Ñàéò ïîå糿, â³ðø³, ïîçäîðîâëåííÿ ó â³ðøàõ ::

logo

UA  |  FR  |  RU

Ðîæåâèé ñàéò ñó÷àñíî¿ ïîå糿

Á³áë³îòåêà
Óêðà¿íè
| Ïîåòè
Êë. Ïîå糿
| ²íø³ ïîåò.
ñàéòè, êàíàëè
| ÑËÎÂÍÈÊÈ ÏÎÅÒÀÌ| Ñàéòè â÷èòåëÿì| ÄÎ ÂÓÑ ñèíîí³ìè| Îãîëîøåííÿ| ˳òåðàòóðí³ ïðå쳿| Ñï³ëêóâàííÿ| Êîíòàêòè
Êë. Ïîå糿

 x
>> ÂÕ²Ä ÄÎ ÊËÓÁÓ <<


e-mail
ïàðîëü
çàáóëè ïàðîëü?
< ðåºñòðaö³ÿ >
Çàðàç íà ñàéò³ - 1
Íåìຠí³êîãî ;(...
Ïîøóê

Ïåðåâ³ðêà ðîçì³ðó




Adam Mickiewicz

Ïðî÷èòàíèé : 644


Òâîð÷³ñòü | Á³îãðàô³ÿ | Êðèòèêà

Pan Tadeusz - Księga ósma: Zajazd

Astronomia  Wojskiego.  
Uwaga  Podkomorzego  nad  kometami.  
Tajemnicza  scena  w  pokoju  Sędziego.  
Tadeusz,  chcąc  zręcznie  wyplątać  się,  wpada  w  wielkie  kłopoty.  
Nowa  Dydo.  
Zajazd.  
Ostatnia  woźnieńska  protestacja.  
Hrabia  zdobywa  Soplicowo.  
Szturm  i  rzeź.  
Gerwazy  piwnicznym.  
Uczta  zajazdowa.  

Przed  burzą  bywa  chwila  cicha  i  ponura;  
Kiedy  nad  głowy  ludzi  przyleciawszy  chmura  
Stanie  i  grożąc  twarzą,  dech  wiatrów  zatrzyma,  
Milczy,  obiega  ziemię  błyskawic  oczyma,  
Znacząc  te  miejsca,  gdzie  wnet  ciśnie  grom  po  gromie  
Tej  ciszy  chwila  była  w  Soplicowskim  domie.  
Myśliłbyś,  że  przeczucie  nadzwyczajnych  zdarzeń  
Ścięło  usta,  i  wzniosło  duchy  w  kraje  marzeń.  

Po  wieczerzy  i  Sędzia,  i  goście  ze  dworu  
Wychodzą  na  dziedziniec  używać  wieczoru;  
Zasiadają  na  przyzbach  wysłanych  murawą;  
Całe  grono  z  posępną  i  cichą  postawą  
Pogląda  w  niebo,  które  zdawało  się  zniżać,  
Ścieśniać,  i  coraz  bardziej  ku  ziemi  przybliżać,  
Aż  oboje,  skrywszy  się  pod  zasłonę  ciemną  
Jak  kochankowie,  wszczęli  rozmowę  tajemną,  
Tłumacząc  swe  uczucia  w  westchnieniach  tłumionych,  
Szeptach,  szmerach  i  słowach  na  wpół  wymówionych,  
Z  których  składa  się  dziwna  muzyka  wieczoru.  

Zaczął  ją  puszczyk,  jęcząc  na  poddaszu  dworu;  
Szepnęły  wiotkim  skrzydłem  niedoperze,  lecą  
Pod  dom,  gdzie  szyby  okien,  twarze  ludzi  świecą;  
Niżej  zaś,  niedoperzów  siostrzyczki,  ćmy,  rojem  
Wiją  się,  przywabione  białym  kobiet  strojem,  
Mianowicie  przykrzą  się  Zosi,  bijąc  w  lice  
I  w  jasne  oczki,  które  biorą  za  dwie  świéce.  
Na  powietrzu  owadów  wielki  krąg  się  zbiera,  
Kręci  się  grając  jako  harmoniki  sfera;  
Ucho  Zosi  rozróżnia  śród  tysiąca  gwarów  
Akord  muszek  i  półton  fałszywy  komarów.  

W  polu  koncert  wieczorny  ledwie  jest  zaczęty;  
Właśnie  muzycy  kończą  stroić  instrumenty,  
Już  trzykroć  wrzasnął  derkacz,  pierwszy  skrzypak  łąki,  
Już  mu  z  dala  wtórują  z  bagien  basem  bąki,  
Już  bekasy  do  góry  porwawszy  się  wiją  
I  bekając  raz  po  raz  jak  w  bębenki  biją.  

Na  finał  szmerów  muszych  i  ptaszęcej  wrzawy  
Odezwały  się  chorem  podwójnym  dwa  stawy,  
Jako  zaklęte  w  górach  kaukaskich  jeziora,  
Milczące  przez  dzień  cały,  grające  z  wieczora.  
Jeden  staw,  co  toń  jasną  i  brzeg  miał  piaszczysty,  
Modrą  piersią  jęk  wydał  cichy,  uroczysty;  
Drugi  staw,  z  dnem  błotnistym  i  gardzielem  mętnym,  
Odpowiedział  mu  krzykiem  żałośnie  namiętnym;  
W  obu  stawach  piały  żab  niezliczone  hordy,  
Oba  chory  zgodzone  w  dwa  wielkie  akordy.  
Ten  fortissimo  zabrzmiał,  tamten  nuci  z  cicha,  
Ten  zdaje  się  wyrzekać,  tamten  tylko  wzdycha;  
Tak  dwa  stawy  gadały  do  siebie  przez  pola,  
Jak  grające  na  przemian  dwie  arfy  Eola.  

Mrok  gęstniał;  tylko  w  gaju  i  około  rzeczki  
W  łozach,  błyskały  wilcze  oczy  jako  świeczki,  
A  dalej,  u  ścieśnionych  widnokręgu  brzegów,  
Tu  i  ówdzie  ogniska  pastuszych  noclegów.  
Nareszcie  księżyc  srebrną  pochodnię  zaniecił,  
Wyszedł  z  boru  i  niebo,  i  ziemię  oświecił.  
One  teraz,  z  pomroku  odkryte  w  połowie,  
Drzemały  obok  siebie,  jako  małżonkowie  
Szczęśliwi:  niebo  w  czyste  objęło  ramiona  
Ziemi  pierś,  co  księżycem  świeci  posrebrzona.  

Już  naprzeciw  księżyca  gwiazda  jedna,  druga  
Błysnęła;  już  ich  tysiąc,  już  milijon  mruga.  
Kastor  z  bratem  Polluksem  jaśnieli  na  czele,  
Zwani  niegdyś  u  Słowian  Lele  i  Polele;  
Teraz  ich  w  zodyjaku  gminnym  znów  przechrzczono,  
Jeden  zowie  się  Litwą,  a  drugi  Koroną.  

Dalej  niebieskiej  Wagi<.i>  dwie  szale  błyskają;  
Na  nich  Bóg  w  dniu  stworzenia  (starzy  powiadają)  
Ważył  z  kolei  wszystkie  planety  i  ziemię,  
Nim  w  przepaściach  powietrza  osadził  ich  brzemię;  
Potem  wagi  złociste  zawiesił  na  niebie:  
Z  nich  to  ludzie  wag  i  szal  wzór  wzięli  dla  siebie.  

Na  północ  świeci  okrąg  gwiaździstego  Sita,  
Przez  które  Bóg  (jak  mówią)  przesiał  ziarnka  żyta,  
Kiedy  je  z  nieba  zrucał  dla  Adama  ojca,  
Wygnanego  za  grzechy  z  rozkoszy  ogrojca.  

Nieco  wyżej  Dawida  wóz,  gotów  do  jazdy,  
Długi  dyszel  kieruje  do  polarnej  gwiazdy.  
Starzy  Litwini  wiedzą  o  rydwanie  owym,  
Że  niesłusznie  pospólstwo  zwie  go  Dawidowym,  
Gdyż  to  jest  wóz  Anielski.  Na  nim  to  przed  czasy  
Jechał  Lucyper,  Boga  gdy  wyzwał  w  zapasy,  
Mlecznym  gościńcem  pędząc  w  cwał  w  niebieskie  progi,  
Aż  go  Michał  zbił  z  wozu,  a  wóz  zrucił  z  drogi.  
Teraz  popsuty  między  gwiazdami  się  wala,  
Naprawiać  go  archanioł  Michał  nie  pozwala.  

