Ñàéò ïîå糿, â³ðø³, ïîçäîðîâëåííÿ ó â³ðøàõ ::

logo

UA  |  FR  |  RU

Ðîæåâèé ñàéò ñó÷àñíî¿ ïîå糿

Á³áë³îòåêà
Óêðà¿íè
| Ïîåòè
Êë. Ïîå糿
| ²íø³ ïîåò.
ñàéòè, êàíàëè
| ÑËÎÂÍÈÊÈ ÏÎÅÒÀÌ| Ñàéòè â÷èòåëÿì| ÄÎ ÂÓÑ ñèíîí³ìè| Îãîëîøåííÿ| ˳òåðàòóðí³ ïðå쳿| Ñï³ëêóâàííÿ| Êîíòàêòè
Êë. Ïîå糿

 x
>> ÂÕ²Ä ÄÎ ÊËÓÁÓ <<


e-mail
ïàðîëü
çàáóëè ïàðîëü?
< ðåºñòðaö³ÿ >
Çàðàç íà ñàéò³ - 1
Íåìຠí³êîãî ;(...
Ïîøóê

Ïåðåâ³ðêà ðîçì³ðó




Adam Mickiewicz

Ïðî÷èòàíèé : 454


Òâîð÷³ñòü | Á³îãðàô³ÿ | Êðèòèêà

Pan Tadeusz - Księga piąta: Kłótnia

Plany  myśliwskie  Telimeny.  
Ogrodniczka  wybiera  się  na  wielki  świat  i  słucha  nauk  opiekunki.  
Strzelcy  wracają.  
Wielkie  zadziwienie  Tadeusza.  
Spotkanie  się  powtórne  w  Świątyni  dumania  i  zgoda,  ułatwiona  za  porednictwem  mrówek.  
U  stołu  wytacza  się  rzecz  o  łowach.  
Powieść  Wojskiego  o  Rejtanie  i  księciu  Denassów,  przerwana.  
Zagajenie  układów  między  stronami,  także  przerwane.  
Zjawisko  z  kluczem.  
Kłótnia.  
Hrabia  z  Gerwazym  odbywają  radę  wojenną.  

Wojski,  chlubnie  skończywszy  łowy,  wraca  z  boru,  
A  Telimena  w  głębi  samotnego  dworu  
Zaczyna  polowanie.  Wprawdzie  nieruchoma  
Siedzi  z  założonymi  na  piersiach  rękoma,  
Lecz  myślą  goni  źwierzów  dwóch;  szuka  sposobu,  
Jak  by  razem  obsaczyć  i  ułowić  obu:  
Hrabię  i  Tadeusza.  Hrabia  panicz  młody,  
Wielkiego  domu  dziedzic,  powabnej  urody;  
Już  trochę  zakochany!  cóż?  może  się  zmienić!  
Potem,  czy  szczerze  kocha?  czy  się  zechce  żenić?  
Z  kobietą  kilku  laty  starszą!  niebogatą!  
Czy  mu  krewni  pozwolą?  co  świat  powie  na  to?  

Telimena,  tak  myśląc,  z  sofy  się  podniosła  
I  stanęła  na  palcach,  rzekłbyś,  iż  podrosła;  
Odkryła  nieco  piersi,  wygięła  się  bokiem  
I  sama  siebie  pilnym  obejrzała  okiem.  
I  znowu  zapytała  o  radę  zwierciadła;  
Po  chwili,  wzrok  spuściła,  westchnęła  i  siadła.  

Hrabia  pan!  zmienni  w  gustach  są  ludzie  majętni!  
Hrabia  blondyn!  blondyni  nie  są  zbyt  namiętni!  
A  Tadeusz?  prostaczek!  poczciwy  chłopczyna!  
Prawie  dziecko!  raz  pierwszy  kochać  się  zaczyna!  
Pilnowany,  niełacno  zerwie  pierwsze  związki,  
Przy  tym  dla  Telimeny  ma  już  obowiązki.  
Mężczyźni,  póki  młodzi,  chociaż  w  myślach  zmienni,  
W  uczuciach  są  od  dziadów  stalsi,  bo  sumienni.  
Długo  serce  młodzieńca  proste  i  dziewicze  
Chowa  wdzięczność  za  pierwsze  miłości  słodycze!  
Ono  rozkosz  i  wita,  i  żegna  z  weselem,  
Jak  skromną  ucztę,  którą  dzielim  z  przyjacielem.  
Tylko  stary  pjanica,  gdy  już  spali  trzewa,  
Brzydzi  się  trunkiem,  którym  nazbyt  się  zalewa.  
Wszystko  to  Telimena  dokładnie  wiedziała,  
Bo  i  rozum,  i  wielkie  doświadczenie  miała.  

Lecz  co  powiedzą  ludzie?  można  im  zejść  z  oczu,  
W  inne  strony  wyjechać,  mieszkać  na  uboczu  
Lub,  co  lepsza,  wynieść  się  całkiem  z  okolicy,  
Na  przykład  zrobić  małą  podróż  do  stolicy,  
Młodego  chłopca  na  świat  wielki  wyprowadzić,  
Kroki  jego  kierować,  pomagać  mu,  radzić,  
Serce  mu  kształcić,  mieć  w  nim  przyjaciela,  brata!  
Nareszcie  -  użyć  świata,  póki  służą  lata!  

Tak  myśląc,  po  alkowie  śmiało  i  wesoło  
Przeszła  się  kilka  razy  -  znów  spuściła  czoło.  

Warto  by  też  pomyślić  o  Hrabiego  losie  -  
Czyby  się  nie  udało  podsunąć  mu  Zosię?  
Niebogata,  lecz  za  to  urodzeniem  równa,  
Z  domu  senatorskiego,  jest  dygnitarzówna.  
Jeżeliby  do  skutku  przyszło  ożenienie,  
Telimena  w  ich  domu  miałaby  schronienie  
Na  przyszłość;  krewna  Zosi  i  Hrabiego  swatka,  
Dla  młodego  małżeństwa  byłaby  jak  matka.  
Po  tej  z  sobą  odbytej,  stanowczej  naradzie  
Woła  przez  okno  Zosię,  bawiącą  się  w  sadzie.  

Zosia  w  porannym  stroju  i  z  głową  odkrytą  
Stała,  trzymając  w  ręku  podniesione  sito,  
Do  nóg  jej  biegło  ptastwo;  stąd  kury  szurpate  
Toczą  się  kłębkiem,  stamtąd  kogutki  czubate,  
Wstrząsając  koralowe  na  głowach  szyszaki  
I  wiosłując  skrzydłami  przez  bruzdy  i  krzaki,  
Szeroko  wyciągają  ostrożaste  pięty;  
Za  nimi  z  wolna  indyk  sunie  się  odęty,  
Sarkając  na  gderanie  swej  krzykliwej  żony;  
Ówdzie  pawie  jak  tratwy  długimi  ogony  
Sterują  się  po  łące,  a  gdzieniegdzie  z  góry  
Upada  jak  kiść  śniegu  gołąb  srebrnopióry.  
W  pośrodku  zielonego  okręgu  murawy  
Ściska  się  okrąg  ptastwa  krzykliwy,  ruchawy,  
Opasany  gołębi  sznurem  na  kształt  wstęgi  
Białej,  środkiem  pstrokaty  w  gwiazdy,  w  cętki,  w  pręgi  

Tu  dzioby  bursztynowe,  tam  czubki  z  korali  
Wznoszą  się  z  gęstwi  pierza  jak  ryby  spod  fali.  
Wysuwają  się  szyje  i  w  ruchach  łagodnych  
Chwieją  się  ciągle  na  kształt  tulipanów  wodnych;  
Tysiące  oczu  jak  gwiazd  błyskają  ku  Zosi.  

Ona  w  środku  wysoko  nad  ptastwem  się  wznosi,  
Sama  biała  i  w  długą  bieliznę  ubrana,  
Kręci  się  jak  bijąca  śród  kwiatów  fontanna;  
Czerpie  z  sita  i  sypie  na  skrzydła  i  głowy  
Ręką  jak  perły  białą  gęsty  grad  perłowy  
Krup  jęczmiennych:  to  ziarno,  godne  pańskich  stołów,  
Robi  się  dla  zaprawy  litewskich  rosołów;  
Zosia  je  wykradając  z  szafek  ochmistrzyni  
Dla  swego  drobiu,  szkodę  w  gospodarstwie  czyni.  

Usłyszała  wołanie:  "Zosiu!"  To  głos  cioci!  
Sypnęła  razem  ptastwu  ostatek  łakoci,  
A  sama  kręcąc  sito,  jako  tanecznica  
Bębenek,  i  w  takt  bijąc,  swawolna  dziewica  
Jęła  skakać  przez  pawie,  gołębie  i  kury:  
Zmieszane  ptastwo  tłumnie  furknęło  do  góry  
Zosia,  stopami  ledwie  dotykając  ziemi,  
Zdawała  się  najwyżej  bujać  między  niemi;  
Przodem  gołębie  białe,  które  w  biegu  płoszy,  
Leciały  jak  przed  wozem  bogini  rozkoszy.  

