Ñàéò ïîå糿, â³ðø³, ïîçäîðîâëåííÿ ó â³ðøàõ ::

logo

UA  |  FR  |  RU

Ðîæåâèé ñàéò ñó÷àñíî¿ ïîå糿

Á³áë³îòåêà
Óêðà¿íè
| Ïîåòè
Êë. Ïîå糿
| ²íø³ ïîåò.
ñàéòè, êàíàëè
| ÑËÎÂÍÈÊÈ ÏÎÅÒÀÌ| Ñàéòè â÷èòåëÿì| ÄÎ ÂÓÑ ñèíîí³ìè| Îãîëîøåííÿ| ˳òåðàòóðí³ ïðå쳿| Ñï³ëêóâàííÿ| Êîíòàêòè
Êë. Ïîå糿

 x
>> ÂÕ²Ä ÄÎ ÊËÓÁÓ <<


e-mail
ïàðîëü
çàáóëè ïàðîëü?
< ðåºñòðaö³ÿ >
Çàðàç íà ñàéò³ - 1
Íåìຠí³êîãî ;(...
Ïîøóê

Ïåðåâ³ðêà ðîçì³ðó




Adam Mickiewicz

Ïðî÷èòàíèé : 286


Òâîð÷³ñòü | Á³îãðàô³ÿ | Êðèòèêà

Pan Tadeusz - Księga szósta: Zaścianek

Pierwsze  ruchy  wojenne  zajazdu.  
Wyprawa  Protazego.  
Robak  z  panem  Sędzią  radzą  o  rzeczy  publicznej.  
Dalszy  ciąg  wyprawy  Protazego,  bezskutecznej.  
Ustęp  o  konopiach.  
Zaścianek  szlachecki  Dobrzyn.  
Opisanie  domostwa  i  osoby  Maćka  Dobrzyńskiego.  
   
Nieznacznie  z  wilgotnego  wykradał  się  mroku  
Świt  bez  rumieńca,  wiodąc  dzień  bez  światła  w  oku.  
Dawno  wszedł  dzień,  a  jeszcze  ledwie  jest  widomy.  
Mgła  wisiała  nad  ziemią,  jak  strzecha  ze  słomy  
Nad  ubogą  Litwina  chatką;  w  stronie  wschodu  
Widać  z  bielszego  nieco  na  niebie  obwodu,  
Że  słońce  wstało,  tędy  ma  zstąpić  na  ziemię,  
Lecz  idzie  niewesoło  i  po  drodze  drzemie.  

Za  przykładem  niebieskim  wszystko  się  spóźniło  
Na  ziemi;  bydło  późno  na  paszę  ruszyło  
I  zdybało  zające  przy  późnym  śniadaniu;  
One  zwykły  do  gajów  wracać  o  świtaniu,  
Dziś,  okryte  tumanem,  te  mokrzycę  chrupią,  
Te  jamki  w  roli  kopiąc,  parami  się  kupią  
I  na  wolnym  powietrzu  myślą  użyć  wczasu;  
Ale  przed  bydłem  muszą  powracać  do  lasu.  

I  w  lasach  cisza.  Ptaszek  zbudzony  nie  śpiewa,  
Otrząsnął  pierze  z  rosy,  tuli  się  do  drzewa,  
Głowę  wciska  w  ramiona,  oczy  znowu  mruży  
I  czeka  słońca.  Kędyś  u  brzegów  kałuży  
Klekce  bocian;  na  kopach  siedzą  wrony  zmokłe,  
Rozdziawiwszy  się  ciągną  gawędy  rozwlokłe,  
Obrzydłe  gospodarzom  jako  wróżby  słoty.  
Gospodarze  już  dawno  wyszli  do  roboty.  

Już  zaczęły  żniwiarki  swą  piosnkę  zwyczajną,  
Jak  dzień  słotny  ponurą,  tęskną,  jednostajną,  
Tym  smutniejszą,  że  dźwięk  jej  w  mgłę  bez  echa  wsiąka;  
Chrząsnęły  sierpy  w  zbożu,  ozwała  się  łąka,  
Rząd  kosiarzy  otawę  siekących  wciąż  brząka  
Pogwizdując  piosenkę;  z  końcem  każdej  zwrotki  
Stają,  ostrzą  żelezca  i  w  takt  kują  w  młotki.  
Ludzi  we  mgle  nie  widać,  tylko  sierpy,  kosy  
I  pieśni  brzmią,  jak  muzyk  niewidzialnych  głosy.  

W  środku  na  snopie  zboża  Ekonom  usiadłszy,  
Nudzi  się,  kręci  głową,  roboty  nie  patrzy,  
Pogląda  na  gościniec,  na  drogi  rozstajne,  
Kędy  działy  się  jakieś  rzeczy  nadzwyczajne.  

Na  gościńcu  i  drogach  od  samego  ranka  
Panuje  ruch  niezwykły;  stąd  chłopska  furmanka  
Skrzypi,  lecąc  jak  poczta,  stąd  szlachecka  bryka  
Czwałem  tarkocze,  drugą  i  trzecią  spotyka;  
Z  lewej  drogi  posłaniec  jak  kuryjer  goni,  
Z  prawej  przebiegło  w  zawód  kilkanaście  koni,  
Wszyscy  śpieszą,  ku  różnym  kierują  się  stronom;  
Co  to  ma  znaczyć?  Powstał  ze  snopa  Ekonom,  
Chciał  przypatrzyć  się,  spytać;  długo  stał  nad  drogą,  
Daremnie  wołał,  nie  mógł  zatrzymać  nikogo  
Ni  poznać  we  mgle.  Jezdni  migają  jak  duchy,  
Tylko  słychać  raz  po  raz  tętent  kopyt  głuchy  
I,  co  dziwniejsza  jeszcze,  szczękanie  pałaszy:  
Bardzo  to  Ekonoma  i  cieszy,  i  straszy.  
Bo  choć  na  Litwie  było  naonczas  spokojnie,  
Dawno  już  wieści  głuche  biegały  o  wojnie,  
O  Francuzach,  Dąbrowskim,  o  Napoleonie.  
Miałyżby  wojnę  wróżyć  ci  jeźdźcy?  te  bronie?  
Ekonom  pobiegł  wszystko  Sędziemu  powiedzieć,  
Spodziewając  się  i  sam  czegoś  się  dowiedzieć.  

