Ñàéò ïîå糿, â³ðø³, ïîçäîðîâëåííÿ ó â³ðøàõ ::

logo

UA  |  FR  |  RU

Ðîæåâèé ñàéò ñó÷àñíî¿ ïîå糿

Á³áë³îòåêà
Óêðà¿íè
| Ïîåòè
Êë. Ïîå糿
| ²íø³ ïîåò.
ñàéòè, êàíàëè
| ÑËÎÂÍÈÊÈ ÏÎÅÒÀÌ| Ñàéòè â÷èòåëÿì| ÄÎ ÂÓÑ ñèíîí³ìè| Îãîëîøåííÿ| ˳òåðàòóðí³ ïðå쳿| Ñï³ëêóâàííÿ| Êîíòàêòè
Êë. Ïîå糿

 x
>> ÂÕ²Ä ÄÎ ÊËÓÁÓ <<


e-mail
ïàðîëü
çàáóëè ïàðîëü?
< ðåºñòðaö³ÿ >
Çàðàç íà ñàéò³ - 1
Íåìຠí³êîãî ;(...
Ïîøóê

Ïåðåâ³ðêà ðîçì³ðó




Adam Mickiewicz

Ïðî÷èòàíèé : 891


Òâîð÷³ñòü | Á³îãðàô³ÿ | Êðèòèêà

Pan Tadeusz - Księga trzecia: Umizgi

Wyprawa  Hrabi  na  sad.  
Tajemnicza  nimfa  gęsi  pasie.  
Podobieństwo  grzybobrania  do  przechadzki  cieniów  elizejskich.  
Gatunki  grzybów.  
Telimena  w  Świątyni  dumania.  
Narady  tyczące  się  postanowienia  Tadeusza.  
Hrabia  pejzażysta.  
Tadeusza  uwagi  malarskie  nad  drzewami  i  obłokami.  
Hrabiego  myśli  o  sztuce.  
Dzwon.  
Bilecik.  
Niedźwiedź,  Mospanie!  

Hrabia  wracał  do  siebie,  lecz  konia  wstrzymywał,  
Głową  coraz  w  tył  kręcił,  w  ogród  się  wpatrywał;  
I  raz  mu  się  zdawało,  że  znowu  z  okienka  
Błysnęła  tajemnicza,  bieluchna  sukienka,  
I  coś  lekkiego  znowu  upadło  z  wysoka,  
I  przeleciawszy  cały  ogród  w  mgnieniu  oka,  
Pomiędzy  zielonymi  świeciło  ogórki:  
Jako  promień  słoneczny,  wykradłszy  się  z  chmurki,  
Kiedy  śród  roli  padnie  na  krzemienia  skibę  
Lub  śród  zielonej  łąki  w  drobną  wody  szybę.  

Hrabia  zsiadł  z  konia,  sługi  odprawił  do  domu,  
A  sam  ku  ogrodowi  ruszył  po  kryjomu;  
Dobiegł  wkrótce  parkanu,  znalazł  w  nim  otwory  
wcisnął  się  po  cichu,  jak  wilk  do  obory;  
Nieszczęściem,  trącił  krzaki  suchego  agrestu.  
Ogrodniczka,  jak  gdyby  zlękła  się  szelestu,  
Oglądała  się  wkoło,  lecz  nic  nie  spostrzegła;  
Przecież  ku  drugiej  stronie  ogrodu  pobiegła.  
A  Hrabia  bokiem,  między  wielkie  końskie  szczawie,  
Między  liście  łopuchu,  na  rękach,  po  trawie,  
Skacząc  jak  żaba,  cicho,  przyczołgał  się  blisko,  
Wytknął  głowę,  i  ujrzał  cudne  widowisko.  
W  tej  części  sadu  rosły  tu  i  ówdzie  wiśnie,  
Śród  nich  zboże  w  gatunkach  zmieszanych  umyślnie:  
Pszenica,  kukuruza,  bób,  jęczmień  wąsaty,  
Proso,  groszek,  a  nawet  krzewiny  i  kwiaty.  
Domowemu  to  ptastwu  taki  ochmistszyni  
Wymyśliła  ogródek:  sławna  gospodyni,  
Zwała  się  Kokosznicka,  z  domu  Jendykowi-  
czówna;  jej  wynalazek  epokę  stanowi  
W  domowym  gospodarstwie;  dziś  powszechnie  znany,  
Lecz  w  owych  czasach  jeszcze  za  nowość  podany,  
Przyjęty  pod  sekretem  od  niewielu  osób,  
Nim  go  wydał  kalendarz,  pod  tytułem:  Sposób  
Na  jastrzębie  i  kanie,  albo  nowy  środek  
Wychowywania  drobiu  -  był  to  ów  ogrodek.  

Jakoż  zaledwie  kogut,  co  odprawia  warty,  
Stanie  i  nieruchomie  dzierżąc  dziób  zadarty,  
I  głowę  grzebieniastą  pochyliwszy  bokiem,  
Aby  tym  łacniej  w  niebo  mógł  celować  okiem,  
Dostrzeże  wiszącego  jastrzębia  śród  chmury,  
Krzyknie:  zaraz  w  ten  ogród  chowają  się  kury,  
Nawet  gęsi  i  pawie,  i  w  nagłym  przestrachu  
Gołębie,  gdy  nie  mogą  schronić  się  na  dachu.  

Teraz  w  niebie  żadnego  nie  widziano  wroga,  
Tylko  skwarzyła  słońca  letniego  pożoga,  
Od  niej  ptaki  w  zbożowym  ukryły  się  lasku;  
Tamte  leżą  w  murawie,  te  kąpią  się  w  piasku.  

Śród  ptaszych  głów  sterczały  główki  ludzkie  małe,  
Odkryte;  włosy  na  nich  krótkie,  jak  len  białe;  
Szyje  nagie  do  ramion,  a  pomiędzy  nimi  
Dziewczyna  głową  wyższa,  z  włosami  dłuższymi;  
Tuż  za  dziećmi  paw  siedział  i  piór  swych  obręcze  
Szeroko  rozprzestrzenił  w  różnofarbną  tęczę,  
Na  której  główki  białe,  jak  na  tle  obrazku,  
Rzucone  w  ciemny  błękit,  nabierały  blasku,  
Obrysowane  wkoło  kręgiem  pawich  oczu  
Jak  wiankiem  gwiazd,  świeciły  w  zbożu  jak  w  przezroczu,  
Pomiędzy  kukuruzy  złocistymi  laski  
I  angielską  trawicą  posrebrzaną  w  paski,  
I  szczyrem  koralowym,  i  zielonym  ślazem,  
Których  kształty  i  barwy  mieszały  się  razem,  
Niby  krata  ze  srebra  i  złota  pleciona,  
A  powiewna  od  wiatru  jak  lekka  zasłona  

Nad  gęstwą  różnofarbnych  kłosów  i  badylów  
Wisiała  jak  baldakim  jasna  mgła  motylów  
Zwanych  babkami,  których  poczwórne  skrzydełka,  
Lekkie  jak  pajęczyna,  przejrzyste  jak  szkiełka,  
Gdy  w  powietrzu  zawisną,  zaledwie  widome,  
I  chociaż  brzęczą,  myślisz,  że  są  nieruchome.  

Dziewczyna  powiewała  podniesioną  w  ręku  
Szarą  kitką,  podobną  do  piór  strusich  pęku,  
Nią  zdała  się  oganiać  główki  niemowlęce  
Od  złotego  motylów  deszczu,  -  w  drugiej  ręce  
Coś  u  niej  rogatego,  złocistego  świeci,  
Zdaje  się,  że  naczynie  do  karmienia  dzieci,  
Bo  je  zbliżała  dzieciom  do  ust  po  kolei,  
Miało  zaś  kształt  złotego  rogu  Amaltei.  