I  to  wiadomo  także  u  starych  Litwinów  
(A  wiadomość  tę  pono  wzięli  od  rabinów),  
Że  ów  zodyjakowy  Smok  długi  i  gruby,  
Który  gwiaździste  wije  po  niebie  przeguby,  
Którego  mylnie  Wężem  chrzczą  astronomowie,  
Jest  nie  wężem,  lecz  rybą,  Lewiatan  się  zowie.  
Przed  czasy  mieszkał  w  morzach,  ale  po  potopie  
Zdechł  z  niedostatku  wody;  więc  na  niebios  stropie,  
Tak  dla  osobliwości  jako  dla  pamiątki,  
Anieli  zawiesili  jego  martwe  szczątki.  
Podobnie  pleban  mirski  zawiesił  w  kościele  
Wykopane  olbrzymów  żebra  i  piszczele.  

Takie  gwiazd  historyje,  które  z  książek  zbadał  
Albo  słyszał  z  podania,  Wojski  opowiadał;  
Chociaż  wieczorem  słaby  miał  wzrok  Wojski  stary  
I  nie  mógł  w  niebie  dojrzeć  nic  przez  okulary,  
Lecz  na  pamięć  znał  imię  i  kształt  każdej  gwiazdy;  
Wskazywał  palcem  miejsca  i  drogę  ich  jazdy.  

Dziś  mało  go  słuchano,  nie  zważano  wcale  
Na  Sito  ni  na  Smoka,  ani  też  na  Szale;  
Dziś  oczy  i  myśl  wszystkich  pociąga  do  siebie  
Nowy  gość,  dostrzeżony  niedawno  na  niebie;  
Był  to  kometa  pierwszej  wielkości  i  mocy,  
Zjawił  się  na  zachodzie,  leciał  ku  północy;  
Krwawym  okiem  z  ukosa  na  rydwan  spoziera  
Jakby  chciał  zająć  puste  miejsce  Lucypera,  
Warkocz  długi  w  tył  rzucił  i  część  nieba  trzecią  
Obwinął  nim,  gwiazd  krocie  zagarnął  jak  siecią  
I  ciągnie  je  za  sobą,  a  sam  wyżej  głową  
Mierzy,  na  północ,  prosto  w  gwiazdę  biegunową  

Z  niewymownym  przeczuciem  cały  lud  litewski  
Poglądał  każdej  nocy  na  ten  cud  niebieski,  
Biorąc  złą  wróżbę  z  niego,  tudzież  z  innych  znaków:  
Bo  zbyt  często  słyszano  krzyk  złowieszczych  ptaków,  
Które  na  pustych  polach  gromadząc  się  w  kupy  
Ostrzyły  dzioby,  jakby  czekając  na  trupy.  
Zbyt  często  postrzegano,  że  psy  ziemię  ryły  
I  jak  gdyby  śmierć  wietrząc,  przeraźliwie  wyły:  
Co  wróży  głód  lub  wojnę;  a  strażnicy  boru  
Widzieli,  jak  przez  smętarz  szła  dziewica  moru,  
Która  wznosi  się  czołem  nad  najwyższe  drzewa,  
A  w  lewym  ręku  chustką  skrwawioną  powiewa.  

Różne  stąd  wnioski  tworzył  stojący  przy  płocie  
Ciwun,  co  przyszedł  zdawać  sprawę  o  robocie,  
I  pisarz  prowentowy  w  szeptach  z  Ekonomem.  

Lecz  Podkomorzy  siedział  na  przyzbie  przed  domem.  
Przerwał  rozmowę  gości,  znać,  że  głos  zabiera;  
Błysnęła  przy  księżycu  wielka  tabakiera  
(Cała  z  szczerego  złota,  z  brylantów  oprawa,  
We  środku  za  szkłem  portret  króla  Stanisława),  
Zadzwonił  w  nią  palcami,  zażył  i  rzekł:  "Panie  
Tadeuszu,  Waścine  o  gwiazdach  gadanie  
Jest  tylko  echem  tego,  co  słyszałeś  w  szkole.  
Ja  o  cudzie,  prostaków  poradzić  się  wolę.  
I  ja  astronomiji  słuchałem  dwa  lata  
W  Wilnie,  gdzie  Puzynina,  mądra  i  bogata  
Pani,  oddała  dochód  z  wioski  dwiestu  chłopów  
Na  zakupienie  różnych  szkieł  i  teleskopów.  
Ksiądz  Poczobut,  człek  sławny,  był  obserwatorem  
I  całej  Akademiji  naonczas  rektorem,  
Przecież  w  końcu  katedrę  i  teleskop  rzucił,  
Do  klasztoru,  do  cichej  celi  swej  powrócił  
I  tam  umarł  przykładnie.  Znam  się  też  z  Śniadeckim,  
Który  jest  mądrym  bardzo  człekiem,  chociaż  świeckim.  
Owoż  astronomowie  planetę,  kometę,  
Uważają  tak,  jako  mieszczanie  karetę;  
Wiedzą,  czyli  zajeżdża  przed  króla  stolicę,  
Czyli  z  rogatek  miejskich  rusza  za  granicę;  
Lecz  kto  w  niej  jechał?  po  co?  co  z  królem  rozmawiał?  
Czy  król  posła  z  pokojem,  czy  z  wojną  wyprawiał?  
O  to  ani  pytają.  Pomnę  za  mych  czasów,  
Gdy  Branecki  karetą  swą  ruszył  do  Jassów  
I  za  tą  niepoczciwą  pociągnął  karetą  
Ogon  Targowiczanów,  jak  za  tą  kometą,  
Lud  prosty,  choć  w  publiczne  nie  mieszał  się  rady,  
Zgadnął  zaraz,  że  ogon  ów  jest  wróżbą  zdrady.  
Słychać,  że  lud  dał  imię  miotły  tej  komecie  
I  powiada,  że  ona  milijon  wymiecie".  

A  na  to  rzekł  z  ukłonem  Wojski:  "Prawda,  Jaśnie  
Wielmożny  Podkomorzy;  przypominam  właśnie,  
Co  mnie  mówiono  niegdyś  małemu  dziecięciu,  
Pamiętam,  choć  nie  miałem  wówczas  lat  dziesięciu,  
Kiedy  widziałem  w  domu  naszym  nieboszczyka  
Sapiehę,  pancernego  znaku  porucznika,  
Co  potem  był  nadwornym  marszałkiem  królewskim,  
Na  koniec  umarł  wielkim  kanclerzem  litewskim,  
Miawszy  lat  sto  i  dziesięć.  Ten,  za  króla  Jana  
Trzeciego,  był  pod  Wiedniem  w  chorągwi  hetmana  
Jabłonowskiego;  owoż  ów  kanclerz  powiadał,  
Że  właśnie  kiedy  na  koń  król  Jan  Trzeci  wsiadał,  
Gdy  nuncyjusz  papieski  żegnał  go  na  drogę,  
A  poseł  austryjacki  całował  mu  nogę  
Podając  strzemię  (poseł  zwał  się  Wilczek  hrabia),  
Król  krzyknął:  "Patrzcie,  co  się  na  niebie  wyrabia!"  
Spójrzą,  alić  nad  głowy  suwał  się  kometa  
Drogą,  jaką  ciągnęły  wojska  Mahometa,  
Z  wschodu  na  zachód;  potem  i  ksiądz  Bartochowski,  
Składając  panegiryk  na  tryumf  krakowski,  
Pod  godłem  Orientis  Fulmen,  prawił  wiele  
O  tym  komecie;  także  czytam  o  nim  w  dziele  
Pod  tytułem  Janina,  gdzie  jest  opisana  
Cała  wyprawa  króla  nieboszczyka  Jana  
I  wyryta  chorągiew  wielka  Mahometa,  
I  ów,  taki  jak  dziś  go  widzimy,  kometa".  