W  Soplicowie  domowi  i  goście,  po  kłótni  
Wczorajszej,  wstali  z  siebie  nieradzi  i  smutni.  
Próżno  Wojszczanka  damy  na  kabałę  sprasza,  
Mężczyznom  próżno  karty  dają  do  mariasza:  
Nie  chcą  bawić  się  ni  grać,  siedzą  cicho  w  kątkach,  
Mężczyźni  palą  lulki,  kobiety  przy  prątkach;  
Nawet  śpią  muchy.  

Wojski,  rzuciwszy  łopatkę,  
Znudzony  ciszą,  idzie  pomiędzy  czeladkę.  
Woli  w  kuchennej  słuchać  ochmistrzyni  krzyków,  
Groźb  i  razów  kucharza,  hałasu  kuchcików;  
Aż  go  powoli  wprawił  w  przyjemne  marzenie  
Ruch  jednostajny  rożnów  kręcących  pieczenie.  

Sędzia  od  rana  pisał  zamknąwszy  się  w  izbie,  
Woźny  od  rana  czekał  pod  oknem  na  przyzbie;  
Sędzia  skończywszy  pozew  Protazego  wzywa,  
Skargę  przeciw  Hrabiemu  głośno  odczytywa:  
O  skrzywdzenie  honoru,  zelżywe  wyrazy,  
Zaś  przeciw  Gerwazemu  o  gwałty  i  razy;  
Obydwu  o  przechwałki,  o  koszta  z  powodu  
Procesu,  ciągnie  w  rejestr  taktowy  do  grodu.  
Pozew  dziś  trzeba  wręczyć  ustnie,  oczewisto,  
Nim  zajdzie  słońce.  Woźny  z  miną  uroczystą  
Wyciągnął  słuch  i  rękę,  skoro  pozew  zoczył;  
Stał  poważnie,  a  rad  by  z  radości  podskoczył.  
Na  samą  myśl  procesu  czuł,  że  się  odmłodził:  
Wspomniał  na  dawne  lata,  gdy  z  pozwami  chodził  
Po  guzy,  ale  razem  po  zapłaty  hojne.  
Tak  żołnierz,  który  strawił  życie  tocząc  wojnę,  
A  na  starość  w  szpitalach  spoczywa  kaleki:  
Skoro  usłyszy  trąbę  lub  bęben  daleki,  
Chwyta  się  z  łoża,  krzyczy  przez  sen:  "Bij  Moskala!"  
I  na  drewnianej  nodze  skacze  ze  szpitala  
Tak  prędko,  że  go  ledwie  może  złowić  młodzież.  

Protazy  śpieszył  włożyć  swą  woźnieńską  odzież:  
Przecież  żupana  ani  kontusza  nie  kładzie,  
One  służą  ku  wielkiej  sądowej  paradzie;  
Na  podróż  ma  strój  inny;  szerokie  rajtuzy  
I  kurtę,  której  poły  podpięte  na  guzy  
Można  zakasać  albo  spuścić  na  kolana;  
Czapka  z  uszami,  sznurkiem  u  wierzchu  związana,  
Wznosi  się  na  pogodę,  spuszcza  się  przed  słotą.  
Tak  ubrany,  wziął  pałkę  i  ruszył  piechotą.  
Bo  woźni  przed  procesem,  jak  szpiegi  przed  bojem,  
Muszą  kryć  się  pod  różną  postacią  i  strojem.  