Tak  zatrudniona,  przecież  obracała  głowę  
Na  pamiętne  szelestem  krzaki  agrestowe,  
Nie  widząc,  że  napastnik  już  z  przeciwnej  strony  
Zbliżył  się,  czołgając  się  jak  wąż  przez  zagony;  
Aż  wyskoczył  z  łopuchu;  spójrzała,  -  stał  blisko,  
O  cztery  grzędy  od  niej,  i  kłaniał  się  nisko.  
Już  głowę  odwróciła  i  wzniosła  ramiona,  
I  zrywała  się  lecieć  jak  kraska  spłoszona,  
I  już  lekkie  jej  stopy  wionęły  nad  liściem,  
Kiedy  dzieci,  przelękłe  podróżnego  wniściem  
I  ucieczką  dziewczyny,  wrzasnęły  okropnie;  
Posłyszała,  uczuła,  że  jest  nieroztropnie  
Dziatwę  małą,  przelękłą  i  samą  porzucić:  
Wracała  wstrzymując  się,  lecz  musiała  wrócić,  
Jak  niechętny  duch,  wróżka  przyzwany  zaklęciem,  
Przybiegła  z  najkrzykliwszym  bawić  się  dziecięciem,  
Siadła  przy  nim  na  ziemi,  wzięła  je  na  łono,  
Drugie  głaskała  ręką  i  mową  pieszczoną;  
Aż  się  uspokoiły,  objąwszy  w  rączęta  
Jej  kolana  i  tuląc  główki  jak  pisklęta  
Pod  skrzydło  matki.  Ona  rzekła:  "Czy  to  pięknie  
Tak  krzyczeć?  czy  to  grzecznie?  Ten  pan  was  się  zlęknie  
Ten  pan  nie  przyszedł  straszyć;  to  nie  dziad  szkaradny,  
To  gość,  dobry  pan,  patrzcie  tylko,  jaki  ładny".  

Sama  spojrzała:  Hrabia  uśmiechnął  się  mile  
I  widocznie  był  wdzięczen  jej  za  pochwał  tyle;  
Postrzegła  się,  umilkła,  oczy  opuściła  
I  jako  róży  pączek  cała  się  spłoniła.  

W  istocie  był  to  piękny  pan:  słusznej  urody,  
Twarz  miał  pociągłą,  blade,  lecz  świeże  jagody,  
Oczy  modre,  łagodne,  włos  długi,  białawy;  
Na  włosach  listki  ziela  i  kosmyki  trawy,  
Które  Hrabia  oberwał  pełznąc  przez  zagony,  
Zieleniły  się  
jako  wieniec  rozpleciony.  

             "O  ty!  rzekł,  jakimkolwiek  uczczę  cię  imieniem,  
Bóstwem  jesteś  czy  nimfą,  duchem  czy  widzeniem!  
Mów!  własna-li  cię  wola  na  ziemię  sprowadza  
Obca-li  więzi  ciebie  na  padole  władza?  
Ach,  domyślam  się,  -  pewnie  wzgardzony  miłośnik,  
Jaki  pan  możny,  albo  opiekun  zazdrośnik  
W  tym  cię  parku  zamkowym  jak  zaklętą  strzeże!  
Godna,  by  o  cię  bronią  walczyli  rycerze,  
Byś  została  romansów  heroiną  smutnych!  
Odkryj  mi,  Piękna,  tajnie  twych  losów  okrutnych!  
Znajdziesz  wybawiciela,  -  odtąd  twym  skinieniem,  
Jak  rządzisz  sercem  moim,  tak  rządź  mym  ramieniem".  
Wyciągnął  ramię.  
   

Ona  z  rumieńcem  dziewiczym,  
Ale  z  rozweselonym  słuchała  obliczem:  
Jak  dziecię  lubi  widzieć  obrazki  jaskrawe  
I  w  liczmanach  błyszczących  znajduje  zabawę,  
Nim  rozezna  ich  wartość,  tak  się  słuch  jej  pieści  
Z  dźwięcznymi  słowy,  których  nie  pojęła  treści.  
Na  koniec  zapytała:  "Skąd  tu  Pan  przychodzi?  
I  czego  tu  po  grzędach  szuka  Pan  Dobrodziéj"  

Hrabia  oczy  roztworzył,  zmieszany,  zdziwiony,  
Milczał;  wreszcie  zniżając  swej  rozmowy  tony:  
"Przepraszam,  rzekł,  Panienko!  widzę,  żem  pomieszał  
Zabawy!  ach,  przepraszam,  jam  właśnie  pośpieszał  
Na  śniadanie:  już  późno,  chciałem  na  czas  zdążyć;  
Panienka  wie,  że  drogą  trzeba  wkoło  krążyć,  
Przez  ogród,  zdaje  mi  się,  jest  do  dworu  prościéj".  
Dziewczyna  rzekła:  "Tędy  droga  Jegomości;  
Tylko  grząd  psuć  nie  trzeba;  tam  między  murawą  
Ścieżka".  -  "W  lewo,  zapytał  Hrabia,  czy  na  prawo?"  

Ogrodniczka,  podniosłszy  błękitne  oczęta,  
Zdawała  się  go  badać,  ciekawością  zdjęta:  
Bo  dom  o  tysiąc  kroków  widny  jak  na  dłoni,  
A  Hrabia  drogi  pyta?  Ale  Hrabia  do  niéj  
Chciał  koniecznie  coś  mówić  i  szukał  powodu  
Rozmowy.-  "Panna  mieszka  tu?  blisko  ogrodu?  
Czy  na  wsi?  jak  to  było,  żem  Panny  we  dworze  
Nie  widział?  czy  niedawno  tu?  przyjezdna  może?"  
Dziewczę  wstrząsnęło  głową.  -  "Przepraszam,  Panienko,  
Czy  nie  tam  pokój  Panny,  gdzie  owe  okienko?"  

Myślił  zaś  w  duchu:  jeśli  nie  jest  heroiną  
Romansów,  jest  młodziuchną,  prześliczną  dziewczyną.  
Zbyt  często  wielka  dusza,  myśl  wielka,  ukryta  
W  samotności,  jak  róża  śród  lasów  rozkwita;  
Dosyć  ją  wynieść  na  świat,  postawić  przed  słońcem,  
Aby  widzów  zdziwiła  jasnych  barw  tysiącem!  

Ogrodniczka  tymczasem  powstała  w  milczeniu,  
Podniosła  jedno  dziecię  zwisłe  na  ramieniu,  
Drugie  wzięła  za  rękę,  a  kilkoro  przodem  
Zaganiając  jak  gąski,  szła  dalej  ogrodem.  

Odwróciwszy  się  rzekła:  "Czy  też  Pan  nie  może  
Rozbiegłe  moje  ptastwo  wpędzić  nazad  w  zboże?"  
"Ja  ptastwo  pędzać?"  krzyknął  Hrabia  z  zadziwieniem;  
Ona  tymczasem  znikła  zakryta  drzew  cieniem.  
Chwilę  jeszcze  z  szpaleru  przez  majowe  zwoje  
Przeświecało  coś  na  wskróś,  jakby  oczu  dwoje.  

Samotny  Hrabia  długo  jeszcze  stał  w  ogrodzie:  
Dusza  jego,  jak  ziemia  po  słońca  zachodzie,  
Ostygała  powoli,  barwy  brała  ciemne;  
Zaczął  marzyć,  lecz  sny  miał  bardzo  nieprzyjemne.  
Zbudził  się,  sam  nie  wiedząc,  na  kogo  się  gniewał;  
Niestety,  mało  znalazł!  nadto  się  spodziewał!  
Bo  gdy  zagonem  pełznął  ku  owej  pasterce,  
Paliło  mu  się  w  głowie,  skakało  w  nim  serce;  
Tyle  wdzięków  w  tajemnej  nimfie  upatrywał,  
W  tyle  ją  cudów  ubrał,  tyle  odgadywał!  
Wszystko  znalazł  inaczej:  prawda,  że  twarz  ładną,  
Kibić  miała  wysmukłą,  ale  jak  nieskładną!  
A  owa  pulchność  liców  i  rumieńca  żywość,  
Malująca  zbyteczną,  prostacką  szczęśliwość!  
Znak,  że  myśl  jeszcze  drzemie,  że  serce  nieczynne!  
I  owe  odpowiedzi,  tak  wiejskie,  tak  gminne!  
"Po  cóż  się  łudzić,  krzyknął,  zgaduję  
po  czasie!  Moja  nimfa  tajemna  pono  gęsi  pasie!"  