"Amen,  rzekł  na  to  Sędzia;  ja  wróżbę  Waszeci  
Przyjmuję,  oby  z  gwiazdą  zjawił  się  Jan  Trzeci!  
Jest  na  zachodzie  wielki  dziś  bohater;  może  
Kometa  go  przywiedzie  do  nas,  co  daj  Boże!"  

Na  to  rzekł  Wojski  głowę  pochyliwszy  smutnie:  
"Kometa  czasem  wojny,  czasem  wróży  kłótnie!  
Niedobrze,  iż  się  zjawił  tuż  nad  Soplicowem  
Może  nam  grozi  jakiem  nieszczęściem  domowem."  
Mieliśmy  wczora  dosyć  rozterku  i  zwady,  
Tak  w  czasie  polowania,  jako  i  biesiady.  
Rejent  kłócił  się  z  rana  z  panem  Asesorem,  
A  pan  Tadeusz  wyzwał  Hrabiego  wieczorem.  
Pono  spór  ten  ze  skóry  niedźwiedziej  pochodził;  
I  gdyby  mnie  Dobrodziej  Sędzia  nie  przeszkodził,  
Ja  bym  u  stołu  obu  przeciwników  zgodził.  
Bo  chciałem  opowiedzieć  wypadek  ciekawy,  
Podobny  do  zdarzenia  wczorajszej  wyprawy,  
Co  trafił  się  najpierwszym  strzelcom  za  mych  czasów,  
Posłowi  Rejtanowi  i  księciu  Denassów.  
Przypadek  był  takowy:  
                                                                               "Jenerał  Podolskich  
Ziem  przejeżdżał  z  Wołynia  do  swoich  dóbr  polskich,  
Czy  też,  gdy  dobrze  pomnę,  na  sejm  do  Warszawy,-  
Po  drodze  zwiedzał  szlachtę,  już  to  dla  zabawy,  
Już  dla  popularności;  wstąpił  więc  do  pana  
Tadeusza,  dziś  świętej  pamięci,  Rejtana,  
Który  był  potem  naszym  nowogrodzkim  posłem  
I  w  którego  ja  domu  od  dzieciństwa  wzrosłem.  
Owoż  Rejtan  na  przyjazd  księcia  Jenerała  
Zaprosił  gości  -  liczna  szlachta  się  zebrała,  
Było  teatrum  (Książę  kochał  się  w  teatrze);  
Fajerwerk  dawał  Kaszyc,  który  mieszka  w  Jatrze,  
Pan  Tyzenhauz  tancerzy  przysłał,  a  kapele  
Ogiński  i  pan  Sołtan,  co  mieszka  w  Zdzięciele.  
Słowem,  dawano  huczne  nad  spodziw  zabawy  
W  domu,  a  w  lasach  wielkie  robiono  obławy.  
Wiadomo  zaś  Waszmościom  jest,  że  prawie  wszyscy,  
Ile  ich  zapamiętać  można,  Czartoryscy,  
Choć  idą  z  Jagiellonów  krwi,  lecz  do  myślistwa  
Nie  są  bardzo  pochopni,  pewno  nie  z  lenistwa,  
Lecz  z  gustów  cudzoziemskich;  i  książę  Jenerał  
Częściej  do  książek  niźli  do  psiarni  zazierał,  
I  do  alkówek  damskich  częściej  niż  do  lasów.  

"W  świcie  Księcia  był  książę  niemiecki  Denassów,  
O  którym  powiadano,  że  w  Libijskiej  ziemi  
Goszcząc,  polował  niegdyś  z  królmi  murzyńskiemi  
I  tam  tygrysa  spisą  w  ręcznym  boju  zwalił,  
Z  czego  się  bardzo  książę  ów  Denassów  chwalił.  
U  nas  zaś  polowano  na  dziki  w  tę  porę;  
Rejtan  zabił  ze  sztućca  ogromną  maciorę,  
Z  wielkim  niebezpieczeństwem,  bo  z  bliska  wypalił.  
Każdy  z  nas  trafność  strzału  wydziwiał  i  chwalił,  
Tylko  Niemiec  Denassów  obojętnie  słuchał  
Pochwał  takich,  i  chodząc  pod  nos  sobie  dmuchał:  
Że  trafny  strzał  dowodzi  tylko  śmiałe  oko,  
Biała  broń  śmiałą  rękę;  i  zaczął  szeroko  
Znowu  gadać  o  swojej  Libiji  i  śpisie,  
O  swych  królach  murzyńskich  i  o  swym  tygrysie.  
Markotno  to  się  stało  panu  Rejtanowi,  
Był  człek  żywy,  uderzył  po  szabli  i  mówi:  
Mości  Książę!  kto  patrzy  śmiele,  walczy  śmiele,  
Warte  dziki  tygrysów,  a  spis  karabele  -  
I  zaczynali  z  Niemcem  dyskurs  nazbyt  żwawy.  
Szczęściem,  książę  Jenerał  przerwał  te  rozprawy,  
Godząc  ich  po  francusku:  co  tam  gadał,  nie  wiem,  
Ale  ta  zgoda  był  to  popioł  nad  żarzewiem;  
Bo  Rejtan  wziął  do  serca,  okazyi  czekał  
I  dobrą  sztukę  spłatać  Niemcowi  przyrzekał;  
Tej  sztuki  ledwie  własnym  nie  przypłacił  zdrowiem  
A  spłatał  ją  nazajutrz,  jak  to  wnet  opowiem".  

Tu  Wojski  umilknąwszy  prawą  rękę  wznosił  
I  u  Podkomorzego  tabakiery  prosił;  
Długo  zażywa,  kończyć  powieści  nie  raczy,  
Jak  gdyby  chciał  zaostrzyć  ciekawość  słuchaczy.  
Zaczynał  wreszcie,  kiedy  znowu  mu  przerwano  
Powieść  taką  ciekawą,  tak  pilnie  słuchaną!  
Bo  do  Sędziego  nagle  ktoś  przysłał  człowieka,  
Donosząc,  że  z  niezwłocznym  interesem  czeka.  

Sędzia,  dając  dobranoc,  żegnał  całe  grono:  
Natychmiast  się  po  różnych  stronach  rozpierzchniono,  
Ci  spać  do  domu,  tamci  w  stodole  na  sianie;  
Sędzia  szedł  podróżnemu  dawać  posłuchanie.  

Inni  już  śpią  -  Tadeusz  po  sieniach  się  zwija  
Chodząc  jako  wartownik  około  drzwi  stryja,  
Bo  musi  w  ważnych  rzeczach  rady  jego  szukać  
Dziś  jeszcze,  nim  spać  pójdzie;  nie  śmie  do  drzwi  stukać,  
Sędzia  drzwi  na  klucz  zamknął,  z  kimś  tajnie  rozmawia;  
Tadeusz  końca  czeka,  a  ucha  nadstawia.  

Słyszy  wewnątrz  szlochanie;  nie  trącając  klamek  
Ostrożnie  dziurką  klucza  zagląda  przez  zamek.  
Widzi  rzecz  dziwną!  Sędzia  i  Robak  na  ziemi  
Klęczeli  objąwszy  się  i  łzami  rzewnemi  
Płakali,  Robak  ręce  Sędziego  całował,  
Sędzia  Księdza  za  szyję  płacząc  obejmował,  
Wreszcie  po  ćwierćgodzinnym  przerwaniu  rozmowy  
Robak  po  cichu  tymi  odezwał  się  słowy:  

"Bracie!  Bóg  wie,  żem  dotąd  tajemnic  dochował,  
Którem  z  żalu  za  grzechy  w  spowiedzi  ślubował:  
Że  Bogu  i  Ojczyźnie  poświęcony  cały,  
Nie  służąc  pysze,  ziemskiej  nie  szukając  chwały,  
Żyłem  dotąd  i  chciałem  umrzeć  bernardynem,  
Nie  wydając  nazwiska  nie  tylko  przed  gminem,  
Ale  nawet  przed  tobą  i  przed  własnym  synem!  
Wszakże  ksiądz  prowincyjał  dał  mi  pozwolenie  
In  articulo  mortis  zrobić  objawienie.  
Kto  wie,  czy  wrócę  żywy!  kto  wie,  co  się  stanie  
W  Dobrzynie!  Bracie!  wielkie,  wielkie  zamieszanie!  
Francuz  jeszcze  daleko,  nim  przeminie  zima,  
Trzeba  czekać,  a  szlachta  pono  nie  dotrzyma.  
Możem  zanadto  czynnie  z  powstaniem  się  krzątał!  
Pono  źle  zrozumieli!  Klucznik  wszystko  splątał!  
Ten  wariat  Hrabia!  słyszę,  pobiegł  do  Dobrzyna,  
Nie  mogłem  go  uprzedzić,  ważna  w  tym  przyczyna:  
Stary  Maciek  mnie  poznał,  a  jeśli  odkryje,  
Potrzeba  będzie  oddać  pod  Scyzoryk  szyję.  
Nic  Klucznika  nie  wstrzyma!  mniejsza  o  mą  głowę,  
Lecz  tym  odkryciem  spisku  zerwałbym  osnowę.  