Zosia  przez  okno  z  krzykiem  do  alkowy  wpadła  
I  na  kolanach  ciotki  zadyszana  siadła;  
Telimena,  całując  i  głaszcząc  pod  brodę,  
Z  radością  zważa  dziecka  żywość  i  urodę  
(Bo  prawdziwie  kochała  swą  wychowanicę).  
Ale  znowu  poważnie  nastroiła  lice,  
Wstała  i  przechodząc  się  wszerz  i  wzdłuż  alkowy,  
Dzierżąc  palec  przy  ustach,  tymi  rzekła  słowy:  

"Kochana  Zosiu,  już  też  całkiem  zapominasz  
I  na  stan,  i  na  wiek  twój;  wszak  to  dziś  zaczynasz  
Rok  czternasty,  czas  rzucić  indyki  i  kurki.  
Fi!  to  godna  zabawka  dygnitarskiej  córki.  
I  z  umurzaną  dziatwą  chłopską  już  do  woli  
Napieściłaś  się!  Zosiu!  patrząc,  serce  boli;  
Opaliłaś  okropnie  płeć,  czysta  cyganka,  
A  chodzisz  i  ruszasz  się  jak  parafijanka.  
Już  ja  temu  wszystkiemu  na  przyszłość  zaradzę,  
Od  dziś  zacznę,  dziś  ciebie  na  świat  wyprowadzę,  
Do  salonu,  do  gości,  -  gości  mamy  siła,  
Patrzajżeż,  ażebyś  mnie  wstydu  nie  zrobiła".  

Zosia  skoczyła  z  miejsca  i  klasnęła  w  dłonie,  
I  ciotce  zawisnąwszy  oburącz  na  łonie,  
Płakała  i  śmiała  się  na  przemian  z  radości.  
"Ach,  Ciociu!  już  tak  dawno  nie  widziałam  gości;  
Od  czasu,  jak  tu  żyję  z  kury  i  indyki,  
Jeden  gość,  co  widziałam,  to  był  gołąb  dziki;  
Już  mi  troszeczkę  nudno  tak  siedzieć  w  alkowie,  
Pan  Sędzia  nawet  mówi,  że  to  źle  na  zdrowie".  

"Sędzia,  przerwała  ciotka,  ciągle  mi  dokuczał,  
Żeby  cię  na  świat  wywieść,  ciągle  pod  nos  mruczał,  
Że  już  jesteś  dorosła;  sam  nie  wie,  co  plecie,  
Dziaduś,  nigdy  na  wielkim  niebywały  świecie.  
Ja  wiem  lepiej,  jak  długo  trzeba  się  sposobić  
Panience,  by  wyszedłszy  na  świat,  efekt  zrobić.  
Wiedz  Zosiu,  że  kto  rośnie  na  widoku  ludzi,  
Choć  piękny,  choć  rozumny,  efektów  nie  wzbudzi,  
Gdy  go  wszyscy  przywykną  widzieć  od  maleńka.  
Lecz  niechaj  ukształcona,  dorosła  panienka  
Nagle  ni  stąd,  ni  zowąd  przed  światem  zabłyśnie,  
Wtenczas  każdy  się  do  niej  przez  ciekawość  ciśnie,  
Wszystkie  jej  ruchy,  rzuty  oczu  jej  uważa,  
Słowa  jej  podsłuchiwa  i  drugim  powtarza;  
A  kiedy  wejdzie  w  modę  raz  młoda  osoba,  
Każdy  ją  chwalić  musi,  choć  i  nie  podoba.  
Znaleźć  się,  spodziewam  się,  że  umiesz;  w  stolicy  
Urosłaś.  Choć  dwa  lata  mieszkasz  w  okolicy,  
Nie  zapomniałaś  jeszcze  całkiem  Peterburka.  
No,  Zosiu,  toaletę  rób,  dostań  tam  z  biurka,  
Nagotowane  znajdziesz  wszystko  do  ubrania.  
Spiesz  się,  bo  lada  chwila  wrócą  z  polowania".  

Wezwano  pokojowę  i  służącą  dziewkę;  
W  naczynie  srebrne  wody  wylano  konewkę,  
Zosia,  jak  wróbel  w  piasku,  trzepioce  się;  myje  
Z  pomocą  sługi  ręce,  oblicze  i  szyję.  
Telimena  otwiera  petersburskie  składy,  
Dobywa  flaszki  perfum,  słoiki  pomady,  
Pokrapia  Zosię  wkoło  wyborną  perfumą  
(Woń  napełniła  izbę),  włos  namaszcza  gumą.  
Zosia  kładnie  pończoszki  białe,  ażurowe,  
I  trzewiki  warszawskie  białe,  atłasowe;  
Tymczasem  pokojowa  sznurowała  stanik,  
Potem  rzuciła  na  gors  pannie  pudermanik;  
Zaczęto  przypieczone  zbierać  papiloty,  
Pukle,  że  nazbyt  krótkie,  uwito  w  dwa  sploty,  
Zostawując  na  czole  i  skroniach  włos  gładki;  
Pokojowa  zaś  świeżo  zebrane  bławatki  
Uwiązawszy  w  plecionkę  daje  Telimenie;  
Ta  ją  do  głowy  Zosi  przyszpila  uczenie,  
Z  prawej  strony  na  lewo:  kwiat  od  bladych  włosów  
Odbijał  bardzo  pięknie,  jak  od  zboża  kłosów!  
Zdjęto  puderman,  całe  ubranie  gotowe.  
Zosia  białą  sukienkę  wrzuciła  przez  głowę,  
Chusteczkę  batystową  białą  w  ręku  zwija  
I  tak  cała  wygląda  biała  jak  lilija.  

Poprawiwszy  raz  jeszcze  i  włosów,  i  stroju,  
Kazano  jej  wzdłuż  i  wszerz  przejść  się  po  pokoju;  
Telimena  uważa  znawczyni  oczyma,  
Musztruje  siostrzenicę,  gniewa  się  i  zżyma;  
Aż  na  dygnienie  Zosi  krzyknęła  z  rozpaczy:  
"Ja  nieszczęśliwa!  Zosiu,  widzisz,  co  to  znaczy  
Żyć  z  gęśmi,  z  pastuchami!  tak  nogi  rozszerzasz  
Jak  chłopiec,  okiem  w  prawo  i  w  lewo  uderzasz,  
Czysta  rozwódka!  -  Dygnij,  patrz,  jaka  niezwinna!"  
"Ach,  Ciociu!  rzekła  smutnie  Zosia,  cóż  ja  winna,  
Ciotka  mnie  zamykała;  nie  było  z  kim  tańczyć,  
Lubiłam  z  nudy  ptastwo  paść  i  dzieci  niańczyć;  
Ale  poczekaj,  Ciociu,  niech  no  się  pobawię  
Trochę  z  ludźmi,  obaczysz,  jak  się  ja  poprawię".  

"Już,  rzekła  ciotka,  z  dwojga  złego  lepiej  z  ptastwem  
Niż  z  tym,  co  u  nas  dotąd  gościło,  plugastwem;  
Przypomnij  tylko  sobie,  kto  tu  u  nas  bywał:  
Pleban,  co  pacierz  mruczał  lub  w  warcaby  grywał,  
I  palestra  z  fajkami!  to  mi  kawalery!  
Nabrałabyś  się  od  nich  pięknej  manijery.  
Teraz  to  pokazać  się  jest  przynajmniej  komu,  
Mamy  przecież  uczciwe  towarzystwo  w  domu.  
Uważaj  dobrze,  Zosiu,  jest  tu  Hrabia  młody,  
Pan,  dobrze  wychowany,  krewny  Wojewody,  
Pamiętaj  być  mu  grzeczną".  
                                                           Słychać  rżenie  koni  

I  gwar  myśliwców;  już  są  pod  bramą:  to  oni!  
Wziąwszy  Zosię  pod  rękę  pobiegła  do  sali.  
Myśliwi  na  pokoje  jeszcze  nie  wchadzali,  
Musieli  po  komnatach  odmieniać  swą  odzież,  
Nie  chcąc  wniść  do  dam  w  kurtkach.  Pierwsza  wpadła  młodzież,  
Pan  Tadeusz  i  Hrabia,  co  żywo  przebrani.  

Telimena  sprawuje  obowiązki  pani,  
Wita  wchodzących,  sadza,  rozmową  zabawia  
I  siostrzenicę  wszystkim  z  kolei  przedstawia:  
Naprzód  Tadeuszowi,  jako  krewną  bliską;  
Zosia  grzecznie  dygnęła,  on  skłonił  się  nisko,  
Chciał  coś  do  niej  przemówić,  już  usta  otworzył,  
Ale  spojrzawszy  w  oczy  Zosi,  tak  się  strwożył,  
Że  stojąc  niemy  przed  nią,  to  płonął,  to  bladnął;  
Co  było  w  jego  sercu,  on  sam  nie  odgadnął.  
Uczuł  się  nieszczęśliwym  bardzo  -  poznał  Zosię!  
Po  wzroście  i  po  włosach  światłych,  i  po  głosie;  
Tę  kibić  i  tę  główkę  widział  na  parkanie,  
Ten  wdzięczny  głos  zbudził  go  dziś  na  polowanie.  