Z  nimfy  zniknieniem  całe  czarowne  przezrocze  
Zmieniło  się:  te  wstęgi,  te  kraty  urocze,  
Złote,  srebrne,  niestety!  więc  to  była  słoma?  

Hrabia  z  załamanymi  poglądał  rękoma  
Na  snopek  uwiązanej  trawami  mietlicy,  
Którą  brał  za  pęk  strusich  piór  w  ręku  dziewicy  
Nie  zapomniał  naczynia:  złocista  konewka,  
Ów  różek  Amaltei,  była  to  marchewka!  
Widział  ją  w  ustach  dziecka  pożeraną  chciwie:  
Więc  było  po  uroku!  po  czarach!  po  dziwie!  

Tak  chłopiec,  kiedy  ujrzy  cykoryi  kwiaty,  
Wabiące  dłoń  miękkimi,  lekkimi  bławaty,  
Chce  je  pieścić,  zbliża  się,  dmuchnie,  i  z  podmuchem  
Cały  kwiat  na  powietrzu  rozleci  się  puchem,  
A  w  ręku  widzi  tylko  badacz  zbyt  ciekawy  
Nagą  łodygę  szarozielonawej  trawy.  

Hrabia  wcisnął  na  oczy  kapelusz  i  wracał  
Tamtędy,  kędy  przyszedł,  ale  drogę  skracał  
Stąpając  po  jarzynach,  kwiatach  i  agreście,  
Aż  przeskoczywszy  parkan  odetchnął  nareście!  
Przypomniał,  że  dziewczynie  mówił  o  śniadaniu;  
Może  już  wszyscy  wiedzą  o  jego  spotkaniu  
W  ogrodzie,  blisko  domu?  może  szukać  wyślą?  
Postrzegli,  że  uciekał?  kto  wie,  co  pomyślą?  
Więc  wypadało  wrócić.  Chyląc  się  u  płotów,  
Około  miedz  i  zielska,  po  tysiącach  zwrotów  
Rad  był  przecież,  że  wyszedł  w  końcu  na  gościniec,  
Który  prosto  prowadził  na  dworski  dziedziniec.  
Szedł  przy  płocie,  a  głowę  odwracał  od  sadu,  
Jak  złodziej  od  śpichlerza,  aby  nie  dać  śladu,  
Że  go  myśli  nawiedzić  albo  już  nawiedził.  
Tak  Hrabia  był  ostróżny,  choć  go  nikt  nie  śledził;  
Patrzył  w  stronę  przeciwną  ogrodu,  na  prawo.  

Był  gaj  z  rzadka  zarosły,  wysłany  murawą;  
Po  jej  kobiercach,  na  wskroś  białych  pniów  brzozowych,  
Pod  namiotem  obwisłych  gałęzi  majowych,  
Snuło  się  mnóstwo  kształtów,  których  dziwne  ruchy,  
Niby  tańce,  i  dziwny  ubiór:  istne  duchy  
Błądzące  po  księżycu.  Tamci  w  czarnych,  ciasnych,  
Ci  w  długich,  rozpuszczonych  szatach,  jak  śnieg  jasnych;  
Tamten  pod  kapeluszem  jak  obręcz  szerokim,  
Ten  z  gołą  głową;  inni,  jak  gdyby  obłokiem  
Obwiani,  idąc,  na  wiatr  puszczają  zasłony,  
Ciągnące  się  za  głową  jak  komet  ogony.  
Każdy  w  innej  postawie:  ten  przyrosł  do  ziemi,  
Tylko  oczyma  kręci  na  dół  spuszczonemi;  
Ów,  patrząc  wprost  przed  siebie,  niby  senny  kroczy  
Jak  po  linie,  ni  w  prawo,  ni  w  lewo  nie  zboczy;  
Wszyscy  zaś  ciągle  w  różne  schylają  się  strony  
Aż  do  ziemi,  jak  gdyby  wybijać  pokłony.  
Jeżeli  się  przybliżą  albo  się  spotkają,  
Ani  mówią  do  siebie,  ani  się  witają,  
Głęboko  zadumani,  w  sobie  pogrążeni.  
Hrabia  widział  w  nich  obraz  elizejskich  cieni,  
Które  chociaż  boleściom,  troskom  niedostępne,  
Błąkają  się  spokojne,  ciche,  lecz  posępne.  

Któż  by  zgadnął,  że  owi,  tak  mało  ruchomi,  
Owi  milczący  ludzie  -  są  nasi  znajomi?  
Sędziowscy  towarzysze!  z  hucznego  śniadania  
Wyszli  na  uroczysty  obrzęd  grzybobrania:  
Jako  ludzie  rozsądni,  umieją  miarkować  
Mowy  i  ruchy  swoje,  aby  je  stosować  
W  każdej  okoliczności  do  miejsca  i  czasu.  
Dlatego,  nim  ruszyli  za  Sędzią  do  lasu,  
Wzięli  postawy  tudzież  ubiory  odmienne,  
Służące  do  przechadzki  opończe  płócienne,  
Którymi  osłaniają  po  wierzchu  kontusze,  
A  na  głowy  słomiane  wdziali  kapelusze,  
Stąd  biali  wyglądają  jak  czyscowe  dusze.  
Młodzież  także  przebrana,  oprocz  Telimeny  
I  kilku  po  francusku  chodzących.  

Tej  sceny  
Hrabia  nie  pojął,  nie  znał  wiejskiego  zwyczaju,  
Więc  zdziwiony  niezmiernie  biegł  pędem  do  gaju.  
Grzybów  było  w  bród:  chłopcy  biorą  krasnolice,  
Tyle  w  pieśniach  litewskich  sławione  lisice,  
Co  są  godłem  panieństwa,  bo  czerw  ich  nie  zjada,  
I  dziwna,  żaden  owad  na  nich  nie  usiada.  
Panienki  za  wysmukłym  gonią  borowikiem,  
Którego  pieśń  nazywa  grzybów  pułkownikiem.  
Wszyscy  dybią  na  rydza;  ten  wzrostem  skromniejszy  
I  mniej  sławny  w  piosenkach,  za  to  najsmaczniejszy,  
Czy  świeży,  czy  solony,  czy  jesiennej  pory,  
Czy  zimą.  Ale  Wojski  zbierał  muchomory.  