Dobrze  zrobił  Protazy,  że  w  drogę  pośpieszył,  
Bo  niedługo  by  swoim  pozwem  się  nacieszył.  
W  Soplicowie  zmieniano  kampaniji  plany,  
Do  Sędziego  wpadł  nagle  Robak  zadumany  
I  rzekł:  "Sędzio,  to  bieda  nam  z  tą  panią  ciotką,  
Z  tą  panią  Telimeną,  kokietką  i  trzpiotką.  
Kiedy  Zosia  została  dzieckiem  w  biednym  stanie,  
Jacek  ją  Telimenie  dał  na  wychowanie,  
Słysząc,  że  jest  osoba  dobra,  świat  znająca,  
A  postrzegam,  że  ona  coś  tu  nam  zamąca,  
Intryguje  i  pono  Tadeuszka  wabi;  
Śledzę  ją;  albo  może  bierze  się  do  Hrabi,  
Może  do  obu  razem:  obmyślmy  więc  środki,  
Jak  się  jej  pozbyć,  bo  stąd  mogą  urość  plotki,  
Zły  przykład  i  pomiędzy  młokosami  zwady,  
Które  mogą  pomieszać  twe  prawne  układy".  
"Układy?  krzyknął  Sędzia  z  niezwykłym  zapałem,  
Z  układów  kwita,  już  je  skończyłem,  zerwałem".  
"A  to  co?  przerwał  Robak,  gdzie  rozum,  gdzie  głowa?  
Co  tu  mi  Wasze  bajasz,  jaka  burda  nowa?"  
"Nie  z  mej  winy,  rzekł  Sędzia,  proces  to  wyjaśni:  
Hrabia  pyszałek,  głupiec,  był  przyczyną  waśni,  
I  Gerwazy  łotr;  lecz  to  do  sądu  należy.  
Szkoda,  żeś  nie  był,  Księże,  w  zamku  na  wieczerzy,  
Poświadczyłbyś,  jak  Hrabia  srodze  mnie  obraził".  
"Po  coś  Waść,  krzyknął  Robak,  do  tych  ruin  łaził?  
Wiesz,  jak  zamku  nie  cierpię;  odtąd  moja  noga  
Tam  nie  postanie.  Znowu  kłótnia!  kara  Boga!  
Jakże  tam  było?  powiedz;  trzeba  tę  rzecz  zatrzeć,  
Już  mnie  znudziło  wreszcie  na  tyle  głupstw  patrzeć,  
Ważniejsze  ja  mam  sprawy  niż  godzić  pieniaczy,  
Ale  jeszcze  raz  zgodzę".  -  "Zgodzić?  Cóż  to  znaczy!  
A  idźże  mi  Waść  wreszcie  z  tą  zgodą  do  licha!  
Przerwał  Sędzia  tupnąwszy  nogą,  patrzcie  mnicha!  
Że  go  przyjmuję  grzecznie,  chce  mnie  za  nos  wodzić.  
Wiedz  Wasze,  że  Soplice  nie  zwykli  się  godzić;  
Gdy  pozwą,  muszą  wygrać:  nieraz  w  ich  imieniu  
Trwał  proces,  aż  wygrali  w  szóstym  pokoleniu.  
Dosyć  zrobiłem  głupstwa  z  porady  Waszeci,  
Zwołując  podkomorskie  sądy  po  raz  trzeci.  
Od  dzisiaj  nie  ma  zgody;  nie  ma,  nie  ma,  nie  ma!  
(I  krzycząc  chodził,  tupał  nogami  obiema).  
Prócz  tego  za  wczorajszy  niegrzeczny  uczynek  
Musi  mnie  deprekować,  albo  pojedynek!"  
"Ale,  Sędzio,  cóż  będzie,  jak  się  Jacek  dowie?  
Wszak  on  umrze  z  rozpaczy!  Czyliż  Soplicowie  
Nie  nabroili  jeszcze  w  tym  zamku  dość  złego!  
Bracie!  wspominać  nie  chcę  wypadku  strasznego.  
Wiesz  także,  że  część  gruntów  od  zamku  dziedzica  
Zabrała  i  Soplicom  dała  Targowica.  
Jacek  za  grzech  żałując  musiał  był  ślubować  
Pod  absolucją  dobra  te  restytuować.  
Wziął  więc  Zosię,  Horeszków  dziedziczkę  ubogą,  
Hodować,  wychowanie  jej  opłacał  drogo.  
Chciał  ją  Tadeuszkowi  swojemu  wyswatać  
I  tak  dwa  poróżnione  domy  znowu  zbratać,  
I  dziedziczce  bez  wstydu  ustąpić  grabieży".  
"Lecz  cóż  to?  krzyknął  Sędzia,  co  do  mnie  należy?  
Ja  się  nie  znałem,  nawet  nie  widziałem  z  Jackiem;  
Ledwiem  słyszał  o  jego  życiu  hajdamackiem,  
Siedząc  wtenczas  retorem  w  jezuickiej  szkole,  
Potem  u  wojewody  służąc  za  pacholę.  
Dano  mi  dobra,  wziąłem;  kazał  przyjąć  Zosię,  
Przyjąłem,  hodowałem,  myślę  o  jej  losie:  
Dość  mnie  nudzi  ta  cała  historyja  babia!  
A  potem  czegoż  jeszcze  wlazł  mi  tu  ten  Hrabia?  
Z  jakim  prawem  do  zamku?  Wszak  wiesz,  przyjacielu,  
On  Horeszkom  dziesiąta  woda  na  kisielu!  
I  ma  mnie  lżyć?  a  ja  go  zapraszać  do  zgody!"  
"Bracie!  rzekł  Ksiądz,  ważne  są  do  tego  powody.  
Pamiętasz,  że  Jacek  chciał  do  wojska  słać  syna,  
Potem  w  Litwie  zostawił:  cóż  w  tym  za  przyczyna?  
Oto  w  domu  Ojczyźnie  potrzebniejszy  będzie.  
Słyszałeś  pewnie,  o  czym  już  gadają  wszędzie,  
O  czym  ja  wiadomostki  przynosiłem  nieraz:  
Teraz  czas  już  powiedzieć  wszystko,  czas  już  teraz!  
Ważne  rzeczy,  mój  bracie!  Wojna  tuż  nad  nami!  
Wojna  o  Polskę!  bracie!  Będziem  Polakami!  
Wojna  niechybna!  Kiedy  z  poselstwem  tajemnem  
Tu  biegłem,  wojsk  forpoczty  już  stały  nad  Niemnem;  
Napoleon  już  zbiera  armiję  ogromną,  
Jakiej  człowiek  nie  widział  i  dzieje  nie  pomną;  
Obok  Francuzów  ciągnie  polskie  wojsko  całe,  
Nasz  Józef,  nasz  Dąbrowski,  nasze  orły  białe!  
Już  są  w  drodze,  na  pierwszy  znak  Napoleona  
Przejdą  Niemen  i  -  bracie!  Ojczyzna  wskrzeszona!"  

Sędzia  słuchając,  z  wolna  okulary  składał  
I  wpatrując  się  mocno  w  Księdza,  nic  nie  gadał,  
Westchnął  głęboko,  w  oczach  łzy  się  zakręciły...  
Wreszcie  porwał  za  szyję  Księdza  z  całej  siły:  
"Mój  Robaku!  wołając,  czy  to  tylko  prawda?  
Mój  Robaku!  powtarzał,  czy  to  tylko  prawda?  
Ileż  razy  zwodzono!  Pamiętasz?  gadali:  
Napoleon  już  idzie!  i  my  już  czekali!  
Gadano:  już  w  Koronie,  już  Prusaka  pobił,  
Wkracza  do  nas!  A  on!  co?  Pokój  w  Tylży  zrobił!  
Czy  tylko  prawda?  Czy  ty  nie  zwodzisz  sam  siebie?"  
"Prawda,  zawołał  Robak,  jak  Pan  Bóg  na  niebie!"  
"Błogosławioneż  niechaj  będą  usta,  które  
To  zwiastują!  rzekł  Sędzia  wznosząc  ręce  w  górę.  
Nie  pożałujesz  twego  poselstwa,  Robaku,  
Nie  pożałuje  klasztor;  dwieście  owiec  z  braku  
Daję  na  klasztor.  Księże,  tyś  się  wczora  palił  
Do  mojego  kasztanka  i  gniadosza  chwalił,  
Dziś  zaraz  w  twym  kwestarskim  wozie  pójdą  oba;  
Dziś  proś  mnie,  o  co  zechcesz,  co  ci  się  podoba,  
Nie  odmówię!  Lecz  o  tym  interesie  całym  
Z  Hrabią,  daj  pokój;  skrzywdził  mnie,  już  zapozwałem,  
Czyż  wypada?"  
Załamał  ręce  Ksiądz  zdziwiony.  
Wlepiwszy  oczy  w  Sędzię,  ruszywszy  ramiony,  
Rzekł:  "To  gdy  Napoleon  wolność  Litwie  niesie,  
Gdy  świat  drży  cały,  to  ty  myślisz  o  procesie?  
I  jeszczeż  po  tym  wszystkim,  com  tobie  powiedział,  
Będziesz  spokojnie,  ręce  założywszy,  siedział,  
Gdy  działać  trzeba!"  -  "Działać?  Cóż?"  Sędzia  zapytał.  
"Jeszcześ,  rzekł  Robak,  z  oczu  moich  nie  wyczytał?  
Jeszcze  serce  nic  tobie  nie  gada?  Ach,  bracie!  
Jeśli  Soplicowskiej  krwi  kroplę  w  żyłach  macie,  
Uważ  tylko:  Francuzi  uderzają  z  przodu,  
A  gdyby  z  tyłu  zrobić  powstanie  narodu?  
Co  myślisz?  Niech  no  Pogoń  zarży,  niech  na  Żmudzi  
Niedźwiedź  ryknie!  Ach,  gdyby  jakie  tysiąc  ludzi,  
Gdyby  choć  pięćset  z  tyłu  na  Moskwę  natarło,  
Powstanie  jako  pożar  wkoło  rozpostarło,  
Gdybyśmy  my,  nabrawszy  Moskwie  harmat,  znaków  
Zwycięscy  szli  powitać  wybawców  rodaków?  
Ciągniemy!  Napoleon,  widząc  nasze  lance,  
Pyta,  co  to  za  wojsko,  my  krzyczym:  "Powstańce,  
Najjaśniejszy  Cesarzu!  Litwa  ochotnicy!"  
Pyta:  pod  czyją  wodzą?  -  "Sędziego  Soplicy!  "  
Ach,  któż  by  potem  pisnąć  śmiał  o  Targowicy?  
Bracie,  póki  Ponarom  stać,  Niemnowi  płynąć,  
Póty  w  Litwie  Sopliców  imieniowi  słynąć;  
Wnuków,  prawnuków  będzie  Jagiełłów  stolica  
Wskazywać  palcem,  mówiąc:  Oto  jest  Soplica,  
Z  tych  Sopliców,  co  pierwsi  zrobili  powstanie!"  