Aż  Wojski  Tadeusza  wyrwał  z  zamięszania;  
Widząc,  że  blednie  i  że  na  nogach  się  słania,  
Radził  mu  odejść  do  swej  izby  dla  spoczynku;  
Tadeusz  stanął  w  kącie,  wsparł  się  na  kominku,  
Nic  nie  mówiąc  -  szerokie,  obłędne  źrenice  
Obracał  to  na  ciotkę,  to  na  siostrzenicę.  
Dostrzegła  Telimena,  iż  pierwsze  spojrzenie  
Zosi  tak  wielkie  na  nim  zrobiło  wrażenie;  
Nie  odgadła  wszystkiego,  przecież  pomieszana  
Bawi  gości,  a  z  oczu  nie  spuszcza  młodziana.  
Wreszcie  czas  upatrzywszy  ku  niemu  podbiega:  
Czy  zdrów?  dlaczego  smutny?  pyta  się,  nalega,  
Napomyka  o  Zosi,  zaczyna  z  nim  żarty;  
Tadeusz  nieruchomy,  na  łokciu  oparty,  
Nic  nie  gadając  marszczył  brwi  i  usta  krzywił:  
Tym  bardziej  Telimenę  pomieszał  i  zdziwił  
Zmieniła  więc  natychmiast  twarz  i  ton  rozmowy,  
Powstała  zagniewana  i  ostrymi  słowy  
Poczęła  nań  przymówki  sypać  i  wyrzuty;  
Porwał  się  i  Tadeusz  jak  żądłem  ukłuty,  
Spojrzał  krzywo,  nie  mówiąc  ani  słowa  splunął,  
Krzesło  nogą  odepchnął  i  z  pokoju  runął  
Trzasnąwszy  drzwi  za  sobą.  Szczęściem,  że  tej  sceny  
Nikt  z  gości  nie  uważał  oprócz  Telimeny.  

Wyleciawszy  przez  bramę  biegł  prosto  na  pole;  
Jak  szczupak,  gdy  mu  oścień  skroś  piersi  przekole,  
Pluska  się  i  nurtuje  myśląc,  że  uciecze,  
Ale  wszędzie  żelazo  i  sznur  z  sobą  wlecze:  
Tak  i  Tadeusz  ciągnął  za  sobą  zgryzoty,  
Suwając  się  przez  rowy  i  skacząc  przez  płoty,  
Bez  celu  i  bez  drogi;  aż  niemało  czasu  
Nabłąkawszy  się,  w  końcu  wszedł  w  głębinę  lasu  
I  trafił,  czy  umyślnie,  czyli  też  przypadkiem;  
Na  wzgórek,  co  był  wczora  szczęścia  jego  świadkiem,  
Gdzie  dostał  ów  bilecik,  zadatek  kochania,  
Miejsce,  jak  wiemy,  zwane  Świątynią  dumania.  

Gdy  okiem  wkoło  rzuca,  postrzega:  to  ona!  
Telimena,  samotna,  w  myślach  pogrążona,  
Od  wczorajszej  postacią  i  strojem  odmienna,  
W  bieliźnie,  na  kamieniu,  sama  jak  kamienna;  
Twarz  schyloną  w  otwarte  utuliła  dłonie,  
Choć  nie  słyszysz  szlochania,  znać,  że  we  łzach  tonie.  

Daremnie  broniło  się  serce  Tadeusza:  
Ulitował  się,  uczuł,  że  go  żal  porusza,  
Długo  poglądał  niemy,  ukryty  za  drzewem,  
Na  koniec  westchnął  i  rzekł  sam  do  siebie  z  gniewem:  
"Głupi!  cóż  ona  winna,  że  się  ja  pomylił!"  
Więc  z  wolna  głowę  ku  niej  zza  drzewa  wychylił.  
Gdy  nagle  Telimena  zrywa  się  z  siedzenia,  
Rzuca  się  w  prawo,  w  lewo,  skacze  skroś  strumienia,  
Rozkrzyżowana,  z  włosem  rozpuszczonym,  blada,  
Pędzi  w  las,  podskakuje,  przyklęka,  upada  
I  nie  mogąc  już  powstać,  kręci  się  po  darni,  
Widać  z  jej  ruchów,  w  jakiej  strasznej  jest  męczarni;  
Chwyta  się  za  pierś,  szyję,  za  stopy,  kolana;  
Skoczył  Tadeusz  myśląc,  że  jest  pomieszana  
Lub  ma  wielką  chorobę.  Lecz  z  innej  przyczyny  
Pochodziły  te  ruchy.  
                                           U  bliskiej  brzeziny  

Było  wielkie  mrowisko,  owad  gospodarny  
Snuł  się  wkoło  po  trawie,  ruchawy  i  czarny;  
Nie  wiedzieć,  czy  z  potrzeby,  czy  z  upodobania  
Lubił  szczególnie  zwiedzać  Świątynię  dumania;  
Od  stołecznego  wzgórka  aż  po  źródła  brzegi  
Wydeptał  drogę,  którą  wiodł  swoje  szeregi.  
Nieszczęściem,  Telimena  siedziała  śród  dróżki;  
Mrówki,  znęcone  blaskiem  bieluchnej  pończoszki,  
Wbiegły,  gęsto  zaczęły  łaskotać  i  kąsać,  
Telimena  musiała  uciekać,  otrząsać,  
Na  koniec  na  murawie  siąść  i  owad  łowić.  

Nie  mógł  jej  swej  pomocy  Tadeusz  odmówić;  
Oczyszczając  sukienkę,  aż  do  nóg  się  zniżył,  
Usta  trafem  ku  skroniom  Telimeny  zbliżył  -  
W  tak  przyjaznej  postawie,  choć  nic  nie  mówili  
O  rannych  kłótniach  swoich,  przecież  się  zgodzili;  
I  nie  wiedzieć  jak  długo  trwałaby  rozmowa,  
Gdyby  ich  nie  przebudził  dzwonek  z  Soplicowa.  -  

Hasło  wieczerzy:  pora  powracać  do  domu,  
Zwłaszcza  że  słychać  było  opodal  trzask  łomu.  
Może  szukają?  razem  wracać  nie  wypada;  
Więc  Telimena  w  prawo  pod  ogród  się  skrada,  
A  Tadeusz  na  lewo  biegł  do  wielkiej  drogi;  
Oboje  w  tym  odwrocie  mieli  nieco  trwogi:  
Telimenie  zdało  się,  że  raz  spoza  krzaka  
Błysła  zakapturzona,  chuda  twarz  Robaka;  
Tadeusz  widział  dobrze,  jak  mu  raz  i  drugi  
Pokazał  się  na  lewo  cień  biały  i  długi,  
Co  to  było  nie  wiedział,  ale  miał  przeczucie,  
Że  to  był  Hrabia  w  długim,  angielskim  surducie.  

Wieczerzano  w  zamczysku.  Uparty  Protazy,  
Nie  dbając  na  wyraźne  Sędziego  zakazy,  
W  niebytność  państwa  znowu  do  zamku  szturmował  
I  kredens  doń  (jak  mówi)  zaintromitował.  
Goście  weszli  w  porządku  i  stanęli  kołem;  
Podkomorzy  najwyższe  brał  miejsce  za  stołem,  
Z  wieku  mu  i  z  urzędu  ten  zaszczyt  należy,  
Idąc  kłaniał  się  damom,  starcom  i  młodzieży.  
Kwestarz  nie  był  u  stołu;  miejsce  Bernardyna  
Po  prawej  stronie  męża  ma  Podkomorzyna.  
Sędzia,  kiedy  już  gości  jak  trzeba  ustawił,  
Żegnając  po  łacinie,  stół  pobłogosławił;  
Mężczyznom  dano  wódkę;  za  czym  wszyscy  siedli  
I  chłodnik  zabielany  milcząc  żwawo  jedli.  

Po  chłodniku  szły  raki,  kurczęta,  szparagi,  
W  towarzystwie  kielichów  węgrzyna,  malagi;  
Jedzą,  piją,  a  milczą  wszyscy.  Nigdy  pono  
Od  czasu  jako  mury  zamku  podźwigniono,  
Który  uraczał  hojnie  tylu  szlachty  bratów,  
Tyle  wesołych  słyszał  i  odbił  wiwatów,  
Nie  pamiętano  takiej  posępnej  wieczerzy;  
Tylko  pukanie  korków  i  brzęki  talerzy  
Odbijała  zamkowa  sień  wielka  i  pusta:  
Rzekłbyś,  iż  zły  duch  gościom  zasznurował  usta.  