Inne  pospólstwo  grzybów  pogardzone  w  braku  
Dla  szkodliwości  albo  niedobrego  smaku;  
Lecz  nie  są  bez  użytku,  one  zwierza  pasą  
I  gniazdem  są  owadów  i  gajów  okrasą.  
Na  zielonym  obrusie  łąk,  jako  szeregi  
Naczyń  stołowych  sterczą:  tu  z  krągłymi  brzegi  
Surojadki  srebrzyste,  żółte  i  czerwone,  
Niby  czareczki  różnym  winem  napełnione;  
Koźlak,  jak  przewrócone  kubka  dno  wypukłe,  
Lejki,  jako  szampańskie  kieliszki  wysmukłe,  
Bielaki  krągłe,  białe,  szerokie  i  płaskie,  
Jakby  mlekiem  nalane  filiżanki  saskie,  
I  kulista,  czarniawym  pyłkiem  napełniona  
Purchawka,  jak  pieprzniczka  -  zaś  innych  imiona  
Znane  tylko  w  zajęczym  lub  wilczym  języku,  
Od  ludzi  nie  ochrzczone;  a  jest  ich  bez  liku.  
Ni  wilczych,  ni  zajęczych  nikt  dotknąć  nie  raczy,  
A  kto  schyla  się  ku  nim,  gdy  błąd  swój  obaczy,  
Zagniewany,  grzyb  złamie  albo  nogą  kopnie;  
Tak  szpecąc  trawę,  czyni  bardzo  nieroztropnie.  
Telimena  ni  wilczych,  ni  ludzkich  nie  zbiera,  
Roztargniona,  znudzona,  dokoła  spoziera,  
Z  głową  w  górę  zadartą.  Więc  pan  Rejent  w  gniewie  
Mówił  o  niej,  że  grzybów  szukała  na  drzewie;  
Asesor  ją  złośliwiej  równał  do  samicy,  
Która  miejsca  na  gniazdo  szuka  w  okolicy.  

Jakoż  zdała  się  szukać  samotności,  ciszy,  
Oddalała  się  z  wolna  od  swych  towarzyszy  
I  szła  lasem  na  wzgórek  pochyło  wyniosły,  
Ocieniony,  bo  drzewa  gęściej  na  nim  rosły.  
W  środku  szarzał  się  kamień;  strumień  spod  kamienia  
Szumiał,  tryskał  i  zaraz,  jakby  szukał  cienia,  
Chował  się  między  gęste  i  wysokie  zioła,  
Które  wodą  pojone  bujały  dokoła;  
Tam  ów  bystry  swawolnik,  spowijany  w  trawy  
I  liściem  podesłany,  bez  ruchu,  bez  wrzawy,  
Niewidzialny  i  ledwie  dosłyszany  szepce,  
Jako  dziecię  krzykliwe  złożone  w  kolebce,  
Gdy  matka  nad  nim  zwiąże  firanki  majowe  
I  liścia  makowego  nasypie  pod  głowę.  
Miejsce  piękne  i  ciche,  tu  się  często  schrania  
Telimena,  zowiąc  je  Świątynią  dumania.  

Stanąwszy  nad  strumieniem,  rzuciła  na  trawnik  
Z  ramion  swój  szal  powiewny,  czerwony  jak  krwawnik,  
I  podobna  pływaczce,  która  do  kąpieli  
Zimnej  schyla  się,  nim  się  zanurzyć  ośmieli,  
Klęknęła  i  powoli  chyliła  się  bokiem;  
Wreszcie,  jakby  porwana  koralu  potokiem,  
Upadła  nań  i  cała  wzdłuż  się  rozpostarła,  
Łokcie  na  trawie,  skronie  na  dłoniach  oparła,  
Z  głową  w  dół  skłonioną;  na  dole,  u  głowy,  
Błysnął  francuskiej  książki  papier  welinowy;  
Nad  alabastrowymi  stronicami  księgi  
Wiły  się  czarne  pukle  i  różowe  wstęgi.  

W  szmaragdzie  bujnych  traw,  na  krwawnikowym  szalu,  
W  sukni  długiej,  jak  gdyby  w  powłoce  koralu,  
Od  której  odbijał  się  włos  z  jednego  końca,  
Z  drugiego  czarny  trzewik;  po  bokach  błyszcząca  
Śnieżną  pończoszką,  chustką,  białością  rąk,  lica,  
Wydawała  się  z  dala  jak  pstra  gąsienica,  
Gdy  wpełźnie  na  zielony  liść  klonu.  
   

Niestety!  
Wszystkie  tego  obrazu  wdzięki  i  zalety  
Darmo  czekały  znawców,  nikt  nie  zważał  na  nie,  
Tak  mocno  zajmowało  wszystkich  grzybobranie.  
Tadeusz  przecież  zważał  i  w  bok  strzelał  okiem,  
I  nie  śmiejąc  iść  prosto,  przysuwał  się  bokiem:  
Jak  strzelec,  gdy  w  ruchomej,  gałęzistej  szopie,  
Usiadłszy  na  dwóch  kołach,  podjeżdża  na  dropie,  
Albo  na  siewki  idąc,  przy  koniu  się  kryje,  
Strzelbę  złoży  na  siodle  lub  pod  końską  szyję,  
Niby  to  bronę  włóczy,  niby  jedzie  miedzą,  
A  coraz  się  przybliża,  kędy  ptaki  siedzą,  
Tak  skradał  się  Tadeusz.  
   

Sędzia  czaty  zmieszał  
I  przeciąwszy  mu  drogę,  do  źródła  pośpieszał.  
Z  wiatrem  igrały  białe  poły  szarafana  
I  wielka  chustka  w  pasie  końcem  uwiązana;  
Słomiany,  podwiązany  kapelusz  od  ruchu  
Nagłego  chwiał  się  z  wiatrem  jako  liść  łopuchu,  
Spadając  to  na  barki,  to  znowu  na  oczy;  
W  ręku  ogromna  laska:  tak  pan  Sędzia  kroczy.  
Schyliwszy  się  i  ręce  obmywszy  w  strumieniu,  
Usiadł  przed  Telimeną  na  wielkim  kamieniu  
I  wsparłszy  się  oburącz  na  gałkę  słoniową  
Trzciny  ogromnej,  z  taką  ozwał  się  przemową:  

"Widzi  Aśćka,  od  czasu  jak  tu  u  nas  gości  
Tadeuszek,  niemało  mam  niespokojności;  
Jestem  bezdzietny,  stary;  ten  dobry  chłopczyna  
Wszak  to  moja  na  świecie  pociecha  jedyna,  
Przyszły  dziedzic  fortunki  mojej.  Z  łaski  nieba  
Zostawię  mu  kęs  niezły  szlacheckiego  chleba;  
Już  mu  też  czas  obmyśleć  los,  postanowienie;  
Ale  zważaj  no,  Aśćka,  moje  utrapienie!  
Wiesz,  że  pan  Jacek,  brat  mój,  Tadeusza  ociec,  
Dziwny  człowiek,  zamiarów  jego  trudno  dociec,  
Nie  chce  wracać  do  kraju,  Bóg  wie  gdzie  się  kryje,  
Nawet  nie  chce  synowi  oznajmić,  że  żyje,  
A  ciągle  nim  zarządza.  Naprzód  w  legijony  
Chciał  go  posyłać;  byłem  okropnie  zmartwiony.  
Potem  zgodził  się  przecie,  by  w  domu  pozostał  
I  żeby  się  ożenił.  Jużbyć  żony  dostał;  
Partyję  upatrzyłem;  nikt  z  obywateli  
Nie  wyrówna  z  imienia  ani  z  parenteli  
Podkomorzemu;  jego  starsza  córka  Anna  
Jest  na  wydaniu,  piękna  i  posażna  panna.  
Chciałem  zagaić".  -  Na  to  Telimena  zbladła,  
Złożyła  książkę,  wstała  nieco  i  usiadła.  