A  na  to  Sędzia:  "Mniejsza  o  ludzkie  gadanie,  
Nigdy  nie  dbałem  bardzo  o  pochwały  świata,  
Bóg  świadkiem,  żem  nie  winien  grzechów  mego  brata,  
W  politykę  jam  nigdy  bardzo  się  nie  wdawał,  
Urzędując  i  orząc  mojej  ziemi  kawał.  
Lecz  jestem  szlachcic,  rad  bym  plamę  domu  zmazać;  
Jestem  Polak,  dla  kraju  rad  bym  coś  dokazać,  
Choć  duszę  oddać.  W  szable  nie  byłem  zbyt  tęgi,  
Wszakże  bierali  ludzie  i  ode  mnie  cięgi;  
Wie  świat,  że  w  czasie  polskich  ostatnich  sejmików  
Wyzwałem  i  zraniłem  dwóch  braci  Buzwików,  
Którzy...  Ale  to  mniejsza.  Jakże  Wasze  myśli?  
Czy  potrzeba,  żebyśmy  zaraz  w  pole  wyszli?  
Strzelców  zebrać,  rzecz  łatwa;  prochu  mam  dostatek,  
W  plebaniji  u  księdza  jest  kilka  armatek;  
Przypominam,  że  Jankiel  mówił,  iż  u  siebie  
Ma  groty  do  lanc,  że  je  mogę  wziąć  w  potrzebie;  
Te  groty  przywiózł  w  pakach  gotowych  z  Królewca  
Pod  sekretem;  weźmiem  je,  zaraz  zrobim  drzewca,  
Szabel  nam  nie  zabraknie,  szlachta  na  koń  wsiędzie,  
Ja  z  synowcem  na  czele,  i  -  jakoś  to  będzie  !"  

"O  polska  krwi!  "  zawołał  Bernardyn  wzruszony,  
Z  otwartymi  skoczywszy  na  Sędzię  ramiony,  
"Prawe  dziecię  Sopliców!  Tobie  Bóg  przeznacza  
Oczyścić  grzechy  brata  twojego  tułacza;  
Zawszem  ciebie  szanował,  ale  od  tej  chwili  
Kocham  cię,  jak  gdybyśmy  bracią  sobie  byli.  
Przygotujemy  wszystko,  lecz  wyjść  nie  czas  jeszcze,  
Ja  sam  wyznaczę  miejsce  i  czas  wam  obwieszczę.  
Wiem,  że  car  wysłał  gońców  do  Napoleona  
Prosić  o  pokój;  wojna  nie  jest  ogłoszona;  
Lecz  książę  Józef  słyszał  od  pana  Biniona,  
Francuza,  co  należy  do  cesarskiej  rady,  
Że  się  na  niczym  skończą  wszystkie  te  układy,  
Że  będzie  wojna.  Książę  wysłał  mnie  na  wzwiady,  
Z  rozkazem,  żeby  byli  Litwini  gotowi  
Dowieść  przychodzącemu  Napoleonowi,  
Że  chcą  złączyć  się  znowu  z  siostrą  swą,  Koroną,  
I  żądając,  ażeby  Polskę  przywrócono.  
Tymczasem,  bracie,  z  Hrabią  trzeba  przyjść  do  zgody;  
Jest  to  dziwak,  fantastyk  trochę,  ale  młody,  
Poczciwy,  dobry  Polak;  potrzebny  nam  taki,  
W  rewolucyjach  bardzo  potrzebne  dziwaki,  
Wiem  z  doświadczenia;  nawet  głupi  się  przydadzą,  
Byle  tylko  poczciwi  i  pod  mądrych  władzą.  
Hrabia  pan,  ma  u  szlachty  wielkie  zachowanie,  
Cały  powiat  ruszy  się,  jeśli  on  powstanie;  
Znając  jego  majątek  każdy  szlachcic  powie:  
Musi  to  być  rzecz  pewna,  gdy  z  nią  są  panowie.  
Biegę  do  niego  zaraz".  -  "Niech  się  pierwszy  zgłosi,  
Rzekł  Sędzia,  niech  przyjedzie  tu,  mnie  niech  przeprosi,  
Wszak  jestem  starszy  wiekiem,  jestem  na  urzędzie!  
Co  się  tycze  procesu,  sąd  arbitrów  będzie..."  
Bernardyn  trzasnął  drzwiami.  -  "No,  szczęśliwa  droga!"  
Rzekł  Sędzia.  
Ksiądz  wpadł  w  powóz  stojący  u  proga,  
Tnie  biczem  konie,  łechce  lejcami  po  bokach;  
Furknęła  kałamaszka,  ginie  w  mgły  obłokach,  
Tylko  kiedy  niekiedy  kaptur  mnicha  bury  
Wznosi  się  nad  tumany  jako  sęp  nad  chmury.  

