadł  zając:  już  Kusy,  już  go  Sokół  imał,  
Gdy  Sędzia  dojeżdżaczy  na  miedzy  zatrzymał;  
Musieli  być  posłuszni,  chociaż  w  wielkim  gniewie;  
Psy  powróciły  same:  i  nikt  pewnie  nie  wie,  
Czy  źwierz  uszedł,  czy  wzięty;  nikt  zgadnąć  nie  zdoła,  
Czy  wpadł  w  paszczę  Kusego,  czyli  też  Sokoła,  
Czyli  obudwu  razem:  różnie  sądzą  strony  
I  spór  na  dalsze  czasy  trwał  nie  rozstrzygniony.  
Wojski  stary  od  izby  do  izby  przechodził,  
Po  obu  stronach  oczy  roztargnione  wodził,  
Nie  mieszał  się  w  myśliwych  ni  w  starców  rozmowę  
I  widać,  że  czym  innym  zajętą  miał  głowę;  
Nosił  skórzaną  plackę:  czasem  w  miejscu  stanie,  
Duma  długo  i  -  muchę  zabije  na  ścianie.  

Tadeusz  z  Telimeną,  pomiędzy  izbami  
Stojąc  we  drzwiach  na  progu,  rozmawiali  sami;  
Niewielki  oddzielał  ich  od  słuchaczów  przedział,  
Więc  szeptali;  Tadeusz  teraz  się  dowiedział:  
Że  ciocia  Telimena  jest  bogata  pani,  
Że  nie  są  kanonicznie  z  sobą  powiązani  
Zbyt  bliskim  pokrewieństwem;  i  nawet  niepewno,  
Czy  ciocia  Telimena  jest  synowca  krewną,  
Choć  ją  stryj  zowie  siostrą,  bo  wspólni  rodzice  
Tak  ich  kiedyś  nazwali  mimo  lat  różnicę;  
Że  potem  ona,  żyjąc  w  stolicy  czas  długi,  
Wyrządziła  nieźmierne  Sędziemu  przysługi;  
Stąd  ją  Sędzia  szanował  bardzo,  i  przed  światem  
Lubił,  może  z  próżności,  nazywać  się  bratem,  
Czego  mu  Telimena  przez  przyjaźń  nie  wzbrania.  
Ulżyły  Tadeusza  sercu  te  wyznania.  
Wiele  też  innych  rzeczy  sobie  oświadczyli;  
A  wszystko  to  się  stało  w  jednej  krótkiej  chwili.  

Ale  w  izbie  na  prawo,  kusząc  Asesora,  
Rzekł  Rejent  mimojazdem:  "Ja  mówiłem  wczora,  
Że  polowanie  nasze  udać  się  nie  może:  
Jeszcze  zbyt  wcześnie,  jeszcze  na  pniu  stoi  zboże,  
I  mnóstwo  sznurów  chłopskiej  nie  zżętej  jarzyny;  
Stąd  i  Hrabia  nie  przybył  mimo  zaprosiny.  
Hrabia  na  polowaniu  bardzo  dobrze  zna  się,  
Nieraz  gadał  o  łowów  i  miejscu,  i  czasie;  
Hrabia  chował  się  w  obcych  krajach  od  dzieciństwa,  
I  powiada,  że  to  jest  znakiem  barbarzyństwa  
Polować  tak  jak  u  nas,  bez  żadnego  względu  
Na  artykuły  ustaw,  przepisy  urzędu;  
Nie  szanując  niczyich  kopców  ani  miedzy,  
Jeździć  po  cudzym  gruncie  bez  dziedzica  wiedzy;  
Wiosną  równie  jak  latem  zbiegać  pola,  knieje,  
Zabijać  nieraz  lisa,  właśnie  gdy  linieje,  
Albo  cierpieć,  iż  kotną  samicę  zajęczą  
Charty  w  runi  uszczują,  a  raczej  zamęczą,  
Z  wielką  szkodą  źwierzyny.  Stąd  się  Hrabia  żali,  
Że  cywilizacyja  większa  u  Moskali;  
Bo  tam  o  polowaniu  są  ukazy  cara  
I  dozor  policyi,  i  na  winnych  kara".  