"Jak  mamę  kocham,  rzekła,  czy  to,  Panie  Bracie,  
Jest  w  tym  sens  jaki?  czy  wy  Boga  w  sercu  macie?  
To  myślisz  Tadeusza  zostać  dobrodziejem,  
Jeśli  młodego  chłopca  zrobisz  grykosiejem!  
Świat  mu  zawiążesz!  wierz  mi,  kląć  was  kiedyś  będzie!  
Zakopać  taki  talent  w  lasach  i  na  grzędzie!  
Wierz  mi,  ile  poznałam,  pojętne  to  dziecię,  
Warto,  żeby  na  wielkim  przetarło  się  świecie;  
Dobrze  Brat  zrobi,  gdy  go  do  stolicy  wyśle;  
Na  przykład  do  Warszawy?  lub  wie  Brat,  co  myślę,  
Żeby  do  Peterburka?  Ja  pewnie  tej  zimy  
Pojadę  tam  dla  sprawy;  razem  ułożymy,  
Co  zrobić  z  Tadeuszem;  znam  tam  wiele  osób,  
Mam  wpływy:  to  najlepszy  kreacyi  sposób.  
Za  mą  pomocą  znajdzie  wstęp  w  najpierwsze  domy,  
A  kiedy  będzie  ważnym  osobom  znajomy,  
Dostanie  urząd,  order;  wtenczas  niech  porzuci  
Służbę,  jeżeli  zechce,  niech  do  domu  wróci,  
Mając  już  i  znaczenie,  i  znajomość  świata.  
I  cóż  Brat  myśli  o  tym?"  -  "Jużci,  w  młode  lata,  
Rzekł  Sędzia,  nieźle  chłopcu  trochę  się  przewietrzyć,  
Obejrzeć  się  na  świecie,  między  ludźmi  przetrzeć;  
Ja  za  młodu  niemało  świata  objechałem:  
Byłem  w  Piotrkowie,  w  Dubnie,  to  za  trybunałem  
Jadąc  jako  palestrant,  to  własne  swe  sprawy  
Forytując,  jeździłem  nawet  do  Warszawy.  
Człek  niemało  skorzystał!  chciałbym  i  synowca  
Wysłać  pomiędzy  ludzie,  prosto  jak  wędrowca,  
Jak  czeladnika,  który  terminuje  lata,  
Ażeby  nabył  trochę  znajomości  świata.  
Nie  dla  rang  ni  orderów!  proszę  uniżenie,  
Ranga  moskiewska,  order,  cóż  to  za  znaczenie?  
Któryż  to  z  dawnych  panów,  ba,  nawet  dzisiejszych,  
Między  szlachtą  w  powiecie  nieco  zamożniejszych,  
Dba  o  podobne  fraszki;  przecież  są  w  estymie  
U  ludzi,  bo  szanujem  w  nich  ród,  dobre  imię,  
Albo  urząd,  lecz  ziemski,  przyznany  wyborem  
Obywatelskim,  nie  zaś  czyimś  tam  faworem".  

Telimena  przerwała:  "Jeśli  Brat  tak  myśli,  
Tym  lepiej,  więc  go  jako  wojażera  wyślij".  

"Widzi  Siostra,  rzekł  Sędzia  skrobiąc  smutnie  głowę,  
Chciałbym  bardzo,  cóż,  kiedy  mam  trudności  nowe!  
Pan  Jacek  nie  wypuszcza  z  opieki  swej  syna  
I  przysłał  mi  tu  właśnie  na  kark  bernardyna  
Robaka,  który  przybył  z  tamtej  strony  Wisły,  
Przyjaciel  brata,  wszystkie  wie  jego  zamysły;  
A  więc  o  Tadeusza  już  wyrzekli  losie  
I  chcą,  by  się  ożenił,  aby  pojął  Zosię,  
Wychowankę  Wać  Pani;  oboje  dostaną,  
Oprocz  fortunki  mojej,  z  łaski  Jacka  wiano  
W  kapitałach;  wiesz  Aśćka,  że  ma  kapitały,  
I  z  łaski  jego  mam  też  fundusz  prawie  cały,  
Ma  więc  prawo  rozrządzać.  -  Aśćka  pomyśl  o  tem,  
Żeby  się  to  zrobiło  z  najmniejszym  kłopotem;  
Trzeba  ich  z  sobą  poznać.  Prawda,  bardzo  młodzi,  
Szczególnie  Zosia  mała,  lecz  to  nic  nie  szkodzi;  
Czas  by  już  Zośkę  wreszcie  wydobyć  z  zamknięcia,  
Bo  wszakci  to  już  pono  wyrasta  z  dziecięcia".  

Telimena,  zdziwiona  i  prawie  wylękła,  
Podnosiła  się  coraz,  na  szalu  uklękła;  
Zrazu  słuchała,  pilnie  potem  dłoni  ruchem  
Przeczyła,  ręką  żwawo  wstrząsając  nad  uchem,  
Odpędzając  jak  owad  nieprzyjemne  słowa  
Na  powrót  w  usta  mówcy.  
   

"A!  a!  to  rzecz  nowa!  
Czy  to  Tadeuszowi  szkodzi,  czy  nie  szkodzi,  
Rzekła  z  gniewem,  sądź  o  tym  sam  Wać  Pan  Dobrodziej;  
Mnie  nic  do  Tadeusza,  sami  o  nim  radźcie,  
Zróbcie  go  ekonomem,  lub  w  karczmie  posadźcie,  
Niech  szynkuje,  lub  z  lasu  niech  źwierzynę  znosi:  
Z  nim  sobie,  co  zechcecie,  zróbcie;  lecz  do  Zosi?  
Co  Wać  Państwu  do  Zosi?  Ja  jej  ręką  rządzę,  
Ja  sama!  Że  pan  Jacek  dawał  był  pieniądze  
Na  wychowanie  Zosi,  i  że  jej  wyznaczył  
Małą  pensyjkę  roczną,  więcej  przyrzec  raczył,  
Toć  jej  jeszcze  nie  kupił.  Zresztą  Państwo  wiecie,  
I  dotąd  jeszcze  o  tym  wiadomo  na  świecie,  
Że  hojność  Państwa  dla  nas  nie  jest  bez  powodu,  
Winni  coś  Soplicowie  dla  Horeszków  rodu".  
(Tej  części  mowy  Sędzia  słuchał  z  niepojętem  
Pomieszaniem,  żałością  i  widocznym  wstrętem;  
Jakby  lękał  się  reszty  mowy,  głowę  skłonił  
I  ręką  potakując,  mocno  się  zapłonił).  

Telimena  kończyła:  "Byłam  jej  piastunką,  
Jestem  krewną,  jedyną  Zosi  opiekunką.  
Nikt  oprócz  mnie  nie  będzie  myślił  o  jej  szczęściu".  
"A  jeśli  ona  szczęście  znajdzie  w  tym  zamęściu?"  
Rzekł  Sędzia  wzrok  podnosząc.  "Jeśli  Tadeuszka  
Podoba?"  -  "Czy  podoba?  to  na  wierzbie  gruszka  
Podoba,  nie  podoba,  a  to  mi  rzecz  ważna!  
Zosia  nie  będzie,  prawda,  partyja  posażna,  
Ale  też  nie  jest  z  lada  wsi,  lada  szlachcianka,  
Idzie  z  Jaśnie  Wielmożnych,  jest  Wojewodzianka,  
Rodzi  się  z  Horeszkówny;  małżonka  dostanie!  
Staraliśmy  się  tyle  o  jej  wychowanie!  
Chybaby  tu  zdziczała".  -  Sędzia  pilnie  słuchał  
Patrząc  w  oczy;  zdało  się,  że  się  udobruchał,  
Bo  rzekł  dosyć  wesoło:  "No,  to  i  cóż  robić,  
Bóg  widzi,  szczerze  chciałem  interesu  dobić;  
Tylko  bez  gniewu.  Jeśli  Aśćka  się  nie  zgodzi,  
Aśćka  ma  prawo;  smutno  -  gniewać  się  nie  godzi;  
Radziłem,  bo  brat  kazał,  nikt  tu  nie  przymusza;  
Gdy  Aśćka  rekuzuje  pana  Tadeusza,  
Odpisuję  Jackowi,  że  nie  z  mojej  winy  
Nie  dojdą  Tadeusza  z  Zosią  zaręczyny.  
Teraz  sam  będę  radzić;  pono  z  Podkomorzym  
Zagaimy  swatostwo  i  resztę  ułożym".  