Mnogie  były  powody  milczenia:  myśliwi  
Powrócili  z  ostępu  dosyć  gadatliwi;  
Lecz  gdy  zapał  ochłonął,  myśląc  nad  obławą  
Postrzegają,  że  wyszli  z  niej  nie  z  wielką  sławą:  
Trzebaż  było,  ażeby  jeden  kaptur  popi,  
Wyrwawszy  się  Bóg  wie  skąd,  jak  Filip  z  konopi,  
Przepisał  wszystkich  strzelców  powiatu?  O  wstydzie!  
Cóż  o  tym  będą  gadać  w  Oszmianie  i  Lidzie,  
Które  od  wieków  walczą  z  tutejszym  powiatem  
O  pierwszeństwo  w  strzelectwie;  myślili  więc  nad  tem.  

Zaś  Asesor  i  Rejent,  prócz  wspólnych  niechęci,  
Świeżą  hańbę  swych  chartów  mieli  na  pamięci.  
W  oczach  im  stoi  niecny  kot,  skoki  wyciąga  
I  omykiem  spod  gaju  kiwając  urąga,  
I  tym  omykiem  ćwiczy  po  sercach  jak  biczem:  
Siedzieli  z  pochylonym  ku  misie  obliczem.  
Asesor  nowe  jeszcze  miał  powody  żalów,  
Patrząc  na  Telimenę  i  na  swych  rywalów.  

Do  Tadeusza  siedzi  Telimena  bokiem,  
Pomieszana,  zaledwie  śmie  nań  rzucić  okiem;  
Chciała  zasępionego  Hrabiego  zabawić,  
Wyzwać  w  dłuższą  rozmowę,  w  lepszy  humor  wprawić,  
Bo  Hrabia  dziwnie  kwaśny  powrócił  z  przechadzki,  
A  raczej,  jako  myślił  Tadeusz,  z  zasadzki;  
Słuchając  Telimeny,  czoło  podniósł  hardo,  
Brwi  zmarszczył,  spojrzał  na  nią  ledwie  nie  z  pogardą;  
Potem  przysiadł  się,  jak  mógł  najbliżej,  do  Zosi,  
Nalewa  jej  do  szklanki,  talerze  przynosi,  
Prawi  tysiąc  grzeczności,  kłania  się,  uśmiecha,  
Czasem  oczy  wywraca  i  głęboko  wzdycha.  
Widać  przecież,  pomimo  tak  zręczne  łudzenie,  
Że  umizgał  się  tylko  na  złość  Telimenie;  
Bo  głowę  odwracając  niby  nieumyślnie,  
Coraz  ku  Telimenie  groźnym  okiem  błyśnie.  

Telimena  nie  mogła  pojąć,  co  to  znaczy;  
Ruszywszy  ramionami,  myśliła:  dziwaczy.  
Wreszcie,  nowym  zalotom  Hrabiego  dość  rada,  
Zwróciła  się  do  swego  drugiego  sąsiada.  

Tadeusz  też  posępny,  nic  nie  jadł,  nic  nie  pił,  
Zdawał  się  słuchać  rozmów,  oczy  w  talerz  wlepił;  
Telimena  mu  leje  wino,  on  się  gniewa  
Na  natrętność;  pytany  o  zdrowie  -  poziewa.  
Ma  za  złe  (tak  się  zmienił  jednego  wieczora),  
Że  Telimena  zbytnie  do  zalotów  skora;  
Gorszy  się,  że  jej  suknia  tak  wcięta  głęboko,  
Nieskromnie  -  a  dopiero,  kiedy  podniósł  oko!  
Aż  przeląkł  się;  bystrzejsze  teraz  miał  źrenice,  
Ledwie  spojrzał  w  rumiane  Telimeny  lice,  
Odkrył  od  razu  wielką,  straszną  tajemnicę!  
Przebóg!  naróżowana!  
                               Czy  róż  w  złym  gatunku,  

Czy  jakoś  na  obliczu  przetarł  się  z  trefunku:  
Gdzieniegdzie  zrzedniał,  na  wskroś  grubszą  płeć  odsłania.  
Może  to  sam  Tadeusz,  w  Świątyni  dumania  
Rozmawiając  za  blisko,  omusknął  z  bielidła  
Karmin,  lżejszy  od  pyłków  motylego  skrzydła.  
Telimena  wracała  nazbyt  śpieszno  z  lasu  
I  poprawić  kolory  swe  nie  miała  czasu;  
Około  ust  szczególniej  widne  były  piegi.  
Nuż  oczy  Tadeusza,  jako  chytre  szpiegi,  
Odkrywszy  jedną  zdradę,  poczną  w  kolej  zwiedzać  
Resztę  wdzięków  i  wszędzie  jakiś  fałsz  wyśledzać:  
Dwóch  zębów  braknie  w  ustach;  na  czole,  na  skroni  
Zmarszczki;  tysiące  zmarszczków  pod  brodą  się  chroni!  

Niestety!  czuł  Tadeusz,  jak  jest  niepotrzebnie  
Rzecz  piękną  nazbyt  ściśle  zważać;  jak  haniebnie  
Być  szpiegiem  swej  kochanki;  nawet  jak  szkaradnie  
Odmieniać  smak  i  serce  -  lecz  któż  sercem  władnie?  
Darmo  chce  brak  miłości  zastąpić  sumnieniem,  
Chłod  duszy  ogrzać  znowu  jej  wzroku  promieniem:  
Już  ten  wzrok,  jako  księżyc  światły  a  bez  ciepła,  
Błyskał  po  wierzchu  duszy,  która  do  dna  krzepła...  
Takie  robiąc  sam  sobie  wyrzuty  i  skargi,  
Pochylił  w  talerz  głowę,  milczał  i  gryzł  wargi.  

Tymczasem  zły  duch  nową  pokusą  go  wabi,  
Podsłuchiwać,  co  Zosia  mówiła  do  Hrabi:  
Dziewczyna,  uprzejmością  Hrabiego  ujęta,  
Zrazu  rumieniła  się  spuściwszy  oczęta,  
Potem  śmiać  się  zaczęli,  w  końcu  rozmawiali  
O  jakimś  niespodzianym  w  ogrodzie  spotkaniu,  
O  jakimś  po  łopuchach  i  grzędach  stąpaniu.  
Tadeusz,  wyciągnąwszy  co  najdłużej  uszy,  
Połykał  gorzkie  słowa  i  przetrawiał  w  duszy.  
Okropną  miał  biesiadę.  Jak  w  ogrodzie  żmija  
Dwoistym  żądłem  zioło  zatrute  wypija,  
Potem  skręci  się  w  kłębek  i  na  drodze  legnie,  
Grożąc  stopie,  co  na  nią  nieostrożnie  biegnie:  
Tak  Tadeusz,  opiły  trucizną  zazdrości,  
Zdawał  się  obojętny,  a  pękał  ze  złości.  

W  najweselszym  zebraniu  niech  się  kilku  gniewa,  
Zaraz  się  ich  ponurość  na  resztę  rozlewa.  
Strzelcy  dawniej  milczeli,  druga  stołu  strona  
Umilkła,  Tadeusza  żółcią  zarażona.  

Nawet  pan  Podkomorzy,  nadzwyczaj  ponury,  
Nie  miał  ochoty  gadać,  widząc  swoje  córy,  
Posażne  i  nadobne  panny,  w  wieku  kwiecie,  
Zdaniem  wszystkich  najpierwsze  partyje  w  powiecie,  
Milczące,  zaniedbane  od  milczącej  młodzi.  
Gościnnego  Sędziego  również  to  obchodzi;  
Wojski  zaś  uważając,  że  tak  wszyscy  milczą,  
Nazywał  tę  wieczerzę  nie  polską,  lecz  wilczą.  

Hreczecha  na  milczenie  miał  słuch  bardzo  czuły,  
Sam  gawędził,  i  lubił  niezmiernie  gaduły.  
Nie  dziw!  ze  szlachtą  strawił  życie  na  biesiadach,  
Na  polowaniach,  zjazdach,  sejmikowych  radach;  
Przywykł,  żeby  mu  zawsze  coś  bębniło  w  ucho,  
Nawet  wtenczas,  gdy  milczał  lub  z  placką  za  muchą  
Skradał  się,  lub  zamknąwszy  oczy  siadał  marzyć;  
W  dzień  szukał  rozmów,  w  nocy  musiano  mu  gwarzyć  
Pacierze  różańcowe  albo  gadać  bajki:  
Stąd  też  nieprzyjacielem  zabitym  był  fajki,  
Wymyślonej  od  Niemców,  by  nas  scudzoziemczyć;  
Mawiał:  "Polskę  oniemić,  jest  to  Polskę  zniemczyć".  
Starzec,  wiek  przegwarzywszy,  chciał  spoczywać  w  gwarze,  
Milczenie  go  budziło  ze  snu:  tak  młynarze,  
Uśpieni  kół  tarkotem,  ledwie  staną  osie,  
Budzą  się  krzycząc  z  trwogą:  "A  słowo  stało  się..."  