Telimena,  ku  lewej  iźbie  obrócona,  
Wachlując  batystową  chusteczką  ramiona:  
"Jak  mamę  kocham,  rzekła,  Hrabia  się  nie  myli,  
Znam  ja  dobrze  Rosyją.  Państwo  nie  wierzyli,  
Gdy  im  nieraz  mówiłam,  jak  tam  z  wielu  względów  
Godna  pochwały  czujność  i  srogość  urzędów.  
Byłam  ja  w  Peterburku,  nie  raz,  nie  dwa  razy!  
Miłe  wspomnienia!  wdzięczne  przeszłości  obrazy!  
Co  za  miasto!  Nikt  z  Panów  nie  był  w  Peterburku?  
Chcecie  może  plan  widzieć?  mam  plan  miasta  w  biurku.  
Latem  świat  petersburski  zwykł  mieszkać  na  daczy,  
To  jest  w  pałacach  wiejskich  (dacza  wioskę  znaczy).  
Mieszkałam  w  pałacyku,  tuż  nad  Newą  rzeką,  
Niezbyt  blisko  od  miasta  i  niezbyt  daleko,  
Na  niewielkim,  umyślnie  sypanym  pagórku:  
Ach,  co  to  był  za  domek!  plan  mam  dotąd  w  biurku.  
Otóż  na  me  nieszczęście,  najął  dom  w  sąsiedztwie  
Jakiś  mały  czynownik,  siedzący  na  śledztwie;  
Trzymał  kilkoro  chartów;  co  to  za  męczarnie,  
Gdy  blisko  mieszka  mały  czynownik  i  psiarnie!  
Ilekroć  z  książką  wyszłam  sobie  do  ogrodu,  
Użyć  księżyca  blasku,  wieczornego  chłodu,  
Zaraz  i  pies  przyleciał,  i  kręcił  ogonem,  
I  strzygł  uszami,  właśnie  jakby  był  szalonym.  
Nieraz  się  nalękałam.  Serce  mi  wróżyło  
Z  tych  psów  jakieś  nieszczęście:  tak  się  też  zdarzyło  
Bo  gdym  szła  do  ogrodu  pewnego  poranka,  
Chart  u  nóg  mych  zadławił  mojego  kochanka  
Bonończyka!  Ach,  była  to  rozkoszna  psina!  
Miałam  ją  w  podarunku  od  księcia  Sukina  
Na  pamiątkę;  rozumna,  żywa  jak  wiewiórka,  
Mam  jej  portrecik,  tylko  nie  chcę  iść  do  biurka.  
Widząc  ją  zadławioną,  z  wielkiej  alteracji  
Dostałam  mdłości,  spazmów,  serca  palpitacji.  
Może  by  gorzej  jeszcze  z  moim  zdrowiem  było;  
Szczęściem,  nadjechał  właśnie  z  wizytą  Kiryło  
Gawrylicz  Kozodusin,  Wielki  Łowczy  Dworu,  
Pyta  się  o  przyczynę  tak  złego  humoru.  
Każe  wnet  urzędnika  przyciągnąć  za  uszy;  
Staje  pobladły,  drżący  i  prawie  bez  duszy.  
"Jak  śmiesz",  krzyknął  Kiryło  piorunowym  głosem,  
"Szczuć  wiosną  łanię  kotną  tuż  pod  carskim  nosem?"  
Osłupiały  czynownik  darmo  się  zaklinał,  
Że  polowania  dotąd  jeszcze  nie  zaczynał,  
Że  z  Wielkiego  Łowczego  wielkim  pozwoleniem,  
Zwierz  uszczuty  zda  mu  się  być  psem,  nie  jeleniem.  
"Jak  to?  krzyknął  Kiryło,  to  śmiałbyś,  hultaju,  
Znać  się  lepiej  na  łowach  i  źwierząt  rodzaju  
Niżli  ja,  Kozodusin,  Carski  Jegermajster?  
Niechajże  nas  rozsądzi  zaraz  Policmajster!"  
Wołają  Policmajstra,  każą  spisać  śledztwo:  
"Ja,  rzecze  Kozodusin,  wydaję  świadectwo,  
Że  to  łani;  on  plecie,  że  to  pies  domowy:  
Rozsądź  nas,  kto  zna  lepiej  źwierzynę  i  łowy!"  
Policmajster  powinność  służby  swej  rozumiał,  
Bardzo  się  nad  zuchwalstwem  czynownika  zdumiał  
I  odwiódłszy  na  stronę,  po  bratersku  radził,  
By  przyznał  się  do  winy  i  tym  grzech  swój  zgładził.  
Łowczy  udobruchany  przyrzekł,  że  się  wstawi  
Do  cesarza  i  wyrok  nieco  ułaskawi;  
Skończyło  się,  że  charty  poszły  na  powrozy,  
A  czynownik  na  cztery  tygodnie  do  kozy.  
Zabawiła  nas  cały  wieczor  ta  pustota,  
Zrobiła  się  nazajutrz  z  tego  anegdota,  
Że  w  sądy  o  mym  piesku  Wielki  Łowczy  wdał  się;  
I  nawet  wiem  z  pewnością,  że  sam  cesarz  śmiał  się".  