Woźny  już  dawniej  wyszedł  ku  domowi  Hrabi.  
Jak  lis  bywalec,  gdy  go  woń  słoniny  wabi,  
Bieży  ku  niej,  a  strzelców  zna  fortele  skryte,  
Bieży,  staje,  przysiada  coraz,  wznosi  kitę  
I  wiatr  nią  jak  wachlarzem  ku  swym  nozdrzom  tuli,  
Pyta  wiatru,  czy  strzelcy  jadła  nie  zatruli:  
Protazy  zeszedł  z  drogi  i  wzdłuż  sianożęci  
Krąży  około  domu;  pałkę  w  ręku  kręci,  
Udaje,  że  obaczył  kędyś  bydło  w  szkodzie,  
Tak  zręcznie  lawirując  stanął  przy  ogrodzie;  
Schylił  się,  bieży,  rzekłbyś,  iż  derkacza  tropi,  
Aż  nagle  skoczył  przez  płot  i  wpadł  do  konopi.  

W  tej  zielonej,  pachnącej  i  gęstej  krzewinie,  
Koło  domu,  jest  pewny  przytułek  źwierzynie  
I  ludziom.  Nieraz  zając  zdybany  w  kapuście  
Skacze  skryć  się  w  konopiach  bezpieczniej  niż  w  chruście,  
Bo  go  dla  gęstwy  ziela  ani  chart  nie  zgoni,  
Ani  ogar  wywietrzy  dla  zbyt  tęgiej  woni.  
W  konopiach  człowiek  dworski,  uchodząc  kańczuka  
Lub  pięści,  siedzi  cicho,  aż  się  pan  wyfuka.  
I  nawet  często  zbiegli  od  rekruta  chłopi,  
Gdy  ich  rząd  śledzi  w  lasach,  siedzą  śród  konopi.  
I  stąd  w  czasie  bitew,  zajazdów,  tradowań  
Obie  strony  nie  szczędzą  wielkich  usiłowań,  
Ażeby  stanowisko  zająć  konopiane,  
Które  z  przodu  ciągnie  się  aż  pod  dworską  ścianę,  
A  z  tyłu,  pospolicie  stykając  się  z  chmielem,  
Kryje  atak  i  odwrót  przed  nieprzyjacielem.  

Protazy,  choć  człek  śmiały,  uczuł  nieco  strachu,  
Bo  przypomniał  z  samego  rośliny  zapachu  
Różne  swoje  dawniejsze  woźnieńskie  przypadki,  
Jedne  po  drugich,  biorąc  konopie  na  świadki;  
Jako  raz  zapozwany  szlachcic  z  Telsz,  Dzindolet,  
Rozkazał  mu,  oparłszy  o  piersi  pistolet,  
Wleźć  pod  stół  i  ów  pozew  psim  głosem  odszczekać,  
Że  Woźny  musiał  co  tchu  w  konopie  uciekać.  
Jak  później  Wołodkowicz,  pan  dumny,  zuchwały,  
Co  rozpędzał  sejmiki,  gwałcił  trybunały,  
Przyjąwszy  urzędowy  pozew,  zdarł  na  sztuki  
I  postawiwszy  przy  drzwiach  z  kijami  hajduki,  
Sam  nad  Woźnego  głową  trzymał  goły  rapier  
Krzycząc:  "Albo  cię  zetnę,  albo  zjedz  twój  papier!"  
Woźny  niby  jeść  zaczął,  jak  człowiek  roztropny,  
Aż  skradłszy  się  do  okna  wpadł  w  ogród  konopny.  

Wprawdzie  już  wtenczas  w  Litwie  nie  było  zwyczajem  
Opędzać  się  od  pozwów  szablą  lub  nahajem,  
I  ledwie  woźny  czasem  usłyszał  łajanie:  
Ale  Protazy  o  tej  obyczajów  zmianie  
Wiedzieć  nie  mógł,  bo  dawno  już  pozwów  nie  naszał.  
Choć  zawsze  gotów,  choć  się  Sędziemu  sam  wpraszał,  
Sędzia  dotąd,  przez  winny  wzgląd  na  lata  stare,  
Odmawiał  jego  prośbom;  dziś  przyjął  ofiarę  
Dla  naglącej  potrzeby.  
Woźny  patrzy,  czuwa  -  
Cicho  wszędzie  -  w  konopie  z  wolna  ręce  wsuwa  
I  rozchylając  gęstwę  badylów,  w  jarzynie  
Jako  rybak  pod  wodą  nurkujący  płynie:  
Wzniosł  głowę  -  cicho  wszędzie  -  do  okien  się  skrada  -  
Cicho  wszędzie  -  przez  okna  głąb  pałacu  bada  -  
Pusto  wszędzie.  -  Na  ganek  wchodzi  nie  bez  strachu,  
Odmyka  klamkę  -  pusto  jak  w  zaklętym  gmachu;  
Dobywa  pozew,  czyta  głośno  oświadczenie.  
A  wtem  usłyszał  tarkot,  uczuł  serca  drżenie,  
Chciał  uciec;  gdy  ode  drzwi  zaszła  mu  osoba  -  
Szczęściem  znajoma!  Robak!  Zdziwili  się  oba.  

Widno,  że  Hrabia  kędyś  ruszył  z  całym  dworem  
I  bardzo  śpieszył,  bo  drzwi  zostawił  otworem.  
Widać,  że  się  uzbrajał;  leżały  dwururki  
I  sztućce  na  podłodze,  dalej  sztenfle,  kurki  
I  narzędzia  ślusarskie,  którymi  rynsztunki  
Poprawiano;  proch,  papier:  robiono  ładunki.  
Czy  Hrabia  z  całym  dworem  wyjechał  na  łowy?  
Ale  po  cóż  broń  ręczna?  Tu  szabla  bez  głowy  
Zardzewiała,  tam  leży  szpada  bez  temlaku:  
Zapewne  wybierano  oręż  z  tego  braku  
I  poruszono  nawet  stare  broni  składy.  
Robak  obejrzał  pilnie  rusznice  i  szpady,  
A  potem  do  folwarku  wybrał  się  na  wzwiady  
Szukając  sług,  żeby  się  rozpytać  o  Hrabię;  
W  pustym  folwarku  ledwie  wynalazł  dwie  babie,  
Od  których  słyszy,  że  pan  i  dworska  drużyna  
Ruszyli  tłumnie,  zbrojnie,  drogą  do  Dobrzyna.  