Przez  ten  czas  Telimena  ostygła  z  zapału:  
"Ja  nic  nie  rekuzuję,  Braciszku,  pomału!  
Sam  mówiłeś,  że  jeszcze  za  wcześnie,  -  zbyt  młodzi,-  
Rozpatrzmy  się,  czekajmy,  nic  to  nie  zaszkodzi,  
Poznajmy  z  sobą  państwa  młodych;  będziem  zważać,  
Nie  można  szczęścia  drugich  tak  na  traf  narażać;  
Ostrzegam  tylko  wcześnie,  niech  Brat  Tadeusza  
Nie  namawia,  kochać  się  w  Zosi  nie  przymusza,  
Bo  serce  nie  jest  sługa,  nie  zna,  co  to  pany,  
I  nie  da  się  przemocą  okuwać  w  kajdany".  

Za  czym  Sędzia,  powstawszy,  odszedł  zamyślony;  
Pan  Tadeusz  z  przeciwnej  przybliżał  się  strony  
Udając,  że  szukanie  grzybów  tam  go  zwabia;  
W  tymże  kierunku  z  wolna  posuwał  się  Hrabia.  

Hrabia  podczas  Sędziego  sporów  z  Telimeną  
Stał  za  drzewami,  mocno  zdziwiony  tą  sceną;  
Dobył  z  kieszeni  papier  i  ołówek,  sprzęty,  
Które  zawsze  miał  z  sobą,  i  na  pień  wygięty  
Rozpiąwszy  kartkę,  widać,  że  obraz  malował,  
Mówiąc  sam  z  sobą:  "Jakbyś  umyślnie  grupował:  
Ten  na  głazie,  ta  w  trawie,  grupa  malownicza!  
Głowy  charakterowe!  z  kontrastem  oblicza!"  

Podchodził,  wstrzymywał  się,  lornetkę  przecierał,  
Oczy  chustką  obwiewał  i  coraz  spozierał:  
"Miałożby  to  cudowne,  śliczne  widowisko  
Zginąć  albo  zmienić  się,  gdy  podejdę  blisko?  
Ten  aksamit  traw  będzież  to  mak  i  botwinie?  
W  nimfie  tej  czyż  obaczę  jaką  ochmistrzynię?"  

Choć  Hrabia  Telimenę  już  dawniej  widywał  
W  domu  Sędziego,  w  którym  dosyć  często  bywał,  
Lecz  mało  ją  uważał;  zadziwił  się  zrazu,  
Rozeznając  w  niej  model  swojego  obrazu.  
Miejsca  piękność,  postawy  wdzięk  i  gust  ubrania  
Zmieniły  ją,  zaledwie  była  do  poznania.  
W  oczach  świeciły  jeszcze  niezagasłe  gniewy;  
Twarz  ożywiona  wiatru  świeżymi  powiewy,  
Sporem  z  Sędzią  i  nagłym  przybyciem  młodzieńców,  
Nabrała  mocnych,  żywszych  niż  zwykle  rumieńców.  

"Pani,  rzekł  Hrabia,  racz  mej  śmiałości  darować,  
Przychodzę  i  przepraszać,  i  razem  dziękować.  
Przepraszać,  że  jej  kroków  śledziłem  ukradkiem,  
I  dziękować,  że  byłem  jej  dumania  świadkiem;  
Tyle  ją  obraziłem!  winienem  jej  tyle!  
Przerwałem  chwile  dumań:  winienem  ci  chwile  
Natchnienia!  chwile  błogie!  potępiaj  człowieka,  
Ale  sztukmistrz  twojego  przebaczenia  czeka!  
Na  wielem  się  odważył,  na  więcej  odważę!  
Sądź!"  -  tu  ukląkł  i  podał  swoje  peizaże.  

Telimena  sądziła  malowania  proby  
Tonem  grzecznej,  lecz  sztukę  znającej  osoby;  
Skąpa  w  pochwały,  lecz  nie  szczędziła  zachętu:  
"Brawo,  rzekła,  winszuję,  niemało  talentu.  
Tylko  Pan  nie  zaniedbuj;  szczególniej  potrzeba  
Szukać  pięknej  natury!  O,  szczęśliwe  nieba  
Krajów  włoskich!  różowe  Cezarów  ogrody!  
VVy,  klasyczne  Tyburu  spadające  wody!  
I  straszne  Pauzylipu  skaliste  wydroże!  
To,  Hrabio,  kraj  malarzów!  U  nas,  żal  się  Boże.  
Dziecko  muz,  w  Soplicowie  oddane  na  mamki,  
Umrze  pewnie.  Mój  Hrabio,  oprawię  to  w  ramki  
Albo  w  album  umieszczę,  do  rysunków  zbiorku,  
Które  zewsząd  skupiałam:  mam  ich  dosyć  w  biurku".  

Zaczęli  więc  rozmowę  o  niebios  błękitach,  
Morskich  szumach,  i  wiatrach  wonnych,  i  skał  szczytach,  
Mieszając  tu  i  ówdzie,  podróżnych  zwyczajem,  
Śmiech  i  urąganie  się  nad  ojczystym  krajem.  

A  przecież  wokoło  nich  ciągnęły  się  lasy  
Litewskie!  tak  poważne  i  tak  pełne  krasy!-  
Czeremchy  oplatane  dzikich  chmielów  wieńcem,  
Jarzębiny  ze  świeżym  pasterskim  rumieńcem,  
Leszczyna  jak  menada  z  zielonymi  berły,  
Ubranymi  jak  w  grona,  w  orzechowe  perły;  
A  niżej  dziatwa  leśna:  głóg  w  objęciu  kalin,  
Ożyna  czarne  usta  tuląca  do  malin.  
Drzewa  i  krzewy  liśćmi  wzięły  się  za  ręce,  
Jak  do  tańca  stające  panny  i  młodzieńce  
Wkoło  pary  małżonków.  Stoi  pośród  grona  
Para,  nad  całą  leśną  gromadą  wzniesiona  
Wysmukłością  kibici  i  barwy  powabem,  
Brzoza  biała,  kochanka,  z  małżonkiem  swym  grabem  
A  dalej,  jakby  starce  na  dzieci  i  wnuki  
Patrzą  siedząc  w  milczeniu,  tu  sędziwe  buki,  
Tam  matrony  topole  i  mchami  brodaty  
Dąb,  włożywszy  pięć  wieków  na  swój  kark  garbaty,  
Wspiera  się,  jak  na  grobów  połamanych  słupach,  
Na  dębów,  przodków  swoich,  skamieniałych  trupach.  

Pan  Tadeusz  kręcił  się  nudząc  niepomału  
Długą  rozmową,  w  której  nie  mógł  brać  udziału;  
Aż  gdy  zaczęto  sławić  cudzoziemskie  gaje  
I  wyliczać  z  kolei  wszystkich  drzew  rodzaje:  
Pomarańcze,  cyprysy,  oliwki,  migdały,  
Kaktusy,  aloesy,  mahonie,  sandały,  
Cytryny,  bluszcz,  orzechy  włoskie,  nawet  figi,  
Wysławiając  ich  kształty,  kwiaty  i  łodygi,-  
Tadeusz  nie  przestawał  dąsać  się  i  zżymać,  
Na  koniec  nie  mógł  dłużej  od  gniewu  wytrzymać.  

Był  on  prostak,  lecz  umiał  czuć  wdzięk  przyrodzenia,  
I  patrząc  w  las  ojczysty,  rzekł  pełen  natchnienia:  
"Widziałem  w  botanicznym  wileńskim  ogrodzie  
Owe  sławione  drzewa  rosnące  na  wschodzie  
I  na  południu,  w  owej  pięknej  włoskiej  ziemi;  
Któreż  równać  się  może  z  drzewami  naszemi?  
Czy  aloes  z  długimi  jak  konduktor  pałki?  
Czy  cytryna  karlica  z  złocistymi  gałki,  
Z  liściem  lakierowanym,  krótka  i  pękata,  
Jako  kobieta  mała,  brzydka,  lecz  bogata?  
Czy  zachwalony  cyprys,  długi,  cienki,  chudy!  
Co  zdaje  się  być  drzewem  nie  smutku,  lecz  nudy?  
Mówią,  że  bardzo  smutnie  wygląda  na  grobie:  
Jest  to  jak  lokaj  Niemiec  we  dworskiej  żałobie,  
Nie  śmiejący  rąk  podnieść  ani  głowy  skrzywić,  
Aby  się  etykiecie  niczym  nie  sprzeciwić.  