Śmiech  powstał  w  obu  izbach.  Sędzia  z  Bernardynem  
Grał  w  mariasza,  i  właśnie  z  wyświeconym  winem  
Miał  coś  ważnego  zadać;  już  Ksiądz  ledwie  dyszał,  
Kiedy  Sędzia  początek  powieści  usłyszał  
I  tak  nią  był  zajęty,  że  z  zadartą  głową  
I  z  kartą  podniesioną,  do  bicia  gotową,  
Siedział  cicho  i  tylko  Bernardyna  trwożył,  
Aż  gdy  skończono  powieść,  pamfila  położył,  
I  rzekł  śmiejąc  się:  "Niech  tam  sobie,  kto  chce,  chwali  
Niemców  cywilizacją,  porządek  Moskali;  
Niechaj  Wielkopolanie  uczą  się  od  Szwabów  
Prawować  się  o  lisa  i  przyzywać  drabów,  
By  wziąść  w  areszt  ogara,  że  wpadł  w  cudze  gaje;  
Na  Litwie,  chwała  Bogu,  stare  obyczaje:  
Mamy  dosyć  zwierzyny  dla  nas  i  sąsiedztwa,  
I  nie  będziemy  nigdy  o  to  robić  śledztwa;  
I  zboża  mamy  dosyć,  psy  nas  nie  ogłodzą,  
Że  po  jarzynach  albo  po  życie  pochodzą;  
Na  morgach  chłopskich  bronię  robić  polowanie".  

Ekonom  z  lewej  izby  rzekł:  "Nie  dziw,  Mospanie,  
Bo  też  Pan  drogo  płaci  za  taką  zwierzynę.  
Chłopy  i  radzi  temu,  kiedy  w  ich  jarzynę  
Wskoczy  chart;  niech  otrząśnie  dziesięć  kłosków  żyta,  
To  Pan  mu  kopę  oddasz,  i  jeszcze  nie  kwita,  
Często  chłopi  talara  w  przydatku  dostali;  
Wierz  mi  Pan,  że  się  chłopstwo  bardzo  rozzuchwali,  
Jeśli..."  Resztę  dowodów  pana  Ekonoma  
Nie  mógł  usłyszeć  Sędzia,  bo  pomiędzy  dwoma  
Rozprawami  wszczęło  się  dziesięć  rozgoworów,  
Anegdot,  opowiadań  i  na  koniec  sporów.  

Tadeusz  z  Telimeną,  całkiem  zapomniani,  
Pamiętali  o  sobie.  -  Rada  była  pani,  
Że  jej  dowcip  tak  bardzo  Tadeusza  bawił;  
Młodzieniec  jej  nawzajem  komplementy  prawił.  
Telimena  mówiła  coraz  wolniej,  ciszej,  
I  Tadeusz  udawał,  że  jej  nie  dosłyszy  
W  tłumie  rozmów:  więc  szepcąc  tak  zbliżył  się  do  niej,  
Że  uczuł  twarzą  lubą  gorącość  jej  skroni;  
Wstrzymując  oddech,  usty  chwytał  jej  westchnienie  
I  okiem  łowił  wszystkie  jej  wzroku  promienie.  