"Przecież  dziś  tam  być  muszę!  widzieć,  co  się  dzieje,  
Choćbym  zginął;  beze  mnie  szlachta  oszaleje!  
Bądź  zdrów,  najmilszy  bracie!  bądź  zdrów,  śpieszyć  muszę.  
Jeśli  zginę,  ty  jeden  westchniesz  za  mą  duszę;  
W  przypadku  wojny,  tobie  cała  tajemnica  
Wiadoma,  kończ  com  zaczął,  pomnij,  żeś  Soplica!"  

Tu  Ksiądz  łzy  otarł,  habit  zapiął,  kaptur  włożył  
I  okienicę  tylną  po  cichu  otworzył,  
Widać  było,  że  oknem  do  ogrodu  skakał;  
Sędzia,  zostawszy  jeden,  siadł  w  krześle  i  płakał.  

Chwilę  czekał  Tadeusz,  nim  w  klamkę  zadzwonił;  
Otworzono  mu,  cicho  wszedł,  nisko  się  skłonił:  
"Stryjaszku  Dobrodzieju,  rzekł,  ledwie  dni  kilka  
Przebawiłem  tu,  dni  te  minęły  jak  chwilka;  
Nie  miałem  czasu  z  twoim  domem  się  nacieszyć  
I  z  tobą,  a  odjeżdżać  muszę,  muszę  śpieszyć  
Zaraz,  dzisiaj,  Stryjaszku,  a  jutro  najdalej:  
Wszak  pamiętacie,  żeśmy  Hrabiego  wyzwali.  
Bić  się  z  nim  to  rzecz  moja,  posłałem  wyzwanie,  
W  Litwie  jest  zakazane  pojedynkowanie,  
Jadę  więc  na  granicę  Warszawskiego  Księstwa;  
Hrabia,  prawda,  fanfaron,  lecz  mu  nie  brak  męstwa,  
Na  miejsce  naznaczone  zapewne  się  stawi,  
Rozprawim  się;  a  jeśli  Bóg  pobłogosławi,  
Ukarzę  go,  a  potem  za  Łososny  brzegi  
Przepłynę,  gdzie  mnie  bratnie  czekają  szeregi.  
Słyszałem,  że  mi  ojciec  testamentem  kazał  
Służyć  w  wojsku,  a  nie  wiem,  kto  testament  zmazał".  

"Mój  Tadeuszku,  rzekł  stryj,  czy  Waszeć  kąpany  
W  gorącej  wodzie,  czy  też  kręcisz  jak  lis  szczwany,  
Co  indziej  kitą  wije,  a  sam  indziej  bieży?  
Wyzwaliśmy,  zapewne,  i  bić  się  należy.  
Ale  jechać  dziś,  skądżeś  Waszeć  tak  się  zaciął?  
Przed  pojedynkiem  zwyczaj  jest  posłać  przyjacioł,  
Układać  się,  wszak  Hrabia  może  nas  przeprosić,  
Deprekować;  czekaj  Waść,  czasu  jeszcze  dosyć.  
Chyba  inny  giez  jaki  Waści  stąd  wygania,  
To  gadaj  szczerze,  po  co  takie  omawiania.  
Jestem  twój  stryj;  choć  stary,  znam,  co  serce  młode,  
Byłem  ci  ojcem  (mówiąc  gładził  go  pod  brodę),  
Już  w  ucho  szepnął  o  tym  mnie  mój  palec  mały,  
Że  Waszeć  masz  tu  jakieś  z  damami  kabały.  
Za  katy,  prędko  teraz  młodź  do  dam  się  bierze!  
No,  Tadeuszku,  przyznaj  mi  się  Waść,  a  szczerze".  

"Jużci,  bąkał  Tadeusz,  prawda,  są  przyczyny  
Inne,  kochany  Stryju!  może  z  mojej  winy!  
Omyłka!  cóż?  nieszczęście!  już  trudno  naprawić!  
Nie,  drogi  Stryju,  dłużej  nie  mogę  tu  bawić.  
Błąd  młodości!  Stryjaszku,  nie  pytaj  o  więcej,  
Ja  muszę  z  Soplicowa  wyjeżdżać  co  prędzej".  
       "Ho!  rzekł  stryj,  pewnie  jakieś  miłośne  zatargi!  
Uważałem,  że  Waszeć  wczora  gryzłeś  wargi  
Poglądając  spode  łba  na  pewną  dziewczynkę,  
Widziałem,  że  i  ona  miała  kwaśną  minkę.  
Znam  ja  te  wszystkie  głupstwa;  kiedy  dzieci  para  
Kocha  się,  to  tam  u  nich  nieszczęść  co  niemiara!  
To  cieszą  się,  to  znowu  trapią  się  i  smucą;  
To  znowu,  Bóg  wie  o  co,  do  zębów  się  skłócą;  
To  stojąc  w  kątkach  jakby  mruki,  nie  gadają  
Do  siebie,  czasem  nawet  w  pole  uciekają.  
Jeżeli  na  was  raptus  podobny  napada,  
Bądźcie  tylko  cierpliwi,  już  jest  na  to  rada;  
Biorę  na  siebie  wkrótce  przywieść  was  do  zgody.  
Znam  ja  te  wszystkie  głupstwa,  wszakże  byłem  młody  
Powiedz  mi  Wasze  wszystko;  ja  może  nawzajem  
Coś  odkryję,  i  tak  się  oba  poprzyznajem".  

"Stryjaszku,  rzekł  Tadeusz  (całując  mu  rękę  
I  rumieniąc  się),  powiem  prawdę;  tę  panienkę,  
Zosię,  wychowanicę  Stryja,  podobałem  
Bardzo,  choć  tylko  parę  razy  ją  widziałem;  
A  mówią,  że  Stryj  dla  mnie  za  żonę  przeznacza  
Podkomorzankę,  piękną  i  córkę  bogacza.  
Teraz  nie  mogłbym  z  panną  Różą  się  ożenić,  
Kiedy  kocham  tę  Zosię;  trudno  serce  zmienić!  
Nieuczciwie,  żeniąc  się  z  jedną,  kochać  drugą,  
Czas  może  mnie  uleczy;  wyjadę  -  na  długo".  

"Tadeuszku!  stryj  przerwał;  to  mi  dziwny  sposób  
Kochania  się  -  uciekać  od  kochanych  osób.  
Dobrze,  żeś  szczery;  widzisz,  głupstwo  byś  wypłatał  
Odjeżdżając:  a  co  Waść  powiesz,  gdybym  swatał  
Sam  Waci  Zosię?  He?  cóż,  nie  skoczysz  z  radości?"  
             Tadeusz  rzekł  po  chwili:  "Dobroć  Jegomości  
Dziwi  mnie!  lecz  cóż?  łaska  Stryja  Dobrodzieja  
Nie  przyda  się  już  na  nic!  Ach!  próżna  nadzieja!  
Bo  pani  Telimena!  nie  odda  mi  Zosi!"  
"Będziem  prosić"  rzekł  Sędzia.  
                                                                                                           "Nikt  jej  nie  uprosi,  
Przerwał  prędko  Tadeusz,  -  nie,  czekać  nie  mogę,  
Stryjaszku,  muszę  prędko,  jutro  jechać  w  drogę,  
Daj  mi,  tryjaszku,  tylko  twe  błogosławieństwo,  
Wszystko  przygotowałem,  jadę  zaraz  w  Księstwo".  