Słynie  szeroko  w  Litwie  Dobrzyński  Zaścianek  
Męstwem  swoich  szlachciców,  pięknością  szlachcianek.  
Niegdyś  możny  i  ludny;  bo  gdy  król  Jan  Trzeci  
Obwołał  pospolite  ruszenie  przez  wici,  
Chorąży  wojewodztwa  z  samego  Dobrzyna  
Przywiódł  mu  sześćset  zbrojnej  szlachty.  Dziś  rodzina  
Zmniejszona,  zubożała;  dawniej  w  pańskich  dworach  
Lub  wojsku,  na  zajazdach,  sejmikowych  zborach  
Zwykli  byli  Dobrzyńscy  żyć  o  łatwym  chlebie.  
Teraz  zmuszeni  sami  pracować  na  siebie  
Jako  zaciężne  chłopstwo!  tylko  że  siermięgi  
Nie  noszą,  lecz  kapoty  białe  w  czarne  pręgi,  
A  w  niedzielę  kontusze.  Strój  także  szlachcianek  
Najuboższych  różni  się  od  chłopskich  katanek:  
Zwykle  chodzą  w  drylichach  albo  perkaliczkach,  
Bydło  pasą  nie  w  łapciach  z  kory,  lecz  w  trzewiczkach,  
I  żną  zboże,  a  nawet  przędą  w  rękawiczkach.  

Różnili  się  Dobrzyńscy  między  Litwą  bracią  
Językiem  swoim,  tudzież  wzrostem  i  postacią.  
Czysta  krew  lacka,  wszyscy  mieli  czarne  włosy,  
Wysokie  czoła,  czarne  oczy,  orle  nosy;  
Z  Dobrzyńskiej  ziemi  ród  swój  starożytny  wiedli.  
A  choć  od  lat  czterystu  na  Litwie  osiedli,  
Zachowali  mazurską  mowę  i  zwyczaje.  
Jeśli  który  z  nich  dziecku  imię  na  chrzcie  daje,  
Zawsze  zwykł  za  patrona  brać  koronijasza,  
Świętego  Bartłomieja  albo  Matyjasza.  
Tak  syn  Macieja  zawżdy  zwał  się  Bartłomiejem,  
A  znowu  Bartłomieja  syn  zwał  się  Maciejem;  
Kobiety  wszystkie  chrzczono  Kachny  lub  Maryny  
By  rozeznać  się  wpośród  takiej  mieszaniny,  
Brali  różne  przydomki  od  jakiej  zalety  
Lub  wady,  tak  mężczyźni  jako  i  kobiety.  
Mężczyznom  czasem  kilka  dawano  przydomków,  
Na  znak  pogardy  albo  szacunku  spółziomków;  
Czasem  jeden  że  szlachcic  inaczej  w  Dobrzynie,  
A  pod  innym  nazwiskiem  u  sąsiadów  słynie.  
Dobrzyńskich  naśladując,  inna  szlachta  bliska  
Brała  również  przydomki,  zwane  imioniska;  
Teraz  ich  każda  prawie  używa  rodzina,  
A  rzadki  wie,  iż  mają  początek  z  Dobrzyna.  
I  były  tam  potrzebne;  kiedy  w  reszcie  kraju  
Głupim  naśladownictwem  weszły  do  zwyczaju.  

Więc  Matyjasz  Dobrzyński,  który  stał  na  czele  
Całej  rodziny,  zwan  był  Kurkiem  na  kościele.  
Potem,  z  siedemset  dziewięćdziesiąt  czwartym  rokiem,  
Odmieniwszy  przydomek  ochrzcił  się  Zabokiem;  
Toż  Królikiem  Dobrzyńscy  mianują  go  sami,  
A  Litwini  nazwali  Maćkiem  nad  Maćkami.  

Jak  on  nad  Dobrzyńskimi,  dom  jego  nad  siołem  
Panował,  stojąc  między  karczmą  i  kościołem.  
Widać  rzadko  zwiedzany,  mieszka  w  nim  hołota,  
Bo  brama  sterczy  bez  wrot,  ogrody  bez  płota,  
Nie  zasiane,  na  grzędach  już  porosły  brzozki;  
Przecież  ten  folwark  zdał  się  być  stolicą  wioski,  
Iż  kształtniejszy  od  innych  chat,  bardziej  rozległy,  
I  prawą  stronę,  gdzie  jest  świetlica,  miał  z  cegły.  
Obok  lamus,  spichrz,  gumno,  obora  i  stajnie.  
Wszystko  w  kupie,  jak  bywa  u  szlachty  zwyczajnie;  
Wszystko  nadzwyczaj  stare,  zgniłe;  domu  dachy  
Świeciły  się,  jak  gdyby  od  zielonej  blachy,  
Od  mchu  i  trawy,  która  buja  jak  na  łące.  
Po  strzechach  gumien  niby  ogrody  wiszące  
Różnych  roślin:  pokrzywa  i  krokos  czerwony,  
Żółta  dziewanna,  szczyru  barwiste  ogony;  
Gniazda  ptastwa  różnego,  w  strychach  gołębniki,  
W  oknach  gniazda  jaskółcze,  u  progu  króliki  
Białe  skaczą  i  ryją  w  nie  deptanej  darni.  
Słowem,  dwór  na  kształt  klatki  albo  królikarni.  