Wtem  pomiędzy  ich  usta  mignęła  znienacka  
Naprzód  mucha,  a  za  nią  tuż  Wojskiego  placka  

Na  Litwie  much  dostatek.  Jest  pomiędzy  nimi  
Gatunek  much  osobny,  zwanych  szlacheckimi;  
Barwą  i  kształtem  całkiem  podobne  do  innych,  
Ale  pierś  mają  szerszą,  brzuch  większy  od  gminnych,  
Latając  bardzo  huczą  i  nieznośnie  brzęczą,  
A  tak  silne,  że  tkankę  przebiją  pajęczą,  
Lub  jeśli  która  wpadnie,  trzy  dni  będzie  bzykać,  
Bo  z  pająkiem  sam  na  sam  może  się  borykać.  
Wszystko  to  Wojski  zbadał,  i  jeszcze  dowodził,  
Że  się  z  tych  much  szlacheckich  pomniejszy  lud  rodził,  
Że  one  tym  są  muchom,  czym  dla  roju  matki,  
Że  z  ich  wybiciem  zginą  owadów  ostatki.  
Prawda,  że  ochmistrzyni  ani  pleban  wioski  
Nie  uwierzyli  nigdy  w  te  Wojskiego  wnioski  
I  trzymali  inaczej  o  muszym  rodzaju;  
Lecz  Wojski  nie  odstąpił  dawnego  zwyczaju,  
Ledwie  dostrzegł  takową  muchę,  wnet  ją  gonił.  
Właśnie  teraz  mu  szlachcic  nad  uchem  zadzwonił;  
Po  dwakroć  Wojski  machnął,  zdziwił  się,  że  chybił,  
Trzeci  raz  machnął,  tylko  co  okna  nie  wybił;  
Aż  mucha,  odurzona  od  tyla  łoskotu,  
Widząc  dwóch  ludzi  w  progu  broniących  odwrotu,  
Rzuciła  się  z  rozpaczą  pomiędzy  ich  lica;  
I  tam  za  nią  mignęła  Wojskiego  prawica:  
Raz  tak  był  tęgi,  że  dwie  odskoczyły  głowy,  
Jak  rozdarte  piorunem  dwie  drzewa  połowy;  
Uderzyły  się  mocno  oboje  w  uszaki,  
Tak  że  obojgu  sine  zostały  się  znaki.  

Szczęściem  nikt  nie  uważał,  bo  dotychczasowa  
Żywa,  głośna,  lecz  dosyć  porządna  rozmowa  
Zakończyła  się  nagłym  wybuchem  hałasu.  
Jak  strzelcy  gdy  na  lisa  zaciągną  do  lasu,  
Słychać  gdzieniegdzie  trzask  drzew,  strzały,  psiarni  granie,  
A  wtem  dojeżdżacz  dzika  ruszył  niespodzianie,  
Dał  znak,  i  wrzask  powstaje  w  strzelców  i  psów  tłuszczy,  
Jak  gdyby  się  ozwały  wszystkie  drzewa  puszczy,-  
Tak  dzieje  się  z  rozmową:  z  wolna  się  pomyka,  
Aż  natrafi  na  przedmiot  wielki,  jak  na  dzika.  
Dzikiem  rozmów  strzeleckich  był  ów  spór  zażarty  
Rejenta  z  Asesorem  o  sławne  ich  charty.  
Krótko  trwał,  lecz  zrobili  wiele  w  jedną  chwllę,  
Bo  razem  wyrzucili  słów  i  obelg  tyle,  
Że  wyczerpnęli  sporu  zwyczajne  trzy  części,  
Przycinki,  gniew,  wyzwanie  -  i  szło  już  do  pięści.  

Więc  ku  nim  z  drugiej  izby  wszyscy  się  porwali  
I  tocząc  się  przeze  drzwi  na  kształt  bystrej  fali,  
Unieśli  młodą  parę  stojącą  na  progu,  
Podobną  Janusowi,  dwulicemu  bogu.  