Sędzia,  wąs  kręcąc,  z  gniewem  na  chłopca  spozierał  
"To  Waść  tak  szczery?  takeś  mi  serce  otwierał?  
Naprzód  ów  pojedynek!  potem  znowu  miłość,  
I  ten  wyjazd,  oj,  jest  tu  w  tym  jakaś  zawiłość.  
Już  mnie  gadano,  jużem  kroki  Waści  badał!  
Asan  bałamut  i  trzpiot,  Asan  kłamstwa  gadał.  
A  gdzież  to  Asan  chodził  onegdaj  wieczorem,  
Czego  Asan  jak  wyżeł  tropił  pode  dworem?  
O  Tadeuszku!  jeśli  może  Asan  Zosię  
Zbałamucił  i  teraz  uciekasz?  młokosie,  
To  się  Waci  nie  uda;  lubisz  czy  nie  lubisz,  
Zapowiadam  Asanu,  że  Zosię  poślubisz.  
A  nie,  to  bizun  -  jutro  staniesz  na  kobiercu.  
I  gada  mnie  o  czuciach!  o  niezmiennym  sercu!  
Łgarz  jesteś!  pfe!  ja  z  Waści,  Panie  Tadeuszu,  
Zrobię  śledztwo,  ja  Waści  jeszcze  natrę  uszu!  
Dziś  dość  miałem  kłopotów!  aż  mi  głowa  boli!  
Ten  mi  jeszcze  spokojnie  zasnąć  nie  dozwoli!  
Idź  mi  Waść  spać!"  To  mówiąc  drzwi  na  wściąż  otwierał  
I  zawołał  Woźnego,  żeby  go  rozbierał.  
Tadeusz  cicho  wyszedł  opuściwszy  głowę,  
Rozbierał  w  myśli  przykrą  ze  stryjem  rozmowę,  
Pierwszy  raz  połajany  tak  ostro!...  ocenił  
Słuszność  wyrzutów,  sam  się  przed  sobą  rumienił.  
Co  począć?  jeśli  Zosia  o  wszystkim  się  dowie?  
Prosić  o  rękę?  a  cóż  Telimena  powie?  
Nie,  -  czuł,  że  nie  mógł  dłużej  zostać  w  Soplicowie.  

Tak  zadumany  ledwie  zrobił  kroków  parę,  
Gdy  mu  coś  drogę  zaszło;  spójrzał,  widzi  marę,  
Całą  w  bieliźnie,  długą,  wysmukłą  i  cienką,  
Suwała  się  ku  niemu  z  wyciągniętą  ręką,  
Od  której  odbijał  się  drżący  blask  miesięczny,  
I  przystąpiwszy,  cicho  jęknęła:  "Niewdzięczny!  
Szukałeś  wzroku  mego,  teraz  go  unikasz,  
Szukałeś  rozmów  ze  mną,  dziś  uszy  zamykasz,  
Jakby  w  słowach,  we  wzroku  mym  była  trucizna!  
Dobrze  mi  tak,  wiedziałam,  kto  jesteś!  -  mężczyzna!  
Nie  znając  kokieterii  nie  chciałam  cię  dręczyć,  
Uszczęśliwiłam;  takżeś  umiał  mnie  zawdzięczyć!  
Tryumf  nad  miękkim  sercem  serce  twe  zatwardził,  
Żeś  je  zdobył  zbyt  łacno,  zbyt  prędkoś  nim  wzgardził!  
Dobrze  mi  tak!  lecz  straszną  nauczona  probą,  
Wierz  mi,  iż  więcej  niż  ty  gardzę  sama  sobą!"  

"Telimeno,  Tadeusz  rzekł,  dalbóg,  nietwarde  
Mam  serce,  ani  ciebie  unikam  przez  wzgardę,  
Ale  uważ  no  sama,  wszak  nas  widzą,  śledzą,  
Czyż  można  tak  otwarcie?  cóż  ludzie  powiedzą?  
Wszak  to  nieprzyzwoicie,  to,  dalbóg,  jest  grzechem".  
"Grzechem!  odpowiedziała  mu  z  gorzkim  uśmiechem  
Niewiniątko!  baranek!  Ja,  będąc  kobietą,  
Jeśli  z  miłości  nie  dbam,  choćby  mię  odkryto,  
Choćby  mię  osławiono;  a  ty!  ty  mężczyzna?  
Cóż  szkodzi  z  was  któremu,  chociaż  się  i  przyzna,  
Że  ma  romans,  z  dziesięciu  razem  kochankami?  
Mów  prawdę:  chcesz  mnie  rzucić!".  -  Zalała  się  łzami.  
"Telimeno,  cóż  by  świat  mówił  o  człowieku,  
Rzekł  Tadeusz,  który  by  teraz,  w  moim  wieku,  
Zdrów,  żył  na  wsi,  kochał  się  -  kiedy  tyle  młodzi,  
Tylu  żonatych  od  żon,  od  dzieci  uchodzi  
Za  granicę,  pod  znaki  narodowe  bieży?  
Choćbym  chciał  zostać,  czy  to  ode  mnie  zależy?  
Ojciec  mnie  testamentem  kazał,  abym  służył  
W  wojsku  polskim,  teraz  stryj  ten  rozkaz  powtórzył:  
Jutro  jadę,  zrobiłem  już  postanowienie,  
I  dalbóg,  Telimeno,  już  go  nie  odmienię".  
"Ja,  rzekła  Telimena,  nie  chcę  ci  zagradzać  
Drogi  do  sławy,  szczęściu  twojemu  przeszkadzać!  
Jesteś  mężczyzną,  znajdziesz  kochankę  godniejszą  
Serca  twojego,  znajdziesz  bogatszą,  piękniejszą!  
Tylko  dla  mej  pociechy,  niech  wiem  przed  rozstaniem,  
Że  twoja  skłonność  była  prawdziwym  kochaniem,  
Że  to  nie  był  żart  tylko,  nie  rozpusta  płocha,  
Lecz  miłość;  niech  wiem,  że  mnie  mój  Tadeusz  kocha!  
Niech  słowo  kocham  jeszcze  raz  z  ust  twych  usłyszę,  
Niech  je  w  sercu  wyryję  i  w  myśli  zapiszę;  
Przebaczę  łacniej,  chociaż  przestaniesz  mnie  kochać,  
Pomnąc,  jakeś  mnie  kochał!"  -  I  zaczęła  szlochać.-  

Tadeusz  widząc,  że  tak  płacze  i  tak  błaga  
Czule,  i  tylko  takiej  drobnostki  wymaga,  
Wzruszył  się,  przejęły  go  szczery  żal  i  litość,  
I  jeżeliby  badał  serca  swego  skrytość,  
Może  by  się  w  tej  chwili  i  sam  nie  dowiedział,  
Czyli  ją  kochał,  czy  nie.  -  Więc  żywo  powiedział:  
"Telimeno,  bogdaj  mnie  jasny  piorun  ubił,  
Jeśli  nieprawda,  żem  cię,  dalbóg,  bardzo  lubił,  
Czy  kochał;  krótkie  z  sobą  spędziliśmy  chwile,  
Ale  one  mnie  przeszły  tak  słodko,  tak  mile,  
Że  będą  długo,  zawsze  myśli  mej  przytomne  
I,  dalibógże,  nigdy  ciebie  nie  zapomnę".  

Telimena  skoczywszy  padła  mu  na  szyję:  
"Tegom  się  spodziewała,  kochasz  mię,  więc  żyję!  
Bo  dzisiaj  miałam  dni  me  własną  ręką  skrócić;  
Gdy  mnie  kochasz,  mój  drogi,  czyż  możesz  mnie  rzucić?  
Tobie  oddałam  serce,  oddam  ci  majątek,  
Pójdę  za  tobą  wszędzie;  każdy  świata  kątek  
Będzie  mnie  z  tobą  miły!  z  najdzikszej  pustyni  
Miłość,  wierzaj  mi,  ogród  rozkoszy  uczyni".  