"Czyż  nie  piękniejsza  nasza  poczciwa  brzezina,  
Która  jako  wieśniaczka,  kiedy  płacze  syna,  
Lub  wdowa  męża,  ręce  załamie,  roztoczy  
Po  ramionach  do  ziemi  strumienie  warkoczy!  
Niema  z  żalu,  postawą  jak  wymownie  szlocha!  
Czemuż  Pan  Hrabia,  jeśli  w  malarstwie  się  kocha,  
Nie  maluje  drzew  naszych,  pośród  których  siedzi?  
Prawdziwie,  będą  z  Pana  żartować  sąsiedzi,  
Że  mieszkając  na  żyznej  litewskiej  równinie,  
Malujesz  tylko  jakieś  skały  i  pustynie".  

"Przyjacielu!  rzekł  Hrabia,  piękne  przyrodzenie  
Jest  formą,  tłem,  materią,  a  duszą  natchnienie,  
Które  na  wyobraźni  unosi  się  skrzydłach,  
Poleruje  się  gustem,  wspiera  na  prawidłach.  
Nie  dość  jest  przyrodzenia,  nie  dosyć  zapału,  
Sztukmistrz  musi  ulecieć  w  sfery  ideału!  
Nie  wszystko,  co  jest  piękne,  wymalować  da  się!  
Dowiesz  się  o  tym  wszystkim  z  książek  w  swoim  czasie.  
Co  się  tycze  malarstwa:  do  obrazu  trzeba  
Punktów  widzenia,  grupy,  ensemblu  i  nieba,  
Nieba  włoskiego!  stąd  też  w  kunszcie  peizażów  
Włochy  były,  są,  będą,  ojczyzną  malarzów.  
Stąd  też  oprocz  Brejgela,  lecz  nie  Van  der  Helle,  
Ale  peizażysty  (bo  są  dwaj  Brejgele),  
I  oprocz  Ruisdala,  na  całej  północy  
Gdzież  był  peizażysta  który  pierwszej  mocy?  
Niebios,  niebios  potrzeba!  "  -  "Nasz  malarz  Orłowski,  
Przerwała  Telimena,  miał  gust  Soplicowski.  
(Trzeba  wiedzieć,  że  to  jest  Sopliców  choroba,  
Że  im  oprocz  Ojczyzny  nic  się  nie  podoba).  
Orłowski,  który  życie  strawił  w  Peterburku,  
Sławny  malarz  (mam  jego  kilka  szkiców  w  biurku),  
Mieszkał  tuż  przy  cesarzu,  na  dworze,  jak  w  raju,  
A  nie  uwierzy  Hrabia,  jak  tęsknił  po  kraju,  
Lubił  ciągle  wspominać  swej  młodości  czasy,  
Wysławiał  wszystko  w  Polszcze:  ziemię,  niebo,  lasy..."  

"I  miał  rozum!  zawołał  Tadeusz  z  zapałem:  
Te  Państwa  niebo  włoskie,  jak  o  nim  słyszałem,  
Błękitne,  czyste,  wszak  to  jak  zamarzła  woda;  
Czyż  nie  piękniejsze  stokroć  wiatr  i  niepogoda?  
U  nas  dość  głowę  podnieść,  ileż  to  widoków!  
Ileż  scen  i  obrazów  z  samej  gry  obłoków!  
Bo  każda  chmura  inna:  na  przykład  jesienna  
Pełźnie  jak  żółw  leniwa,  ulewą  brzemienna,  
I  z  nieba  aż  do  ziemi  spuszcza  długie  smugi  
Jak  rozwite  warkocze,  to  są  deszczu  strugi;  
Chmura  z  gradem,  jak  balon,  szybko  z  wiatrem  leci,  
Krągła,  ciemnobłękitna,  w  środku  żółto  świeci,  
Szum  wielki  słychać  wkoło;  nawet  te  codzienne,  
Patrzcie  Państwo,  te  białe  chmurki,  jak  odmienne!  
Zrazu  jak  stada  dzikich  gęsi  lub  łabędzi,  
A  z  tyłu  wiatr  jak  sokoł  do  kupy  je  pędzi:  
Ściskają  się,  grubieją,  rosną,  nowe  dziwy!  
Dostają  krzywych  karków,  rozpuszczają  grzywy,  
Wysuwają  nóg  rzędy  i  po  niebios  sklepie  
Przelatują  jak  tabun  rumaków  po  stepie:  
Wszystkie  białe  jak  srebro,  zmieszały  się  -  nagle  
Z  ich  karków  rosną  maszty,  z  grzyw  szerokie  żagle,  
Tabun  zmienia  się  w  okręt  i  wspaniale  płynie  
Cicho,  z  wolna,  po  niebios  błękitnej  równinie!  "  

           Hrabia  i  Telimena  poglądali  w  górę;  
Tadeusz  jedną  ręką  pokazał  im  chmurę,  
A  drugą  ścisnął  z  lekka  rączkę  Telimeny;  
Kilka  już  upłynęło  minut  cichej  sceny;  
Hrabia  rozłożył  papier  na  swym  kapeluszu  
I  wydobył  ołówek:  wtem  przykry  dla  uszu  
Odezwał  się  dzwon  dworski,  i  zaraz  śród  lasu  
Cichego  pełno  było  krzyku  i  hałasu.  

Hrabia  kiwnąwszy  głową  rzekł  poważnym  tonem:  
"Tak  to  na  świecie  wszystko  los  zwykł  kończyć  dzwonem.  
Rachunki  myśli  wielkiej,  plany  wyobraźni,  
Zabawki  niewinności,  uciechy  przyjaźni,  
Wylania  się  serc  czułych!  -  gdy  śpiż  z  dala  ryknie,  
Wszystko  miesza  się,  zrywa,  mąci  się  i  niknie!"  
Tu  obróciwszy  czuły  wzrok  ku  Telimenie:  
"Cóż  zostaje?"  -  a  ona  mu  rzekła:  "Wspomnienie"  
I  chcąc  Hrabiego  nieco  ułagodzić  smutek,  
Podała  mu  urwany  kwiatek  niezabudek.  
Hrabia  go  ucałował  i  na  pierś  przyszpilał;  
Tadeusz  z  drugiej  strony  krzak  ziela  rozchylał  
Widząc,  że  się  ku  niemu  tym  zielem  przewija  
Coś  białego,  była  to  rączka  jak  lilija;  
Pochwycił  ją,  całował  i  usty  po  cichu  
Utonął  w  niej  jak  pszczoła  w  liliji  kielichu;  
Uczuł  na  ustach  zimno;  znalazł  klucz  i  biały  
Papier  w  trąbkę  zwiniony,  był  to  listek  mały;  
Porwał,  schował  w  kieszenie;  nie  wie,  co  klucz  znaczy,  
Lecz  mu  to  owa  biała  kartka  wytłumaczy.  