Tadeusz  z  Telimeną  nim  na  skroniach  włosy  
Poprawili,  już  groźne  ucichły  odgłosy,  
Szmer  zmieszany  ze  śmiechem  śród  ciżby  się  szerzył,  
Nastąpił  rozejm  kłótni,  Kwestarz  ją  uśmierzył:  
Człowiek  stary,  lecz  krępy  i  bardzo  pleczysty.  
Właśnie  kiedy  Asesor  podbiegł  do  jurysty,  
Gdy  już  sobie  gestami  grozili  szermierze,  
On  raptem  porwał  obu  z  tyłu  za  kołnierze  
I  dwakroć  uderzywszy  głowy  obie  mocne  
Jedną  o  drugą  jako  jaja  wielkanocne,  
Rozkrzyżował  ramiona  na  kształt  drogoskazu  
I  we  dwa  kąty  izby  rzucił  ich  od  razu;  
Chwilę  z  rozciągnionymi  stał  w  miejscu  rękami  
I  "Pax,  pax,  pax  vobiscum!  krzyczał,  pokój  z  wami!"  

Zdziwiły  się,  zaśmiały  nawet  strony  obie:  
Przez  szacunek,  należny  duchownej  osobie,  
Nie  śmiano  łajać  mnicha;  a  po  takiej  probie  
Nikt  też  nie  miał  ochoty  zaczynać  z  nim  zwadę,  
Zaś  kwestarz  Robak,  skoro  uciszył  gromadę,  
Widać  było,  że  wcale  tryumfu  nie  szukał,  
Ani  groził  kłótnikom  więcej,  ani  fukał;  
Tylko  poprawił  kaptur,  i  ręce  za  pasem  
Zatknąwszy,  wyszedł  cicho  z  pokoju.  
Tymczasem  
Podkomorzy  i  Sędzia  między  dwiema  strony  
Plac  zajęli.  Pan  Wojski,  jakby  przebudzony  
Z  głębokiego  dumania,  w  środku  się  postawił,  
Wąsy  siwe  pokręcił,  kapoty  poprawił,  
Iskrzyły  mu  się  oczy  (zawżdy  postrzegano  
Ten  blask  niezwykły,  kiedy  o  łowach  gadano),  
Obiegał  zgromadzenie  ognistą  źrenicą  
I  gdzie  szmer  jeszcze  słyszał,  jak  ksiądz  kropielnicą,  
Tam  uciszając  machał  swą  placką  ze  skóry;  
Wreszcie  podniosłszy  trzonek  z  powagą  do  góry  
Jak  laskę  marszałkowską,  nakazał  milczenie.  

"Uciszcie  się!  powtarzał,  miejcie  też  baczenie,  
Wy,  co  jesteście  pierwsi  myśliwi  w  powiecie,  
Z  gorszącej  kłótni  waszej  co  będzie?  czy  wiecie?  
Oto  młodzież,  na  której  Ojczyzny  nadzieje,  
Która  ma  wsławiać  nasze  ostępy  i  knieje,  
Która,  niestety,  i  tak  zaniedbuje  łowy,  
Może  do  ich  wzgardzenia  weźmie  pochop  nowy!  
Widząc,  że  ci,  co  innym  mają  dać  przykłady,  
Z  łowów  przynoszą  tylko  poswarki  i  zwady.  
Miejcie  też  wzgląd  powinny  dla  mych  włosów  siwych;  
Bo  znałem  większych  dawniej  niźli  wy  myśliwych,  
A  sądziłem  ich  nieraz  sądem  polubownym.  
Któż  był  w  lasach  litewskich  Rejtanowi  równym?  
Czy  obławę  zaciągnąć,  czy  spotkać  się  z  źwierzem,  
Kto  z  Białopiotrowiczem  porówna  się  Jerzym?  
Gdzie  jest  dziś  taki  strzelec  jak  szlachcic  Żegota,  
Co  kulą  z  pistoletu  w  biegu  trafiał  kota?  
Terajewicza  znałem,  co  idąc  na  dziki  
Nie  brał  nigdy  innego  oręża  prócz  piki!  
Budrewicza,  co  chodził  z  niedźwiedziem  w  zapasy:  
Takich  mężów  widziały  niegdyś  nasze  lasy!  
Jeśli  do  sporu  przyszło,  jakże  spór  godzili?  
Oto  obrali  sędziów  i  zakład  stawili.  
Ogiński  sto  włók  lasu  raz  przegrał  o  wilka,  
Niesiołowskiemu  borsuk  kosztował  wsi  kilka!  
I  wy,  Panowie,  pójdźcie  za  starych  przykładem  
I  rozstrzygnijcie  spór  wasz  choć  mniejszym  zakładem.  
Słowo  wiatr,  w  sporach  słownych  nigdy  nie  masz  końca  
Szkoda  ust  dłużej  suszyć  kłótnią  o  zająca;  
Więc  polubownych  sędziów  najpierwej  obierzcie,  
A  co  wyrzeką,  temu  sumiennie  zawierzcie.  
Ja  uproszę  Sędziego,  ażeby  nie  bronił  
Dojeżdżaczowi,  choćby  po  pszenicy  gonił;  
I  tuszę,  że  tę  łaskę  otrzymam  od  Pana".  
To  wyrzekłszy,  Sędziego  ścisnął  za  kolana.  