A  dawniej  był  obronny!  Pełno  wszędzie  śladów,  
Że  wielkich  i  że  częstych  doznawał  napadów.  
Pod  bramą  dotąd  w  trawie,  jak  dziecięca  głowa,  
Wielka,  leżała  kula  żelazna  działowa  
Od  czasów  szwedzkich;  niegdyś  skrzydło  wrót  otwarte  
Bywało  o  tę  kulę  jak  o  głaz  oparte.  
Na  dziedzińcu  spomiędzy  piołunu  i  chwastu  
Wznoszą  się  stare  szczęty  krzyżów  kilkunastu,  
Na  ziemi  nie  święconej;  znak,  że  tu  chowano  
Poległych  śmiercią  nagłą  i  niespodziewaną.  
Kto  by  uważał  z  bliska  lamus,  spichrz  i  chatę,  
Ujrzy  ściany  od  ziemi  do  szczytu  pstrokate  
Niby  rojem  owadów  czarnych;  w  każdej  plamie  
Siedzi  we  środku  kula  jak  trzmiel  w  ziemnej  jamie.  

U  drzwi  domostwa  wszystkie  klamki,  ćwieki,  haki,  
Albo  ucięte,  albo  noszą  szabel  znaki:  
Pewnie  tu  probowano  hartu  zygmuntówek,  
Którymi  można  śmiało  ćwieki  obciąć  z  główek  
Lub  hak  przerżnąć,  w  brzeszczocie  nie  zrobiwszy  szczerby.  
Nade  drzwiami  Dobrzyńskich  widne  były  herby;  
Lecz  armaturę  -  serów  zasłoniły  półki  
I  zasklepiły  gęsto  gniazdami  jaskółki.  

Wewnątrz  samego  domu,  w  stajni  i  wozowni  
Pełno  znajdziesz  rynsztunków,  jak  w  starej  zbrojowni  
Pod  dachem  wiszą  cztery  ogromne  szyszaki,  
Ozdoby  czół  marsowych:  dziś  Wenery  ptaki,  
Gołębie,  w  nich  gruchając  karmią  swe  pisklęta.  
W  stajni  kolczuga  wielka  nad  żłobem  rozpięta  
I  pierścieniasty  pancerz  służą  za  drabinę,  
W  którą  chłopiec  zarzuca  źrebcom  dzięcielinę.  
W  kuchni  kilka  rapierów  kucharka  bezbożna  
Odhartowała,  kładąc  je  w  piec  zamiast  rożna;  
Buńczukiem,  łupem  z  Wiednia,  otrzepywa  żarna  
Słowem,  wygnała  Marsa  Ceres  gospodarna  
I  panuje  z  Pomoną,  Florą  i  Wertumnem  
Nad  Dobrzyńskiego  domem,  stodołą  i  gumnem.  
Ale  dziś  muszą  znowu  ustąpić  boginie:  
Mars  powraca.  
O  świcie  zjawił  się  w  Dobrzynie  
Konny  posłaniec;  biega  od  chaty  do  chaty,  
Budzi  jak  na  pańszczyznę;  wstają  szlachta  braty,  
Napełniają  się  ciżbą  zaścianku  ulice,  
Słychać  krzyk  w  karczmie,  widać  w  plebaniji  świece;  
Biegą;  jeden  drugiego  pyta,  co  to  znaczy,  
Starzy  składają  radę,  młódź  konie  kulbaczy,  
Kobiety  zatrzymują,  chłopcy  się  szamocą,  
Rwą  się  biec,  bić  się,  ale  nie  wiedzą,  z  kim,  o  co!  
Muszą  chcąc  nie  chcąc  zostać.  W  mieszkaniu  plebana  
Trwa  rada  długa,  tłumna,  strasznie  zamieszana,  
Aż  nie  mogąc  zdań  zgodzić,  na  koniec  stanowi  
Przełożyć  całą  sprawę  Ojcu  Maciejowi.  

Siedmdziesiąt  dwa  lat  liczył  Maciej,  starzec  dziarski,  
Niskiego  wzrostu,  dawny  konfederat  barski.  
Pamiętają  i  swoi,  i  nieprzyjaciele  
Jego  damaskowaną  krzywą  karabelę,  
Którą  piki  i  sztyki  rzezał  na  kształt  sieczki  
I  której  żartem  skromne  dał  imię  rózeczki.  
Z  konfederata  stał  się  stronnikiem  królewskim  
I  trzymał  z  Tyzenhauzem,  podskarbim  litewskim;  
Lecz  gdy  król  w  Targowicy  przyjął  uczestnictwo,  
Maciej  opuścił  znowu  królewskie  stronnictwo.  
I  stąd  to,  że  przechodził  partyi  tak  wiele,  
Nazywany  był  dawniej  Kurkiem  na  kościele,  
Że  jak  kurek  za  wiatrem  chorągiewkę  zwracał.  
Przyczynę  zmian  tak  częstych  na  próżno  byś  macał:  
Może  Maciej  zbyt  wojnę  lubił,  zwyciężony  
W  jednej  stronie,  znów  bitwy  szukał  z  drugiej  strony?  
Może  bystry  polityk  duch  czasu  zbadywał  
I  tam  szedł,  gdzie  Ojczyzny  dobro  upatrywał?  
Kto  wie!  to  pewna,  że  go  nigdy  nie  uwiodły  
Ani  chęć  osobistej  chwały,  ni  zysk  podły,  
I  że  nigdy  z  moskiewską  partyją  nie  trzymał;  
Na  sam  widok  Moskala  pienił  się  i  zżymał.  
By  nie  spotkać  Moskala,  po  kraju  zaborze  
Siedział  w  domu,  jak  niedźwiedź  gdy  ssie  łapę  w  borze.  