Tadeusz,  wydarłszy  się  z  objęcia  przemocą:  
"Jak  to?  rzekł,  czyś  z  rozumu  obrana?  gdzie?  po  co?  
Jechać  za  mną?  Ja,  będąc  sam  prostym  żołnierzem,  
Włóczyć,  czy  markietankę?"  -  "To  my  się  pobierzem"  
Rzekła  mu  Telimena.  -  "Nie,  nigdy!  zawoła  
Tadeusz,  ja  żenić  się  nie  mam  teraz  zgoła  
Zamiaru,  ni  kochać  się  -  fraszki!  dajmy  pokój!  
Proszę  cię,  moja  droga,  rozmyśl  się!  uspokój!  
Ja  jestem  tobie  wdzięczen,  ale  niepodobna  
Żenić  się,  kochajmy  się,  ale  tak  -  z  osobna.  
Zostać  dłużej  nie  mogę;  nie,  nie,  jechać  muszę,  
Bądź  zdrowa,  Telimeno  moja,  jutro  ruszę".  

Rzekł,  nasuwał  kapelusz,  odwracał  się  bokiem  
Chcąc  iść;  lecz  go  wstrzymała  Telimena  okiem  
I  twarzą,  jak  Meduzy  głową;  musiał  zostać  
Mimowolnie;  poglądał  z  trwogą  na  jej  postać,  
Stała  blada,  bez  ruchu,  bez  tchu  i  bez  życia!  
Aż  wyciągając  rękę  jak  miecz  do  przebicia,  
Z  palcem  zmierzonym  prosto  w  Tadeusza  oczy:  
"Tego  chciałam,  krzyknęła,  ha,  języku  smoczy!  
Serce  jaszczurze!  To  nic,  żem  tobą  zajęta  
Wzgardziła  Asesora,  Hrabię  i  Rejenta,  
Żeś  mnie  uwiódł  i  teraz  porzucasz  sierotę,  
To  nic!  jesteś  mężczyzną,  znam  waszą  niecnotę,  
Wiem,  że  jak  inni,  tak  ty  mógłbyś  wiarę  złamać,  
Lecz  nie  wiedziałam,  że  tak  podle  umiesz  kłamać!  
Słuchałam  pode  drzwiami  stryja!  więc  to  dziecko?  
Zosia  wpadła  ci  w  oko?  i  na  nią  zdradziecko  
Dybiesz!  Zaledwieś  jedną  nieszczęsną  oszukał,  
A  jużeś  pod  jej  bokiem  nowych  ofiar  szukał!  
Uciekaj,  lecz  cię  moje  dościgną  przeklęctwa  -  
Lub  zostań,  wydam  światu  twoje  bezeceństwa;  
Twe  sztuki  już  nie  zwiodą  innych,  jak  mnie  zwiodły!  
Precz!  gardzę  tobą!  jesteś  kłamca,  człowiek  podły!"  

Na  obelgę  śmiertelną  dla  uszu  szlachcica,  
I  której  żaden  nigdy  nie  słyszał  Soplica,  
Zadrżał  Tadeusz,  twarz  mu  pobladła  jak  trupia,  
Tupnąwszy  nogą,  usta  przyciąwszy,  rzekł:  "Głupia"  

Odszedł;  lecz  wyraz  "podłość"  echem  się  powtórzył  
W  sercu,  wzdrygnął  się  młodzian,  czuł,  że  nań  zasłużył,  
Czuł,  że  wyrządził  wielką  krzywdę  Telimenie,  
Że  go  słusznie  skarżyła,  mówiło  sumnienie;  
Lecz  czuł,  że  po  tych  skargach  tym  mocniej  ją  zbrzydził;  
O  Zosi,  ach!  pomyśleć  nie  ważył  się,  wstydził.  
Przecież  ta  Zosia,  taka  piękna,  taka  miła!  
Stryj  swatał  ją!  może  by  jego  żoną  była!  
Gdyby  nie  szatan,  co  go  plącząc  w  grzech  za  grzechem,  
W  kłamstwo  za  kłamstwem,  wreszcie  odstąpił  z  uśmiechem  
Złajany,  pogardzony  od  wszystkich!  w  dni  parę  
Zmarnował  przyszłość!  Uczuł  słuszną  zbrodni  karę.  

W  tej  burzy  uczuć,  jakby  kotwica  spoczynku,  
Zabłysnęła  mu  nagle  myśl  o  pojedynku;  
"Zamordować  Hrabiego!  łotra!  krzyknął  w  gniewie,  
Zginąć  albo  zemścić  się!"  A  za  co?  sam  nie  wie!  
I  ten  gniew  wielki,  jak  się  zajął  w  mgnieniu  oka,  
Tak  wywietrzał;  znow  zdjęła  go  żałość  głęboka.  
Myślił:  jeśli  prawdziwe  było  postrzeżenie,  
Że  Hrabia  z  Zosią  jakieś  ma  porozumienie,  
I  cóż  stąd?  może  Hrabia  kocha  Zosię  szczerze,  
Może  go  ona  kocha?  za  męża  wybierze!  
Jakimże  prawem  chciałbym  zerwać  to  zamęście  
I,  sam  nieszczęśnik,  wszystkich  mam  zaburzać  szczęście?  

Wpadł  w  rozpacz  i  nie  widział  innego  sposobu,  
Chyba  ucieczkę  prędką;  gdzie?  chyba  do  grobu!  

Więc  kułak  przycisnąwszy  na  schylonym  czole,  
Biegł  ku  łąkom,  gdzie  stawy  błyszczały  się  w  dole,  
I  stanął  nad  błotnistym;  w  zielonawe  tonie  
Łakomy  wzrok  utopił  i  błotniste  wonie  
Z  rozkoszą  ciągnął  piersią,  i  otworzył  usta  
Ku  nim;  bo  samobójstwo  jak  każda  rozpusta  
Jest  wymyślną;  on  w  głowy  szalonym  zawrocie  
Czuł  niewymowny  pociąg  utopić  się  w  błocie.  

Lecz  Telimena  z  dzikiej  młodzieńca  postawy  
Zgadując  rozpacz,  widząc,  że  pobiegł  nad  stawy,  
Chociaż  ku  niemu  takim  słusznym  gniewem  pała,  
Przelękła  się;  w  istocie  dobre  serce  miała.  
Żal  jej  było,  że  inną  śmiał  Tadeusz  lubić,  
Chciała  go  skarać,  ale  nie  myśliła  zgubić;  
Więc  puściła  się  za  nim,  wznosząc  ręce  obie,  
Krzycząc:  "Stój!  głupstwo!  kochaj  czy  nie!  żeń  się  sobie  
Czy  jedź!  tylko  stój!"  -  Ale  on  już  szybkim  biegiem  
Wyprzedził  ją  daleko;  już  -  stanął  nad  brzegiem!  

Dziwnym  zrządzeniem  losów,  po  tym  samym  brzegu  
Jechał  Hrabia,  na  czele  dżokejów  szeregu,  
A  zachwycony  wdziękiem  nocy  tak  pogodnej  
I  harmoniją  cudną  orkiestry  podwodnej,  
Owych  chorów,  co  brzmiały  jak  arfy  eolskie  
(Żadne  żaby  nie  grają  tak  pięknie  jak  polskie),  
Wstrzymał  konia  i  o  swej  zapomniał  wyprawie,  
Zwrócił  ucho  do  stawu  i  słuchał  ciekawie.  
Oczy  wodził  po  polach,  po  niebios  obszarze  
Pewnie  układał  w  myśli  nocne  peizaże.  

Zaiste,  okolica  była  malownicza!  
Dwa  stawy  pochyliły  ku  sobie  oblicza  
Jako  para  kochanków;  prawy  staw  miał  wody  
Gładkie  i  czyste  jako  dziewicze  jagody;  
Lewy  ciemniejszy  nieco,  jako  twarz  młodziana  
Smagława,  i  już  męskim  puchem  osypana.  
Prawy  złocistym  piaskiem  połyskał  się  wkoło  
Jak  gdyby  włosem  jasnym;  a  lewego  czoło  
Najeżone  łozami,  wierzbami  czubate;  
Oba  stawy  ubrane  w  zieloności  szatę.  