Wojski  ukłonem  dawał  znak  Podkomorzemu,  
A  ręką  od  ust  lekko  skinął  ku  Sędziemu,  
Prosząc  o  głos;  panowie  na  ten  ukłon  niemy  
Odkłonili  się  oba,  co  znaczy:  prosiemy.  
Wojski  zagaił:  
                               "Śmiałbym  upraszać  młodzieży,  

Ażeby  po  staremu  bawić  u  wieczerzy,  
Nie  milczeć  i  żuć:  czy  my  ojce  kapucyni?  
Kto  milczy  między  szlachtą,  to  właśnie  tak  czyni,  
Jako  myśliwiec,  który  nabój  rdzawi  w  strzelbie:  
Dlatego  ja  rozmowność  naszych  przodków  wielbię.  
Po  łowach  szli  do  stołu,  nie  tylko  by  jadać,  
Ale  aby  nawzajem  mogli  się  wygadać,  
Co  każdy  miał  na  sercu;  nagany,  pochwały  
Strzelców  i  obławników,  ogary,  wystrzały  
Wywoływano  na  plac;  powstawała  wrzawa,  
Miła  uchu  myśliwców,  jak  druga  obława.  
Wiem,  wiem,  o  co  wam  idzie:  ta  czarnych  trosk  chmura  
Pono  z  Robakowego  wzniosła  się  kaptura!  
Wstydzicie  się  swych  pudeł!  niech  was  wstyd  nie  pali,  
Znałem  myśliwych  lepszych  od  was,  a  chybiali;  
Trafiać,  chybiać,  poprawiać,  to  kolej  strzelecka.  
Ja  sam,  chociaż  ze  strzelbą  włóczę  się  od  dziecka,  
Chybiałem;  chybiał  sławny  ów  strzelec  Tułoszczyk,  
Nawet  nie  zawsze  trafiał  pan  Rejtan  nieboszczyk.  
O  Rejtanie  opowiem  później.  Co  się  tycze  
Wypuszczenia  z  obławy,  że  oba  panicze  
Źwierzowi  jak  należy  kroku  nie  dostali,  
Choć  mieli  oszczep  w  ręku,  tego  nikt  nie  chwali  
Ani  gani:  bo  zmykać  mając  nabój  w  rurze  
Znaczyło  po  staremu  być  tchórzem  nad  tchórze;  
Toż  wystrzelić  na  oślep  (jak  to  robi  wielu),  
Nie  przypuściwszy  źwierza,  nie  wziąwszy  do  celu,  
Jest  rzecz  haniebna;  ale  kto  dobrze  wymierzy,  
Kto  przypuści  do  siebie  źwierza  jak  należy,  
Jeśli  chybił,  cofnąć  się  może  bez  sromoty,  
Albo  walczyć  oszczepem,  lecz  z  własnej  ochoty,  
A  nie  z  musu:  gdyż  oszczep  strzelcom  poruczony  
Nie  dla  natarcia,  ale  tylko  dla  obrony.  
Tak  było  po  staremu:  a  więc  mnie  zawierzcie,  
I  waszej  rejterady  do  serca  nie  bierzcie,  
Kochany  Tadeuszku  i  Wielmożny  Grafie;  
Ilekroć  zaś  wspomnicie  o  dzisiejszym  trafie,  
Wspomnijcie  też  starego  Wojskiego  przestrogę:  
Nigdy  jeden  drugiemu  nie  zachodzić  w  drogę,  
Nigdy  we  dwóch  nie  strzelać  do  jednej  źwierzyny".  

Właśnie  Wojski  wymawiał  to  słowo:  źwierzyny,  
Gdy  Asesor  półgębkiem  podszepnął:  "dziewczyny";  
"Brawo!"  krzyknęła  młodzież,  powstał  szmer  i  śmiechy,  
Powtarzano  z  kolei  przestrogę  Hreczechy,  
Mianowicie  ostatnie  słowo,  ci:  źwierzyny,  
A  drudzy  w  głos  śmiejąc  się  krzyczeli:  "Dziewczyny";  
Rejent  szepnął:  "Kobiety",  -  Asesor:  "Kokiety",  
Utkwiwszy  w  Telimenie  oczy  jak  sztylety.  

Nie  myślił  wcale  Wojski  przymawiać  nikomu  
Ani  uważał,  co  tam  szepcą  po  kryjomu;  
Rad  bardzo,  że  mógł  damy  i  młodzież  rozśmieszyć,  
Zwrócił  się  ku  myśliwcom,  chcąc  i  tych  pocieszyć.  
I  zaczął,  nalewając  sobie  kielich  wina:  

"Nadaremnie  oczyma  szukam  Bernardyna;  
Chciałbym  mu  opowiedzieć  wypadek  ciekawy,  
Podobny  do  zdarzenia  dzisiejszej  obławy.  
Klucznik  mówił,  że  tylko  znał  jednego  człeka,  
Co  tak  celnie  jak  Robak  mógł  strzelić  z  daleka;  
Ja  zaś  znałem  drugiego:  równie  trafnym  strzałem  
Ocalił  on  dwóch  panów;  sam  ja  to  widziałem,  
Kiedy  do  Nalibockich  zaciągnęli  lasów  
Tadeusz  Rejtan  poseł  i  książę  Denassow.  
Nie  zazdrościli  sławie  szlachcica  panowie,  
Owszem  u  stołu  pierwsi  wnieśli  jego  zdrowie,  
Nadawali  mu  wielkich  prezentów  bez  liku  
I  skórę  zabitego  dzika;  o  tym  dziku  
I  o  strzale,  powiem  wam  jak  naoczny  świadek;  
Bo  to  był  dzisiejszemu  podobny  przypadek,  
A  zdarzył  się  największym  strzelcom  za  mych  czasów,  
Posłowi  Rejtanowi  i  księciu  Denassow".  

A  wtem  ozwał  się  Sędzia  nalewając  czaszę:  
"Piję  zdrowie  Robaka,  Wojski,  w  ręce  wasze.  
Jeśli  datkiem  nie  możem  Kwestarza  zbogacić,  
Postaramy  się  przecież  za  proch  mu  zapłacić.  
Uręczamy,  że  niedźwiedź  zabity  dziś  w  boru  
Przez  dwa  lata  wystarczy  na  kuchnię  klasztoru.  
Lecz  skóry  Księdzu  nie  dam;  lub  gwałtem  zabiorę,  
Albo  ją  mnich  ustąpić  musi  przez  pokorę,  
Albo  ją  kupię  choćby  dziesiątkiem  soboli.  
Skórą  tą  rozporządzimy  wedle  naszej  woli;  
Pierwszy  wieniec  i  sławę  już  wziął  sługa  boży,  
Skórę  Jaśnie  Wielmożny  Pan  nasz  Podkomorzy  
Temu  da,  kto  na  drugą  nagrodę  zasłużył".  

Podkomorzy  pogładził  czoło  i  brwi  zmrużył;  
Strzelcy  zaczęli  szemrać,  każdy  coś  powiadał,  
Tamten,  jak  źwierza  znalazł,  ten,  jak  ranę  zadał,  
Tamten  psiarnię  nawołał,  ów  źwierza  nawrócił  
Znowu  w  ostęp.  Asesor  z  Rejentem  się  kłócił,  
Jeden  wielbiąc  przymioty  swojej  Sanguszkówki,  
Drugi  bałabanowskiej  swej  Sagalasówki.  

"Sędzio  sąsiedzie,  wreszcie  wyrzekł  Podkomorzy,  
Pierwszą  nagrodę  słusznie  zyskał  sługa  boży;  
Lecz  niełacno  rozsądzić,  kto  jest  po  nim  drugi,  
Bo  wszyscy  zdają  mi  się  mieć  równe  zasługi,  
Wszyscy  równi  zręcznością,  biegłością  i  męstwem.  
Przecież  dwóch  dziś  odznaczył  los  niebezpieczeństwem,  
Dwaj  byli  niedźwiedziego  najbliżsi  pazura:  
Tadeusz  i  pan  Hrabia;  im  należy  skóra.  
Pan  Tadeusz  ustąpi  (jestem  tego  pewny),  
Jako  młodszy  i  jako  gospodarza  krewny;  
Więc  spolia  opima  weźmiesz,  Mości  Hrabia.  
Niech  ten  łup  twą  strzelecką  komnatę  ozdabia,  
Niechaj  pamiątką  będzie  dzisiejszej  zabawy,  
Godłem  szczęścia  łowczego,  bodźcem  przyszłej  sławy".  

Umilknął  wesół,  myśląc,  że  Hrabię  ucieszył;  
Nie  wiedział,  jak  boleśnie  serce  jego  przeszył.  
Bo  Hrabia  na  strzeleckiej  komnaty  wspomnienie  
Mimowolnie  wzrok  podniósł;  a  te  łby  jelenie,  
Te  gałęziste  rogi,  jakby  las  wawrzynów  
Zasiany  ręką  ojców  na  wieńce  dla  synów,  
Te  rzędami  portretów  zdobione  filary,  
Ten  w  sklepieniu  błyszczący  herb  Półkozic  stary,  
Ozwały  się  doń  zewsząd  głosami  przeszłości;  
Zbudził  się  z  marzeń,  wspomniał,  gdzie,  u  kogo  gości:  
Dziedzic  Horeszków  gościem  śród  swych  własnych  progów,  
Biesiadnikiem  Sopliców,  swych  odwiecznych  wrogów!  
A  przy  tym  zawiść,  którą  czuł  do  Tadeusza,  
Tym  mocniej  Hrabię  przeciw  Soplicom  porusza.  
Rzekł  więc  z  gorzkim  uśmiechem:  "Mój  domek  zbyt  mały,  
Nie  ma  godnego  miejsca  na  dar  tak  wspaniały;  
Niech  lepiej  niedźwiedź  czeka  pośród  tych  rogaczy,  
Aż  mi  go  Sędzia  razem  z  zamkiem  oddać  raczy".  