Ostatni  raz  wojował  poszedłszy  z  Ogińskim  
Do  Wilna,  gdzie  służyli  oba  pod  Jasińskim,  
I  tam  z  rózeczką  cudów  dokazał  odwagi.  
Wiadomo,  że  sam  jeden  skoczył  z  wałów  Pragi  
Bronić  pana  Pocieja,  który,  odbieżany  
Na  placu  boju,  dostał  dwadzieście  trzy  rany.  
Myślano  długo  w  Litwie,  że  obu  zabito;  
Wrócili  oba,  każdy  pokłuty  jak  sito.  
Pan  Pociej,  zacny  człowiek,  chciał  zaraz  po  wojnie  
Obrońcę  Dobrzyńskiego  wynagrodzić  hojnie,  
Dawał  mu  folwark  pięciu  dymów  w  dożywocie  
I  wyznaczył  mu  rocznie  tysiąc  złotych  w  złocie.  
Lecz  Dobrzyński  odpisał:  "Niech  Pociej  Macieja,  
A  nie  Maciej  Pocieja  ma  za  dobrodzieja".  
Odmówił  więc  folwarku  i  nie  przyjął  płacy;  
Sam  wróciwszy  do  domu,  żył  z  własnej  rąk  pracy,  
Sprawując  ule  dla  pszczół,  lekarstwa  dla  bydła,  
Szląc  na  targ  kuropatwy,  które  łowił  w  sidła,  
I  polując  na  źwierza.  
Było  dość  w  Dobrzynie  
Starych  ludzi  roztropnych,  którzy  po  łacinie  
Umieli  i  w  palestrze  ćwiczyli  się  z  młodu;  
Było  dość  majętniejszych;  a  z  całego  rodu  
Maciek  prostak,  ubogi,  był  najwięcej  czczony,  
Nie  tylko  jako  rębacz  rózeczką  wsławiony,  
Lecz  jako  człek  mądrego  i  pewnego  zdania,  
Znający  dzieje  kraju,  rodziny  podania,  
Zarówno  świadom  prawa  jak  i  gospodarstwa.  
Wiedział  także  sekreta  strzelców  i  lekarstwa,  
Przyznawano  mu  nawet  (czemu  pleban  przeczy)  
Wiadomość  nadzwyczajnych  i  nadludzkich  rzeczy.  
To  pewna,  że  powietrza  zmiany  zna  dokładnie  
I  częściej  niż  kalendarz  gospodarski  zgadnie.  
Nie  dziw  tedy,  że  czy  to  siejbę  rozpoczynać,  
Czy  wiciny  wyprawiać,  czy  zboże  zażynać,  
Czy  procesować,  czyli  zawierać  układy,  
Nie  działo  się  w  Dobrzynie  nic  bez  Maćka  rady.  
Wpływu  takiego  starzec  bynajmniej  nie  szukał,  
Owszem,  chciał  się  go  pozbyć,  klijentów  swych  fukał  
I  najczęściej  wypychał  milczkiem  za  drzwi  domu,  
Rady  rzadko  udzielał  i  nie  lada  komu,  
Ledwie  w  nieźmiernie  ważnych  sporach  lub  umowach  
Pytany,  wyrzekł  zdanie  i  w  niewielu  słowach.  
Myślano,  że  dzisiejszej  podejmie  się  sprawy  
I  stanie  swą  osobą  na  czele  wyprawy;  
Bo  bijatykę  lubił  nieźmiernie  za  młodu  
I  był  nieprzyjacielem  moskiewskiego  rodu.  

Właśnie  staruszek  chodził  po  samotnym  dworze,  
Nucąc  piosenkę:  Kiedy  ranne  wstają  zorze,  
Rad,  że  się  wypogadza;  mgła  nie  szła  do  góry,  
Jak  się  dziać  zwykło,  kiedy  zbierają  się  chmury,  
Ale  coraz  spadała;  wiatr  rozwinął  dłonie  
I  mgłę  muskał,  wygładzał,  rozściełał  na  błonie;  
Tymczasem  słonko  z  góry  tysiącem  promieni  
Tło  przetyka,  posrebrza,  wyzłaca,  rumieni.  
Jak  para  mistrzów  w  Słucku  lity  pas  wyrabia,  
Dziewica,  siedząc  w  dole  krośny  ujedwabia  
I  tło  ręką  wygładza,  tymczasem  tkacz  z  góry  
Zruca  jej  nitki  srebra,  złota  i  purpury,  
Tworząc  barwy  i  kwiaty:  tak  dziś  ziemię  całą  
Wiatr  tumanami  osnuł,  a  słońce  dzierzgało.  

Maciej  ogrzał  się  słońcem,  zakończył  pacierze  
I  już  się  do  swojego  gospodarstwa  bierze.  
Wyniosł  traw,  liścia;  usiadł  przed  domem  i  świsnął  
Na  ten  świst  rój  królików  spod  ziemi  wytrysnął.  
Jako  narcyzy  nagle  wykwitłe  nad  trawę,  
Bielą  się  długie  słuchy;  pod  nimi  jaskrawe  
Przeświecają  się  oczki,  jak  krwawe  rubiny  
Gęsto  wszyte  w  aksamit  zielonej  darniny.  
Już  króliki  na  łapkach  stoją,  każdy  słucha,  
Patrzy,  na  koniec  cała  trzódka  białopucha  
Bieży  do  starca,  liśćmi  kapusty  znęcona,  
Do  nóg  mu,  na  kolana  skacze,  na  ramiona;  
On  sam  biały  jak  królik  lubi  ich  gromadzić,  
Wkoło  siebie  i  ręką  ciepły  ich  puch  gładzić,  
A  drugą  ręką  z  czapki  proso  w  trawę  miota  
Dla  wróblów;  spada  z  dachów  krzykliwa  hołota.  

Gdy  się  staruszek  bawił  widokiem  biesiady,  
Nagle  króliki  znikły  w  ziemi,  a  gromady  
Wróblów  na  dach  uciekły  przed  gośćmi  nowymi,  
Którzy  szli  do  folwarku  krokami  prędkimi.  
Byli  to  z  plebaniji  przez  szlachty  gromadę  
Posłowie  wyprawieni  do  Maćka  po  radę.  
Z  dala  witając  starca  niskimi  ukłony,  
Rzekli:  "Niech  będzie  Jezus  Chrystus  pochwalony".  
"Na  wieki  wieków,  amen"  starzec  odpowiedział,  
A  gdy  się  o  ważności  poselstwa  dowiedział,  
Prosi  do  chaty;  weszli,  zasiadają  ławę.  
Pierwszy  z  posłów  stał  w  środku  i  jął  zdawać  sprawę.  
Tymczasem  szlachty  coraz  gęściej  przybywało.  
Dobrzyńscy  prawie  wszyscy;  sąsiadów  niemało  
Z  okolicznych  zaścianków,  zbrojni  i  bezbronni,  
W  kałamaszkach  i  bryczkach,  i  piesi,  i  konni,  
Stawią  wozy,  podjezdki  do  brzezinek  wiążą,  
Ciekawi  skutku  narad  koło  domu  krążą:  
Już  izbę  napełnili,  kupią  się  do  sieni;  
Inni  słuchają,  w  okna  głowami  wciśnieni.  


Íîâ³ òâîðè