Z  nich  dwa  strugi,  jak  ręce  związane  pospołu,  
Ściskają  się;  strug  dalej  upada  do  dołu;  
Upada,  lecz  nie  ginie,  bo  w  rowu  ciemnotę  
Unosi  na  swych  falach  księżyca  pozłotę;  
Woda  warstami  spada,  a  na  każdej  warście  
Połyskają  się  blasku  miesięcznego  garście,  
Światło  w  rowie  na  drobne  drzazgi  się  roztrąca,  
Chwyta  je  i  w  głąb  niesie  toń  uciekająca,  
A  z  góry  znów  garściami  spada  blask  miesiąca.  
Myślałbyś,  że  u  stawu  siedzi  Świtezianka,  
Jedną  ręką  zdrój  leje  z  bezdennego  dzbanka,  
A  drugą  ręką  w  wodę  dla  zabawki  miota  
Brane  z  fartuszka  garście  zaklętego  złota.  

Dalej,  z  rowu  wybiegłszy,  strumień  na  równinie  
Rozkręca  się,  ucisza,  lecz  widać,  że  płynie,  
Bo  na  jego  ruchomej,  drgającej  powłoce  
Wzdłuż  miesięczne  światełko  drgające  migoce.  
Jako  piękny  wąż  żmudzki,  zwany  giwojtosem,  
Chociaż  zdaje  się  drzemać  leżąc  między  wrzosem,  
Pełźnie,  bo  na  przemiany  srebrzy  się  i  złoci,  
Aż  nagle  zniknie  z  oczu  we  mchu  lub  paproci:  
Tak  strumień  kręcący  się  chował  się  w  olszynach,  
Które  na  widnokręgu  czerniały  kończynach,  
Wznosząc  swe  kształty  lekkie,  niewyraźne  oku,  
Jak  duchy  na  wpół  widne,  na  poły  w  obłoku.  

Między  stawami  w  rowie  młyn  ukryty  siedzi;  
Jako  stary  opiekun,  co  kochanków  śledzi,  
Podsłuchał  ich  rozmowę,  gniewa  się,  szamoce,  
Trzęsie  głową,  rękami,  i  groźby  bełkoce:  
Tak  ów  młyn  nagle  zatrząsł  mchem  obrosłe  czoło  
I  palczastą  swą  pięścią  wykręcając  wkoło,  
Ledwo  kleknął  i  szczęki  zębowate  ruszył,  
Zaraz  miłośną  stawów  rozmowę  zagłuszył  
I  zbudził  Hrabię.  
                                                       Hrabia  widząc,  że  tak  blisko  
Tadeusz  naszedł  jego  zbrojne  stanowisko,  
Krzyczy:  "Do  broni!  łapaj!"  Skoczyli  dżokeje;  
Nim  Tadeusz  rozeznać  mógł,  co  się  z  nim  dzieje,  
Już  go  chwycili;  biegą  do  dworu,  w  podwórze  
Wpadają;  dwór  budzi  się,  psy  w  hałas,  w  krzyk  stróże  
Wyskoczył  wpół  ubrany  Sędzia;  widzi  zgraję  
Zbrojną,  myśli,  że  zbójcy,  aż  Hrabię  poznaje.  
"Co  to  jest?"  pyta.  Hrabia  szpadą  nad  nim  mignął,  

Lecz  widząc  bezbronnego  w  zapale  ostygnął.  
"Soplico!  rzekł,  odwieczny  wrogu  mej  rodziny,  
Dziś  skarzę  cię  za  dawne  i  za  świeże  winy,  
Dziś  zdasz  mi  sprawę  z  mojej  fortuny  zaboru,  
Nim  pomszczę  się  obelgi  mojego  honoru!"  
Lecz  Sędzia  żegnając  się  krzyknął:  "W  imię  Ojca  
I  Syna!  tfu!  Mospanie  Hrabia,  czy  Waść  zbojca?  
Przebóg!  czy  to  się  zgadza  z  Pana  urodzeniem  
Wychowaniem  i  z  Pana  na  świecie  znaczeniem?  
Nie  pozwolę  skrzywdzić  się!"  -  Wtem  Sędziego  słudzy  
Biegli,  jedni  z  kijami,  ze  strzelbami  drudzy;  
Wojski  stojąc  z  daleka  poglądał  ciekawie  
W  oczy  panu  Hrabiemu,  a  nóż  miał  w  rękawie.  

Już  mieli  zacząć  bitwę,  lecz  Sędzia  przeszkodził;  
Próżno  było  bronić  się,  nowy  wróg  nadchodził:  
Postrzeżono  w  olszynie  blask,  wystrzał  rusznicy!  
Most  na  rzece  zahuczał  tętentem  konnicy  
I  "Hajże  na  Soplicę!"  tysiąc  głosów  wrzasło:  
Wzdrygnął  się  Sędzia,  poznał  Gerwazego  hasło;  
"Nic  to,  zawołał  Hrabia,  będzie  tu  nas  więcéj,  
Poddaj  się,  Sędzio,  to  są  moi  sprzymierzeńcy".  
Wtem  Asesor  nadbiegał  krzycząc:  "Areszt  kładę  
W  imię  Imperatorskiej  Mości;  oddaj  szpadę,  
Panie  Hrabio,  bo  wezwę  wojskowej  pomocy!  
A  wiesz  Pan,  że  kto  zbrojnie  śmie  napadać  w  nocy,  
Zastrzeżono  tysiącznym  dwóchsetnym  ukazem,  
Że  jak  zło..."  Wtem  go  Hrabia  w  twarz  uderzył  płazem  
Padł  zgłuszony  Asesor  i  skrył  się  w  pokrzywy;  
Wszyscy  myśleli,  że  był  ranny  lub  nieżywy.  

"Widzę,  rzekł  Sędzia,  że  się  na  rozbój  zanosi".  
Jęknęli  wszyscy;  wszystkich  zagłuszył  wrzask  Zosi,  
Która  krzyczała,  Sędzię  objąwszy  rękami,  
Jako  dziecko  od  Żydów  kłute  igiełkami.  

Tymczasem  Telimena  wpadła  między  konie,  
Wyciągnęła  ku  Hrabi  załamane  dłonie:  
"Na  twój  honor!"  krzyknęła  przeraźliwym  głosem,  
Z  głową  w  tył  wychyloną,  z  rozpuszczonym  włosem,  
"Przez  wszystko,  co  jest  świętym,  na  klęczkach  błagamy  
Hrabio,  śmieszże  odmówić?  proszą  ciebie  damy;  
Okrutniku,  nas  pierwej  musisz  zamordować!"  
Padła  zemdlona.  -  Hrabia  skoczył  ją  ratować,  
Zadziwiony  i  nieco  zmieszany  tą  sceną.  
"Panno  Zofijo,  rzecze,  Pani  Telimeno!  
Nigdy  się  krwią  bezbronnych  ta  szpada  nie  splami;  
Soplicowie!  jesteście  moimi  więźniami.  
Tak  zrobiłem  we  Włoszech,  kiedy  pod  opoką,  
Którą  Sycylijanie  zwą  Birbante-rokką,  
Zdobyłem  tabor  zbójców;  zbrojnych  mordowałem,  
Rozbrojonych  zabrałem  i  związać  kazałem:  
Szli  za  końmi  i  tryumf  mój  zdobili  świetny,  
Potem  ich  powieszono  u  podnoża  Etny".  
         Było  to  osobliwe  szczęście  dla  Sopliców,  
Że  Hrabia,  mając  lepsze  konie  od  szlachciców  
I  chcąc  spotkać  się  pierwszy,  zostawił  ich  w  tyle  
I  biegł  przed  resztą  jazdy,  przynajmniej  o  milę,  
Ze  swym  dżokejstwem,  które,  posłuszne  i  karne,  
Stanowiło  niejako  wojsko  regularne;  
Gdy  inna  szlachta  była,  zwyczajem  powstania,  
Burzliwa  i  nieźmiernie  skora  do  wieszania.  

Hrabia  miał  czas  ostygnąć  z  zapału  i  gniewu,  
Przemyślał,  jak  by  skończyć  bój  bez  krwi  rozlewu;  
Więc  rodzinę  Sopliców  w  domu  zamknąć  każe  
Jako  więźniów  wojennych;  u  drzwi  stawi  straże.  