Podkomorzy  zgadując,  na  co  się  zanosi,  
Zadzwonił  w  tabakierę  złotą,  o  głos  prosi.  

"Godzieneś  pochwał,  rzecze,  Hrabio,  mój  sąsiedzie,  
Że  dbasz  o  interesa  nawet  przy  obiedzie;  
Nie  tak  jak  modni  wieku  twojego  panicze,  
Żyjący  bez  rachunku.  Ja  tuszę  i  życzę  
Zgodą  zakończyć  moje  sądy  podkomorskie;  
Dotąd  jedyna  trudność  jest  o  fundum  dworskie.  
Mam  już  projekt  zamiany,  fundum  wynagrodzić  
Ziemią,  w  sposób  następny..."  -  Tu  zaczął  wywodzić  
Porządnie  (jak  zwykł  zawsze)  plan  przyszłej  zamiany;  
Już  był  w  połowie  rzeczy,  gdy  ruch  niespodziany  
Wszczął  się  na  końcu  stoła:  jedni  coś  postrzegli,  
Wskazują  palcem,  drudzy  oczyma  tam  biegli,  
Aż  wreszcie  wszystkie  głowy,  jak  kłosy  schylone  
Wstecznym  wiatrem,  w  przeciwną  zwróciły  się  stronę,  
W  kąt.  
                       Z  kąta,  kędy  wisiał  portret  nieboszczyka,  
Ostatniego  z  rodziny  Horeszków,  Stolnika,  
Z  małych  drzwiczek  ukrytych  pomiędzy  filary  
Wysunęła  się  cicho  postać  na  kształt  mary.  
Gerwazy;  poznano  go  po  wzroście,  po  licach,  
Po  srebrzystych  na  żółtej  kurcie  Półkozicach.  
Stąpał  jako  słup  prosto,  niemy  i  surowy,  
Nie  zdjąwszy  czapki,  nawet  nie  schyliwszy  głowy;  
W  ręku  trzymał  błyszczący  klucz  jakby  puginał,  
Odemknął  szafę  i  w  niej  coś  kręcić  zaczynał.  

Stały  w  dwóch  kątach  sieni,  wsparte  o  filary,  
Dwa  kurantowe,  w  szafach  zamknięte  zegary;  
Dziwaki  stare,  dawno  ze  słońcem  w  niezgodzie,  
Południe  wskazywały  często  o  zachodzie;  
Gerwazy  nie  przybrał  się  machinę  naprawić,  
Ale  bez  nakręcenia  nie  chciał  jej  zostawić,  
Dręczył  kluczem  zegary  każdego  wieczora;  
Właśnie  teraz  przypadła  nakręcania  pora.  
Gdy  Podkomorzy  sprawą  zajmował  uwagę  
Stron  interesowanych,  on  pociągnął  wagę:  
Zgrzytnęły  wyszczerbionym  zębem  koła  rdzawe,  
Wzdrygnął  się  Podkomorzy  i  przerwał  rozprawę.  
"Bracie,  rzekł,  odłóż  nieco  twą  pilną  robotę"  
I  kończył  plan  zamiany;  lecz  Klucznik  na  psotę  
Jeszcze  silniej  pociągnął  drugiego  ciężaru;  
I  wnet  gil,  który  siedział  na  wierzchu  zegaru,  
Trzepiocąc  skrzydłem  zaczął  ciąć  kurantów  nuty.  
Ptak  sztucznie  wyrobiony,  szkoda,  że  popsuty,  
Zająkał  się  i  piszczał,  im  dalej,  tym  gorzej  
Goście  w  śmiech;  musiał  przerwać  znowu  Podkomorzy  
"Mości  Kluczniku,  krzyknął,  lub  raczej  puszczyku,  
Jeśli  dziob  twój  szanujesz,  dość  mi  tego  krzyku".  

Ale  Gerwazy  groźbą  wcale  się  nie  strwożył,  
Prawą  rękę  poważnie  na  zegar  położył,  
A  lewą  wziął  się  pod  bok;  tak  oburącz  wsparty:  
"Podkomorzeńku!  krzyknął,  wolne  pańskie  żarty,  
Wróbel  mniejszy  niż  puszczyk,  a  na  swoich  wiorach  
Śmielszy  jest  aniżeli  puszczyk  w  cudzych  dworach:  
Co  klucznik,  to  nie  puszczyk;  kto  w  cudze  poddasze  
Nocą  włazi,  ten  puszczyk,  i  ja  go  wystraszę".  
"Za  drzwi  z  nim  !"  Podkomorzy  krzyknął.  
                               "Panie  Hrabia!  
Zawołał  Klucznik,  widzisz  Pan,  co  się  wyrabia:  
Czy  nie  dosyć  się  jeszcze  Pański  honor  plami,  
Że  Pan  jadasz  i  pijasz  z  tymi  Soplicami;  
Trzebaż  jeszcze,  aby  mnie,  zamku  urzędnika,  
Gerwazego  Rębajłę,  Horeszków  klucznika,  
Lżyć  w  domu  Panów  moich?  i  Panże  to  zniesie!"  
Wtem  Protazy  zawołał  trzykroć:  "Uciszcie  się!  
Na  ustąp!  Ja,  Protazy  Baltazar  Brzechalski,  
Dwojga  imion,  jenerał  niegdyś  trybunalski,  
Vulgo  woźny,  woźnieńską  obdukcyją  robię  
I  wizyją  formalną,  zamawiając  sobie  
Urodzonych  tu  wszystkich  obecnych  świadectwo  
I  pana  Asesora  wzywając  na  śledztwo,  
Z  powodu  Wielmożnego  Sędziego  Soplicy:  
O  inkursyją,  to  jest  o  najazd  granicy,  
Gwałt  zamku,  w  którym  Sędzia  dotąd  prawnie  włada,  
Czego  dowodem  jawnym  jest,  że  w  zamku  jada".  
"Brzechaczu!  wrzasnął  Klucznik,  ja  cię  wnet  nauczę!"  
I  dobywszy  zza  pasa  swe  żelazne  klucze,  
Okręcił  wkoło  głowy,  puścił  z  całej  mocy;  
Pęk  żelaza  wyleciał  jako  kamień  z  procy.  
Pewnie  łeb  Protazemu  rozbiłby  na  ćwierci;  
Szczęściem,  schylił  się  Woźny  i  wydarł  się  śmierci.  

Porwali  się  z  miejsc  wszyscy,  chwilę  była  głucha  
Cichość,  aż  Sędzia  krzyknął:  "W  dyby  tego  zucha!  
Hola,  chłopcy!"  -  i  czeladź  rzuciła  się  żwawo  
Ciasnym  przejściem  pomiędzy  ścianami  i  ławą;  
Lecz  Hrabia  krzesłem  w  środku  zagrodził  im  drogę  
I  na  tym  szańcu  słabym  utwierdziwszy  nogę:  
"Wara!  zawołał,  Sędzio!  nie  wolno  nikomu  
Krzywdzić  sługę  mojego  w  moim  własnym  domu;  
Kto  ma  na  starca  skargę,  niech  ją  mnie  przełoży".  

Zyzem  w  oczy  Hrabiemu  spojrzał  Podkomorzy:  
"Bez  Wacinej  pomocy  ukarać  potrafię  
Zuchwałego  szlachetkę;  a  Wać,  Mości  Grafie,  
Przed  dekretem  ten  zamek  za  wcześnie  przywłaszczasz;  
Nie  Wać  tu  jesteś  panem,  nie  Wać  nas  ugaszczasz;  
Siedź  cicho,  jakeś  siedział;  jeśli  siwej  głowy  
Nie  czcisz,  to  szanuj  pierwszy  urząd  powiatowy".  

"Co  mi?  odmruknął  Hrabia,  dość  już  tej  gawędy!  
Nudźcie  drugich  waszymi  względy  i  urzędy;  
Dość  już  głupstwa  zrobiłem,  wdając  się  z  Waćpaństwem  
W  pijatyki,  które  się  kończą  grubijaństwem.  
Zdacie  mi  sprawę  z  mego  honoru  obrazy;  
Do  widzenia  po  trzeźwu,  -  pódź  za  mną,  Gerwazy".  