"Konia,  zawołał  Rejent,  stawię  konia  z  rzędem  
I  opiszę  się  jeszcze  przed  ziemskim  urzędem,  
Iż  ten  pierścień  sędziemu  w  salarijum  złożę".  
"Ja,  rzekł  Asesor,  stawię  me  złote  obroże,  
Jaszczurem  wykładane,  z  kółkami  ze  złota,  
I  smycz  tkany  jedwabny,  którego  robota  
Równie  cudna  jak  kamień,  co  się  na  nim  świeci.  
Chciałem  ten  sprzęt  zostawić  w  dziedzictwie  dla  dzieci,  
Jeślibym  się  ożenił:  ten  sprzęt  mnie  darował  
Książę  Dominik,  kiedym  z  nim  razem  polował  
I  z  marszałkiem  Sanguszką  księciem,  z  jenerałem  
Mejenem,  i  gdy  wszystkich  na  charty  wyzwałem.  
Tam,  bezprzykładną  w  dziejach  polowania  sztuką,  
Uszczułem  sześć  zajęcy  pojedyńczą  suką.  
Polowaliśmy  wtenczas  na  Kupiskim  błoniu;  
Książę  Radziwiłł  nie  mógł  dosiedzieć  na  koniu;  
Zsiadł,  i  objąwszy  sławną  mą  charcicę  Kanię,  
Trzykroć  jej  w  samą  głowę  dał  pocałowanie,  
A  potem  trzykroć  ręką  klasnąwszy  po  pysku,  
Rzekł:  "Mianuję  cię  odtąd  Księżną  na  Kupisku".-  
Tak  Napoleon  daje  wodzom  swoim  księstwa  
Od  miejsc,  na  których  wielkie  odnieśli  zwycięstwa".  

Telimena,  znudzona  zbyt  długimi  swary,  
Chciała  wyjść  na  dziedziniec,  lecz  szukała  pary;  
Wzięła  koszyczek  z  kołka:  "Panowie,  jak  widzę,  
Chcecie  zostać  w  pokoju,  ja  idę  na  rydze;  
Kto  łaska,  proszę  za  mną"  -  rzekła,  koło  głowy  
Obwijając  czerwony  szal  kaszemirowy;  
Córeczkę  Podkomorstwa  wzięła  w  jedną  rękę,  
A  drugą  podchyliła  do  kostek  sukienkę;  
Tadeusz  milczkiem  za  nią  na  grzyby  pośpieszył.  

Zamiar  przechadzki  bardzo  Sędziego  ucieszył,  
Widział  sposób  rozjęcia  krzykliwego  sporu,  
A  więc  krzyknął:  "Panowie,  po  grzyby  do  boru!  
Kto  z  najpiękniejszym  rydzem  do  stołu  przybędzie,  
Ten  obok  najpiękniejszej  panienki  usiędzie;  
Sam  ją  sobie  wybierze.  Jeśli  znajdzie  dama,  
Najpiękniejszego  chłopca  weźmie  sobie  sama".  


Íîâ³ òâîðè