Wtem  "Hajże  na  Sopliców!"  wpada  szlachta  hurmem,  
Obstępuje  dwór  wkoło  i  bierze  go  szturmem,  
Tym  łacniej,  że  wódz  wzięty  i  pierzchła  załoga;  
Lecz  zdobywcy  chcą  bić  się,  wyszukują  wroga.  
Do  domu  nie  wpuszczeni,  biegą  do  folwarku,  
Do  kuchni.  -  Gdy  do  kuchni  weszli,  widok  garków,  
Ogień  ledwie  zagasły,  potraw  zapach  świeży,  
Chrupanie  psów  gryzących  ostatki  wieczerzy,  
Chwyta  wszystkich  za  serca,  myśl  wszystkich  odmienia,  
Studzi  gniewy,  zapala  potrzebę  jedzenia.  
Marszem  i  całodziennym  znużeni  sejmikiem,  
"Jeść!  jeść!"  -  po  trzykroć  zgodnym  wezwali  okrzykiem  
Odpowiedziano:  "Pić!  pić!"  Między  szlachty  zgrają  
Stają  dwa  chory:  ci  pić,  a  ci  jeść  wołają;  
Odgłos  leci  echami,  gdzie  tylko  dochodzi,  
Wzbudza  oskomę  w  ustach,  głód  w  żołądkach  rodzi.  
I  tak  na  dane  z  kuchni  hasło,  niespodzianie  
Rozeszła  się  armija  na  furażowanie.  
     Gerwazy,  od  pokojów  Sędziego  odparty,  
Ustąpić  musiał  przez  wzgląd  dla  hrabiowskiej  warty.  
Więc  nie  mogąc  zemścić  się  na  nieprzyjacielu,  
Myślił  o  drugim  wielkim  tej  wyprawy  celu.  
Jako  człek  doświadczony  i  biegły  w  prawnictwie,  
Chce  Hrabiego  osadzić  na  nowym  dziedzictwie  
Legalnie  i  formalnie;  więc  za  Woźnym  biega,  
Aż  go  po  długich  śledztwach  za  piecem  dostrzega,  
Wnet  porywa  za  kołnierz,  na  dziedziniec  wlecze  
I  zmierzywszy  mu  w  piersi  Scyzoryk,  tak  rzecze:  
"Panie  Woźny,  pan  Hrabia  śmie  Waćpana  prosić,  
Abyś  raczył  przed  szlachtą  bracią  wnet  ogłosić  
Intromisyją  Hrabi  do  zamku,  do  dworu  
Sopliców,  do  wsi,  gruntów  zasianych,  ugoru,  
Słowem  cum  gais,  boris  et  graniciebus,  
Kmetonibus,  scultetis  et  omnibus  rebus  
Et  quibusdam  aliis.  Jak  tam  wiesz,  tak  szczekaj,  
Nic  nie  opuszczaj!"  -  "Panie  Kluczniku,  zaczekaj,  
Rzekł  śmiało,  ręce  za  pas  włożywszy  Protazy,  
Gotów  jestem  wypełniać  wszelkie  stron  rozkazy,  
Ale  ostrzegam,  że  akt  nie  będzie  miał  mocy,  
Wymuszony  przez  gwałty,  ogłoszony  w  nocy".  
"Co  za  gwałty,  rzekł  Klucznik,  tu  nie  ma  napaści,  
Wszak  proszę  Pana  grzecznie;  jeśli  ciemno  Waści,  
To  Scyzorykiem  skrzesam  ognia,  że  Waszeci  
Zaraz  w  ślepiach  jak  w  siedmiu  kościołach  zaświeci".  

"Gerwazeńku,  rzekł  Woźny,  po  co  się  tak  dąsać?  
Jestem  woźny,  nie  moja  rzecz  sprawę  roztrząsać;  
Wszak  wiadomo,  że  strona  woźnego  zaprasza  
I  dyktuje  mu  co  chce,  a  woźny  ogłasza.  
Woźny  jest  posłem  prawa,  a  posłów  nie  karzą,  
Nie  wiem  tedy,  za  co  mnie  trzymacie  pod  strażą;  
Wnet  akt  spiszę,  niech  mi  kto  latarkę  przyniesie,  
A  tymczasem  ogłaszam:  Bracia,  uciszcie  się!"  

I  by  donośniej  mówić,  wstąpił  na  stos  wielki  
Belek  (pod  płotem  sadu  suszyły  się  belki),  
Wlazł  na  nie,  i  zarazem  jakby  go  wiatr  zdmuchnął,  
Zniknął  z  oczu;  słyszano,  jak  w  kapustę  buchnął;  
Widziano,  po  konopiach  ciemnych  jego  biała  
Konfederatka  niby  gołąb  przeleciała.  
Konewka  strzelił  w  czapkę,  ale  chybił  celu;  
Wtem  zatrzeszczały  tyki,  już  Protazy  w  chmielu,  
"Protestuję!"  zawołał;  pewny  był  ucieczki,  
Bo  za  sobą  miał  łozę  i  bagniska  rzeczki.  

Po  tej  protestacyi,  która  się  ozwała  
Jak  na  zdobytych  wałach  ostatni  strzał  działa,  
Ustał  już  wszelki  opor  w  Soplicowskim  dworze;  
Szlachta  głodna  plądruje,  zabiera  co  może.  
Kropiciel,  stanowisko  zająwszy  w  oborze,  
Jednego  wołu  i  dwa  cielce  w  łby  zakropił,  
A  Brzytewka  im  szablę  w  gardzielach  utopił,  
Szydełko  równie  czynnie  używał  swej  szpadki,  
Kabany  i  prosięta  koląc  pod  łopatki.  
Już  rzeź  zagraża  ptastwu,  -  czujne  gęsi  stado,  
Co  niegdyś  ocaliło  Rzym  przed  Galów  zdradą,  
Darmo  gęga  o  pomoc;  zamiast  Manlijusza  
Wpada  w  kotuch  Konewka,  jedne  ptaki  zdusza,  
A  drugie  żywcem  wiąże  do  pasa  kontusza.  
Próżno  gęsi  szyjami  wywijając  chrypią,  
Próżno  gęsiory  sycząc  napastnika  szczypią.  
On  bieży;  osypany  iskrzącym  się  puchem,  
Unoszony  jak  kółmi  gęsich  skrzydeł  ruchem,  
Zdaje  się  być  chochlikiem,  skrzydlatym  złym  duchem.  
       Ale  rzeź  najstraszniejsza,  chociaż  najmniej  krzyku,  
Między  kurami.  Młody  Sak  wpadł  do  kurniku  
I  z  długiego  biczyska  porobiwszy  petle,  
Drzemiące  ptastwo  śledzi  przy  latarki  świetle,  
I  z  drabinek,  stryczkami  łowiąc,  ciągnie  z  góry  
Kogutki  i  szurpate,  i  czubate  kury,  
Jedne  po  drugich  dusi  i  składa  do  kupy,  
Ptastwo  piękne,  karmione  perłowymi  krupy.  
Niebaczny  Saku,  jakiż  zapał  cię  unosi!  
Nigdy  już  odtąd  gniewnej  nie  przebłagasz  Zosi.  

Gerwazy  przypomina  starodawne  czasy:  
Każe  sobie  podawać  od  kontuszów  pasy  
I  nimi  z  Soplicowskiej  piwnicy  dobywa  
Beczki  starej  siwuchy,  dębniaku  i  piwa.  
Jedne  wnet  odgwożdżono,  a  drugie  ochoczo  
Szlachta,  gęsta  jak  mrowie,  porywają,  toczą  
Do  zamku;  tam  na  nocleg  cały  tłum  się  zbiera,  
Tam  założona  główna  Hrabiego  kwatera.  

Nakładają  sto  ognisk,  warzą,  skwarzą,  pieką,  
Gną  się  stoły  pod  mięsem,  trunek  płynie  rzeką;  
Chce  szlachta  noc  tę  przepić,  przejeść  i  prześpiewać.-  
Lecz  powoli  zaczęli  drzemać  i  poziewać,  
Oko  gaśnie  za  okiem,  i  cała  gromada  
Kiwa  głowami,  każdy,  gdzie  siedział,  tam  pada:  
Ten  z  misą,  ten  nad  kuflem,  ten  przy  wołu  ćwierci.  
Tak  zwyciężców  zwyciężył  w  końcu  sen,  brat  śmierci.  



Íîâ³ òâîðè