Nigdy  się  odpowiedzi  takiej  nie  spodziewał  
Podkomorzy,  właśnie  swój  kieliszek  nalewał,  
Gdy  zuchwalstwem  Hrabiego  rażony  jak  gromem,  
Oparłszy  się  o  kielich  butlem  nieruchomym,  
Głowę  wyciągnął  na  bok  i  ucha  przyłożył,  
Oczy  rozwarł  szeroko,  usta  wpół  otworzył;  
Milczał,  lecz  kielich  w  ręku  tak  potężnie  ścisnął,  
Że  szkło  dźwięknąwszy  pękło,  płyn  w  oczy  mu  prysnął  
Rzekłbyś,  iż  z  winem  ognia  w  duszę  się  nalało,  
Tak  oblicze  spłonęło,  tak  oko  pałało;  
Zerwał  się  mówić,  pierwsze  słowo  niewyraźnie  
Mleł  w  ustach,  aż  przez  zęby  wyleciało:  "Błaźnie!  
Grafiątko!  ja  cię!  Tomasz!  karabelę!  Ja  tu  

Nauczę  ciebie  mores,  błaźnie,  daj  go  katu!  
Względy,  urzędy  nudzą,  uszko  delikatne!  
Ja  cię  zaraz  po  tych  zauszniczkach  płatnę!  
Fora  za  drzwi!  do  korda!  Tomasz,  karabelę!"  

Wtem  do  Podkomorzego  skoczą  przyjaciele;  
Sędzia  porwał  mu  rękę:  "Stój  Pan,  to  rzecz  nasza,  
Mnie  tu  naprzód  wyzwano;  Protazy,  pałasza!  
Puszczę  go  w  taniec  jako  niedźwiadka  na  kiju".  
Lecz  Tadeusz  Sędziego  wstrzymał:  "Panie  Stryju,  
Wielmożny  Podkomorzy,  czyż  się  Państwu  godzi  
Wdawać  się  z  tym  fircykiem,  czy  tu  nie  ma  młodzi?  
Na  mnie  się  zdajcie,  ja  go  należycie  skarcę;  
A  Waszeć,  panie  śmiałku,  co  wyzywasz  starce,  
Obaczym,  czyli  jesteś  tak  strasznym  rycerzem;  
Rozprawimy  się  jutro,  plac  i  broń  wybierzem.  
Dziś  uchodź,  pókiś  cały!"  
                 Dobra  była  rada;  
Klucznik  i  Hrabia  wpadli  w  obroty  nie  lada.  
Przy  wyższym  końcu  stoła  wrzał  tylko  krzyk  wielki,  
Ale  z  ostrego  końca  latały  butelki  
Koło  Hrabiego  głowy.  Strwożone  kobiety  
W  prośby,  w  płacz;  Telimena,  krzyknąwszy:  "Niestety!"  
Wzniosła  oczy,  powstała  i  padła  zemdlona,  
I  przechyliwszy  szyję  przez  Hrabi  ramiona,  
Na  pierś  jego  złożyła  swe  piersi  łabędzie.  
Hrabia,  choć  zagniewany,  wstrzymał  się  w  zapędzie,  
Zaczął  cucić,  ocierać.  
                 Tymczasem  Gerwazy,  
Wystawiony  na  stołków  i  butelek  razy,  
Już  zachwiał  się,  już  czeladź  zakasawszy  pięście  
Rzucała  się  nań  zewsząd  hurmem,  gdy  na  szczęście  
Zosia,  widząc  szturm,  skoczy  i  litością  zdjęta  
Zasłania  starca,  na  krzyż  rozpiąwszy  rączęta.-  
Wstrzymali  się;  Gerwazy  z  wolna  ustępował,  
Zniknął  z  oczu,  szukano,  gdzie  się  pod  stół  schował;  
Gdy  nagle  z  drugiej  strony  wyszedł  jak  spod  ziemi,  
Podniósłszy  w  górę  ławę  ramiony  silnemi,  
Okręcił  się  jak  wiatrak,  oczyścił  pół  sieni,  
Wziął  Hrabię,  i  tak  oba  ławą  zasłonieni  
Cofali  się  ku  drzwiczkom;  już  dochodzą  progów,  
Gerwazy  stanął,  jeszcze  raz  spojrzał  na  wrogów,  
Dumał  chwilę,  niepewny,  czy  cofać  się  zbrojnie,  
Czyli  z  nowym  orężem  szukać  szczęścia  w  wojnie.  
Obrał  drugie;  już  ławę  jak  taran  murowy  
W  tył  dźwignął  dla  zamachu,  już  ugiąwszy  głowy,  
Z  wypiętą  naprzód  piersią,  z  podniesioną  nogą  
Miał  wpaść...  ujrzał  Wojskiego,  uczuł  w  sercu  trwogę.  

Wojski,  cicho  siedzący  z  przymrużonym  okiem,  
Zdawał  się  pogrążony  w  dumaniu  głębokiem;  
Dopiero  gdy  się  Hrabia  z  Podkomorzym  skłócił  
I  Sędziemu  pogroził,  Wojski  głowę  zwrócił,  
Zażył  dwakroć  tabaki  i  przetarł  powieki.  
Chociaż  Wojski  Sędziemu  był  krewny  daleki,  
Ale  w  gościnnym  jego  domu  zamieszkały,  
O  zdrowie  przyjaciela  był  niezmiernie  dbały.  
Przypatrywał  się  zatem  z  ciekawością  walce,  
Wyciągnął  z  lekka  na  stół  rękę,  dłoń  i  palce,  
Położył  nóż  na  dłoni,  trzonkiem  do  paznokcia  
Indeksu,  a  żelazem  zwrócony  do  łokcia,  
Potem  ręką  w  tył  nieco  wychyloną  kiwał,  
Niby  bawiąc  się,  lecz  się  w  Hrabiego  wpatrywał.  
Sztuka  rzucania  nożów,  straszna  w  ręcznej  bitwie,  
Już  była  zaniedbana  podówczas  na  Litwie,  
Znajoma  tylko  starym;  Klucznik  jej  probował  
Nieraz  w  zwadach  karczemnych,  Wojski  w  niej  celował.  
Widać  z  zamachu  ręki,  że  silnie  uderzy,  
A  z  oczu  łacno  zgadnąć,  że  w  Hrabiego  mierzy  
(Ostatniego  z  Horeszków,  chociaż  po  kądzieli),  
Mniej  baczni  młodzi  ruchów  starca  nie  pojęli;  
Gerwazy  zbladnął,  ławą  Hrabiego  zakłada,  
Cofa  się  ku  drzwiom.  -  "Łapaj!"  krzyknęła  gromada.  

Jako  wilk,  obskoczony  znienacka  przy  ścierwie,  
Rzuca  się  oślep  w  zgraję,  co  mu  ucztę  przerwie,  
Już  goni,  ma  ją  szarpać,  wtem  śród  psiego  wrzasku  
Trzasło  ciche  półkurcze,  wilk  zna  je  po  trzasku,  
Śledzi  okiem,  postrzega,  że  z  tyłu  za  charty  
Myśliwiec  wpół  schylony,  na  kolanie  wsparty,  
Rurą  ku  niemu  wije  i  już  cyngla  tyka;  
Wilk  uszy  spuszcza,  ogon  podtuliwszy  zmyka,  
Psiarnia  z  tryumfującym  rzuca  się  hałasem  
I  skubie  go  po  kudłach,  zwierz  zwraca  się  czasem,  
Spojrzy,  klapnie  paszczęką,  i  białych  kłów  zgrzytem  
Ledwie  pogrozi,  psiarnia  pierzcha  ze  skowytem:  
Tak  i  Gerwazy  z  groźną  cofał  się  postawą,  
Wstrzymując  napastników  oczyma  i  ławą,  
Aż  razem  z  Hrabią  wpadli  w  głąb  ciemnej  framugi.  

"Łapaj!"  krzykniono  znowu;  tryumf  był  niedługi:  
Bo  nad  głowami  tłumu  Klucznik  niespodzianie  
Ukazał  się  na  chorze  przy  starym  organie  
I  z  trzaskiem  jął  wyrywać  ołowiane  rury,  
Wielką  by  klęskę  zadał  uderzając  z  góry,  
Ale  już  goście  tłumnie  wychodzili  z  sieni,  
Nie  śmieli  kroku  dostać  słudzy  potrwożeni  
I  chwytając  naczynia  w  ślad  panów  uciekli,  
Nawet  nakrycia  z  częścią  sprzętów  się  wyrzekli.  

Któż  ostatni,  nie  dbając  na  groźby  i  razy,  
Ustąpił  z  placu  bitwy?  -  Brzechalski  Protazy.  
On,  za  krzesłem  Sędziego  stojąc  niewzruszenie,  
Ciągnął  woźnieńskim  głosem  swoje  oświadczenie,  
Aż  skończył,  i  z  pustego  zszedł  pobojowiska,  
Kędy  zostały  trupy,  ranni  i  zwaliska.  

W  ludziach  straty  nie  było;  ale  wszystkie  ławy  
Miały  zwichnione  nogi,  stół  także  kulawy,  
Obnażony  z  obrusa,  poległ  na  talerzach  
Zlanych  winem,  jak  rycerz  na  krwawych  puklerzach,  
Między  licznymi  kurcząt  i  jendyków  cały,  
W  których  piersi  widelce  świeżo  wbite  tkwiały.  