Dzwon  wciąż  dzwonił,  i  echem  z  głębi  cichych  lasów  
Odezwało  się  tysiąc  krzyków  i  hałasów;  
Odgłos  to  był  szukania  i  nawoływania,  
Hasło  zakończonego  na  dziś  grzybobrania,  
Odgłos  nie  smutny  wcale  ani  pogrzebowy,  
Jak  się  Hrabiemu  zdało,  owszem,  obiadowy.  
Dzwon  ten,  w  każde  południe  krzyczący  z  poddasza,  
Gości  i  czeladź  domu  na  obiad  zaprasza:  
Tak  było  w  dawnych  licznych  dworach  we  zwyczaju  
I  zostało  się  w  domu  Sędziego.  Więc  z  gaju  
Wychodziła  gromada  niosąca  krobeczki,  
Koszyki,  uwiązane  końcami  chusteczki,  
Pełne  grzybów;  a  panny  w  jednym  ręku  niosły,  
Jako  wachlarz  zwiniony,  borowik  rozrosły,  
W  drugim  związane  razem,  jakby  polne  kwiatki,  
Opieńki  i  rozlicznej  barwy  surojadki:  
Wojski  niósł  muchomora.  Z  próżnymi  przychodzi  
Rękami  Telimena,  z  nią  panicze  młodzi.  

Goście  weszli  w  porządku  i  stanęli  kołem:  
Podkomorzy  najwyższe  brał  miejsce  za  stołem;  
Z  wieku  mu  i  z  urzędu  ten  zaszczyt  należy,  
Idąc  kłaniał  się  starcom,  damom  i  młodzieży;  
Obok  stał  Kwestarz;  Sędzia  tuż  przy  Bernardynie.  
Bernardyn  zmówił  krótki  pacierz  po  łacinie,  
Podano  w  kolej  wódkę,  za  czym  wszyscy  siedli  
I  chołodziec  litewski  milczkiem  żwawo  jedli.  

Obiadowano  ciszej,  niż  się  zwykle  zdarza;  
Nikt  nie  gadał  pomimo  wezwań  gospodarza.  
Strony  biorące  udział  w  wielkiej  o  psów  zwadzie  
Myśliły  o  jutrzejszej  walce  i  zakładzie;  
Myśl  wielka  zwykle  usta  do  milczenia  zmusza.  
Telimena,  mówiąca  wciąż  do  Tadeusza,  
Musiała  ku  Hrabiemu  nieraz  się  odwrócić,  
Nawet  na  Asesora  nieraz  okiem  rzucić:  
Tak  ptasznik  patrzy  w  sidło,  kędy  szczygły  zwabia,  
I  razem  w  pastkę  wróblą.  Tadeusz  i  Hrabia,  
Obadwa  radzi  z  siebie,  obadwa  szczęśliwi,  
Oba  pełni  nadziei,  więc  niegadatliwi.  
Hrabia  na  kwiatek  dumne  opuszczał  wejrzenie,  
A  Tadeusz  ukradkiem  spozierał  w  kieszenie,  
Czy  ów  kluczyk  nie  uciekł;  ręką  nawet  chwytał  
I  kręcił  kartkę,  której  dotąd  nie  przeczytał.>  
Sędzia  Podkomorzemu  węgrzyna,  szampana  
Dolewał,  służył  pilnie,  ściskał  za  kolana,  
Ale  do  rozmawiania  z  nim  nie  miał  ochoty  
I  widać,  że  czuł  jakieś  tajemne  kłopoty.  

Przemijały  w  milczeniu  talerze  i  dania;  
Przerwał  nareszcie  nudny  tok  obiadowania  
Gość  niespodziany,  szybko  wpadając,  gajowy;  
Nie  zważał  nawet,  że  czas  właśnie  obiadowy,  
Podbiegł  do  Pana;  widać  z  postawy  i  z  miny,  
Że  ważnej  i  niezwykłej  jest  posłem  nowiny.  
Ku  niemu  oczy  całe  zwróciło  zebranie,  
On,  odetchnąwszy  nieco,  rzekł:  "Niedźwiedź,  Mospanie!"  
Resztę  wszyscy  odgadli;  że  zwierz  z  matecznika  
Wyszedł,  że  w  Zaniemeńską  puszczę  się  przemyka,  
Że  go  trzeba  wnet  ścigać,  wszyscy  wraz  uznali,  
Choć  ani  się  radzili,  ani  namyślali  -  
Spólną  myśl  widać  było  z  uciętych  wyrazów,  
Z  gestów  żywych,  z  wydanych  rozlicznych  rozkazów,  
Które,  wychodząc  tłumnie,  razem  z  ust  tak  wielu,  
Dążyły  przecież  wszystkie  do  jednego  celu.  

"Na  wieś!  zawołał  Sędzia,  hej!  konno,  setnika!  
Jutro  na  brzask  obława,  lecz  na  ochotnika;  
Kto  wystąpi  z  oszczepem,  temu  z  robocizny  
Wytrącić  dwa  szarwarki  i  pięć  dni  pańszczyzny".  

"W  skok,  krzyknął  Podkomorzy,  okulbaczyć  siwą,  
Dobiec  w  cwał  do  mojego  dworu;  wziąć  co  żywo  
Dwie  pjawki,  które  w  całej  okolicy  słyną,  
Pies  zowie  się  Sprawnikiem,  a  suka  Strapczyną;  
Zakneblować  im  pyski,  zawiązać  je  w  miechu  
I  przystawić  je  tutaj  konno  dla  pośpiechu".  
"Wańka!"  krzyknął  na  chłopca  Asesor  po  rusku,  
"Tasak  mój  Sanguszowski  pociągnąć  na  brusku:  
Wiesz,  tasak,  co  od  Księcia  miałem  w  podarunku;  
Pas  opatrzyć,  czy  kula  jest  w  każdym  ładunku".  
"Strzelby,  krzyknęli  wszyscy,  mieć  na  pogotowiu!"  
Asesor  wołał  ciągle:  "Ołowiu,  ołowiu!  
Formę  do  kul  mam  w  torbie".  -  "Do  księdza  plebana  
Dać  znać,  dodał  pan  Sędzia,  żeby  jutro  z  rana  
Mszę  miał  w  kaplicy  leśnej;  króciuchna  oferta  
Za  myśliwych,  msza  zwykła  świętego  Huberta".  

Po  wydanych  rozkazach  nastało  milczenie;  
Każdy  dumał  i  rzucał  dokoła  wejrzenie,  
Jak  gdyby  kogoś  szukał;  z  wolna  wszystkich  oczy  
Sędziwa  twarz  Wojskiego  ciągnie  i  jednoczy:  
Znak  to  był,  że  szukają  na  przyszłą  wyprawę  
Wodza  i  że  Wojskiemu  oddają  buławę.  
Wojski  powstał,  zrozumiał  towarzyszów  wolę  
I  uderzywszy  ręką  poważnie  po  stole,  
Pociągnął  złocistego  z  zanadrza  łańcuszka,  
Na  którym  wisiał  gruby  zegarek  jak  gruszka.  
"Jutro,  rzekł,  pół  do  piątej,  przy  leśnej  kaplicy  
Stawią  się  bracia  strzelcy,  wiara  obławnicy".  
           Rzekł  i  ruszył  od  stołu,  za  nim  szedł  gajowy;  
Oni  obmyślić  mają  i  urządzić  łowy.  

Tak  wodze  gdy  na  jutro  bitwę  zapowiedzą,  
Żołnierze  po  obozie  broń  czyszczą  i  jedzą,  
Lub  na  płaszczach  i  siodłach  śpią  próżni  kłopotu,  
A  wodze  śród  cichego  dumają  namiotu.  

Przerwał  się  obiad,  dzień  zszedł  na  kowaniu  koni,  
Karmieniu  psów,  zbieraniu  i  czyszczeniu  broni,  
U  wieczerzy  zaledwie  kto  przysiadł  do  stoła;  
Nawet  strona  Kusego  z  partyją  Sokoła  
Przestała  dawnym  wielkim  zatrudniać  się  sporem:  
Pobrawszy  się  pod  ręce  Rejent  z  Asesorem  
Wyszukują  ołowiu.  Reszta  spracowana  
Szła  spać  wcześnie,  ażeby  przebudzić  się  z  rana.

Íîâ³ òâîðè