Po  chwili  w  Horeszkowskim  samotnym  budynku  
Wszystko  do  zwyczajnego  wracało  spoczynku.  
Mrok  zgęstniał;  reszty  pańskiej  wspaniałej  biesiady  
Leżą,  podobne  uczcie  nocnej,  gdzie  na  dziady  
Zgromadzić  się  zaklęte  mają  nieboszczyki.  
Już  na  poddaszu  trzykroć  krzyknęły  puszczyki  
Jak  guślarze;  zdają  się  witać  wschód  miesiąca,  
Którego  postać  oknem  spadła  na  stół,  drżąca  
Niby  dusza  czyscowa;  z  podziemu,  przez  dziury  
Wyskakiwały  na  kształt  potępieńców  szczury:  
Gryzą,  piją;  czasami  w  kącie  zapomniana  
Puknie  na  toast  duchom  butelka  szampana.  

Ale  na  drugim  piętrze,  w  izbie,  którą  zwano,  
Choć  była  bez  zwierciadeł,  salą  zwierciadlaną,  
Stał  Hrabia  na  krużganku  zwróconym  ku  bramie;  
Chłodził  się  wiatrem,  surdut  wdział  na  jedno  ramię,  
Drugi  rękaw  i  poły  u  szyi  sfałdował  
I  pierś  surdutem  jakby  płaszczem  udrapował.  
Gerwazy  chodził  kroki  wielkimi  po  sali;  
Obadwa  zamyśleni,  do  siebie  gadali:  
"Pistolety,  rzekł  Hrabia,  lub  gdy  chcą,  pałasze".  
"Zamek,  rzekł  Klucznik,  i  wieś,  oboje  to  nasze".  
"Stryja,  synowca,  wołał  Hrabia,  całe  plemię  
Wyzywaj!"  -  "Zamek,  wołał  Klucznik,  wieś  i  ziemie  
Zabieraj  Pan!"  To  mówiąc  zwrócił  się  do  Hrabi:  
"Jeśli  Pan  chce  mieć  pokój,  niech  wszystko  zagrabi.  
Po  co  proces,  Mopanku!  sprawa  jak  dzień  czysta:  
Zamek  w  ręku  Horeszków  był  przez  lat  czterysta;  
Część  gruntów  oderwano  w  czasie  Targowicy  
I  jak  Pan  wie,  oddano  władaniu  Soplicy.  
Nie  tylko  tę  część,  wszystko  zabrać  im  należy,  
Za  koszta  procesowe,  za  karę  grabieży.  
Mówiłem  Panu  zawsze:  procesów  zaniechać,  
Mówiłem  Panu  zawsze:  najechać,  zajechać;  
Tak  było  po  dawnemu:  kto  raz  grunt  posiądzie,  
Ten  dziedzic;  wygraj  w  polu,  a  wygrasz  i  w  sądzie.  
Co  się  tyczy  dawniejszych  z  Soplicami  sprzeczek,  
Jest  na  to  od  procesu  lepszy  Scyzoryczek;  
A  jeśli  Maciej  w  pomoc  da  mi  swą  Rózeczkę,  
To  my  we  dwóch,  Sopliców  tych  porzniem  na  sieczkę".  

"Brawo!  rzekł  Hrabia,  plan  twój  gotycko-sarmacki  
Podoba  się  mi  lepiej  niż  spór  adwokacki.  
Wiesz  co?  na  całej  Litwie  narobim  hałasu  
Wyprawą  niesłychaną  od  dawnego  czasu.  
I  sami  się  zabawim.  Dwa  lata  tu  siedzę,  
Jakąż  bitwę  widziałem?  z  chłopami  o  miedzę.  
Nasza  wyprawa  przecież  krwi  rozlanie  wróży;  
Odbyłem  taką  jedną  w  czasie  mych  podróży.  
Gdym  w  Sycylu  bawił  u  pewnego  księcia,  
Rozbójnicy  porwali  w  górach  jego  zięcia  
I  okupu  od  krewnych  żądali  zuchwale;  
My,  zebrawszy  naprędce  sługi  i  wasale,  
Wpadliśmy;  ja  dwóch  zbojców  ręką  mą  zabiłem,  
Pierwszy  wleciałem  w  tabor,  więźnia  uwolniłem.  
Ach,  mój  Gerwazy!  jaki  to  był  tryumfalny,  
Jaki  piękny  nasz  powrót,  rycersko-feudalny!  
Lud  z  kwiatami  spotykał  nas  -  córka  książęcia,  
Wdzięczna  zbawcy,  ze  łzami  padła  w  me  objęcia.  
Gdym  przybył  do  Palermo,  wiedziano  z  gazety,  
Palcami  wskazywały  mię  wszystkie  kobiety.  
Nawet  wydrukowano  o  całym  zdarzeniu  
Romans,  gdzie  wymieniony  jestem  po  imieniu.  
Romans  ma  tytuł:  Hrabia,  czyli  tajemnice  
Zamku  Birbante-rokka.  Czy  są  tu  ciemnice  
W  tym  zamku?"  -  "Są,  rzekł  Klucznik,  ogromne  piwnice,  
Ale  puste!  bo  wino  wypili  Soplice".  
"Dżokejów,  dodał  Hrabia,  uzbroić  we  dworze,  
Z  włości  wezwać  wasalów!"  -  "Lokajów?  broń  Boże!  
Przerwał  Gerwazy.  Czy  to  zajazd  jest  hultajstwem?  
Kto  widział  zajazd  robić  z  chłopstwem  i  z  lokajstwem?  
Mój  Panie,  na  zajazdach  nie  znacie  się  wcale;  
Wąsalów  -  co  innego,  zdadzą  się  wąsale.  
Nie  we  włości  ich  szukać,  ale  po  zaściankach,  
W  Dobrzynie,  w  Rzezikowie,  w  Ciętyczach,  w  Rąbankach;  
Szlachta  odwieczna,  w  której  krew  rycerska  płynie,  
Wszyscy  przychylni  panów  Horeszków  rodzinie,  
Wszyscy  nieprzyjaciele  zabici  Sopliców!  
Stamtąd  zbiorę  ze  trzystu  wąsatych  szlachciców;  
To  rzecz  moja.  Pan  niechaj  do  pałacu  wraca  
I  wyśpi  się,  bo  jutro  będzie  wielka  praca;  
Pan  spać  lubi,  już  późno,  drugi  kur  już  pieje;  
Ja  tu  będę  pilnować  zamku,  aż  rozdnieje,  
A  ze  słoneczkiem  stanę  w  Dobrzyńskim  zaścianku".  

Na  te  słowa  pan  Hrabia  ustąpił  z  krużganku;  
Ale  nim  odszedł,  spojrzał  przez  otwór  strzelnicy  
I  widząc  świateł  mnóstwo  w  domostwie  Soplicy:  
"Iluminujcie!  krzyknął,  jutro  o  tej  porze  
Będzie  jasno  w  tym  zamku,  ciemno  w  waszym  dworze".  

Gerwazy  siadł  na  ziemi,  oparł  się  o  ścianę  
I  pochylił  ku  piersiom  czoło  zadumane;  
Światłość  miesięczna  padła  na  wierzch  głowy  łysy,  
Gerwazy  po  nim  kryślił  palcem  różne  rysy;  
Widać,  że  przyszłych  wypraw  snuł  plany  wojenne.  
Ciężą  mu  coraz  bardziej  powieki  brzemienne,  
Bezwładną  kiwnął  szyją,  czuł,  że  go  sen  bierze,  
Zaczął  wedle  zwyczaju  wieczorne  pacierze.  
Lecz  między  Ojczenaszem  i  Zdrowaś  Maryją  
Dziwne  stanęły  mary,  tłoczą  się  i  wiją:  
Klucznik  widzi  Horeszki,  swoje  dawne  pany,  
Ci  niosą  karabele,  drudzy  buzdygany,  
Każdy  groźnie  spoziera  i  pokręca  wąsa,  
Składa  się  karabelą,  buzdyganem  wstrząsa  -  
Za  nimi  jeden  cichy,  posępny  cień  mignął,  
Z  krwawą  na  piersi  plamą.  Gerwazy  się  wzdrygnął,  
Poznał  Stolnika;  zaczął  wkoło  siebie  żegnać  
I  ażeby  tym  pewniej  straszne  sny  rozegnać,  
Odmawiał  litaniją  o  czyscowych  duszach.  
Znowu  wzrok  mu  skleił  się,  zadzwoniło  w  uszach  -  
Widzi  tłum  szlachty  konnej,  błyszczą  karabele:  
Zajazd!  zajazd  Korelicz,  i  Rymsza  na  czele!  
I  ogląda  sam  siebie:  jak  na  koniu  siwym,  
Z  podniesionym  nad  głowę  rapierem  straszliwym  
Leci;  rozpięta  na  wiatr  szumi  taratatka,  
Z  lewego  ucha  spadła  w  tył  konfederatka;  
Leci,  jezdnych  i  pieszych  po  drodze  obala  
I  na  koniec  Soplicę  w  stodole  podpala  -  
Wtem  ciężka  marzeniami  na  pierś  spadła  głowa,  
I  tak  usnął  ostatni  Klucznik  Horeszkowa.  



Íîâ³ òâîðè