Ñàéò ïîå糿, â³ðø³, ïîçäîðîâëåííÿ ó â³ðøàõ ::

logo

UA  |  FR  |  RU

Ðîæåâèé ñàéò ñó÷àñíî¿ ïîå糿

Á³áë³îòåêà
Óêðà¿íè
| Ïîåòè
Êë. Ïîå糿
| ²íø³ ïîåò.
ñàéòè, êàíàëè
| ÑËÎÂÍÈÊÈ ÏÎÅÒÀÌ| Ñàéòè â÷èòåëÿì| ÄÎ ÂÓÑ ñèíîí³ìè| Îãîëîøåííÿ| ˳òåðàòóðí³ ïðå쳿| Ñï³ëêóâàííÿ| Êîíòàêòè
Êë. Ïîå糿

 x
>> ÂÕ²Ä ÄÎ ÊËÓÁÓ <<


e-mail
ïàðîëü
çàáóëè ïàðîëü?
< ðåºñòðaö³ÿ >
Çàðàç íà ñàéò³ - 1
Ïîøóê

Ïåðåâ³ðêà ðîçì³ðó




Adam Mickiewicz

Ïðî÷èòàíèé : 335


Òâîð÷³ñòü | Á³îãðàô³ÿ | Êðèòèêà

Pan Tadeusz - Księga dziewiąta: Bitwa

O  niebezpieczeństwach  wynikających  z  nieporządnego  obozowania.  
Odsiecz  niespodziana.  
Smutne  położenie  szlachty.  
Odwiedziny  kwestarskie  są  wróżbą  ratunku.  
Major  Płut  zbytnią  zalotnością  ściąga  na  siebie  burzę.  
Wystrzał  z  krócicy,  hasło  boju.  
Czyny  Kropiciela,  czyny  i  niebezpieczeństwa  Maćka.  
Konewka  zasadzką  ocala  Soplicowo.  
Posiłki  jezdne,  atak  na  piechotę.  
Czyny  Tadeusza.  
Pojedynek  dowódców  przerwany  zdradą.  
Wojski  stanowczym  manewrem  przechyla  szalę  boju.  
Czyny  krwawe  Gerwazego.  
Podkomorzy  zwyciężca  wspaniałomyślny.  

A  chrapali  tak  twardym  snem,  że  ich  nie  budzi  
Blask  latarek  i  wniście  kilkudziesiąt  ludzi,  
Którzy  wpadli  na  szlachtę,  jak  pająki  ścienne  
Nazwane  kosarzami  na  muchy  wpółsenne;  
Zaledwie  która  bzyknie,  już  długimi  nogi  
Obejmuje  ją  wkoło  i  dusi  mistrz  srogi.  
Sen  szlachecki  był  jeszcze  twardszy  niż  sen  muszy:  
Żaden  nie  bzyka,  leżą  wszyscy  jak  bez  duszy,  
Chociaż  byli  chwytani  silnymi  rękoma  
I  przewracani  jako  na  przewiąsłach  słoma.  

Tylko  jeden  Konewka,  któremu  w  powiecie  
Nie  znajdziesz  równie  mocnej  głowy  przy  bankiecie,  
Konewka,  co  mógł  wypić  lipcu  dwa  antały,  
Nim  mu  splątał  się  język  i  nogi  zachwiały,  
Ten,  choć  długo  ucztował  i  usnął  głęboko,  
Dawał  przecie  znak  życia;  przemknął  jedno  oko  
I  widzi!  istne  zmory!  dwie  okropne  twarze  
Tuż  nad  sobą,  a  każda  ma  wąsów  po  parze,  
Dyszą  nad  nim,  ust  jego  tykają  wąsami  
I  czworgiem  rąk  wokoło  wiją  jak  skrzydłami;  
Zląkł  się,  chciał  przeżegnać  się,  darmo  rękę  chwyta,  
Ręka  prawa  jak  gdyby  do  boku  przybita;  
Ruszył  lewą,  niestety!  czuje,  że  go  duchy  
Spowiły  ciasno  jako  niemowlę  w  pieluchy;  
Zląkł  się  jeszcze  okropniej,  wnet  oko  zawiera  
Leży  nie  dysząc,  stygnie,  ledwie  nie  umiera.  

Lecz  Kropiciel  zerwał  się  bronić  się,  po  czasie!  
Bo  już  był  skrępowany  we  swym  własnym  pasie;  
Przecież  zwinął  się  i  tak  sprężyście  podskoczył,  
Że  padł  na  piersi  sennych,  po  głowach  się  toczył,  
Miotał  się  jako  szczupak,  gdy  się  w  piasku  rzuca,  
A  ryczał  jako  niedźwiedź,  bo  miał  silne  płuca.  
Ryczał:  "Zdrada!"  -  Wnet  cała  zbudzona  gromada  
Chorem  odpowiedziała:  "Zdrada!  gwałtu!  zdrada!"  

Krzyk  dochodzi  echami  zwierciadlanej  sali,  
Kędy  Hrabia,  Gerwazy  i  dżokeje  spali;  
Przebudza  się  Gerwazy,  darmo  się  wydziera,  
Związany  w  kij  do  swego  własnego  rapiera:  
Patrzy,  widzi  przy  oknie  ludzi  uzbrojonych,  
W  czarnych  krótkich  kaszkietach,  w  mundurach  zielonych,  
Jeden  z  nich  opasany  szarfą,  trzymał  szpadę  
I  ostrzem  jej  kierował  swych  drabów  gromadę  
Szepcąc:  "Wiąż!  wiąż!"  Dokoła  leżą  jak  barany  
Dżokeje  w  pętach,  Hrabia  siedzi  nie  związany,  
Lecz  bezbronny;  przy  nim  dwaj  z  gołymi  bagnety  
Stoją  drabi  -  poznał  ich  Gerwazy,  niestety!  
Moskale!!!  
                 Nieraz  Klucznik  był  w  podobnych  trwogach,  
Nieraz  miewał  powrozy  na  ręku  i  nogach,  
A  przecież  się  uwalniał;  wiedział  o  sposobie  
Rwania  więzów,  był  silny  bardzo,  ufał  sobie.  
Przemyślał  ratować  się  milczkiem;  oczy  zmrużył,  
Niby  śpi,  z  wolna  ręce  i  nogi  przedłużył,  
Dech  wciągnął,  brzuch  i  piersi  ścisnął  co  najwężej;  
Aż  jednym  razem  kurczy,  wydyma  się,  pręży,  
Jak  wąż,  głowę  i  ogon  gdy  chowa  w  przeguby,  
Tak  Gerwazy  z  długiego  stał  się  krótki,  gruby;  
Rozciągnęły  się,  nawet  skrzypnęły  powrozy,  
Ale  nie  pękły!  Klucznik  ze  wstydu  i  zgrozy  
Przewrócił  się  i  w  ziemię  schowawszy  twarz  gniewną,  
Zamknąwszy  oczy,  leżał  nieczuły  jak  drewno.  

Wtem  ozwały  się  bębny,  naprzód  z  rzadka,  potem  
Coraz  gęstszym  i  coraz  głośniejszym  łoskotem;  
Na  ten  apel  rozkazał  oficer  Moskali  
Dżokejów  z  Hrabią  zamknąć  pod  strażą  na  sali,  
Szlachtę  wieść  na  dwór,  kędy  stała  druga  rota.  
Nadaremnie  Kropiciel  dąsa  się  i  miota.  

Sztab  stał  we  dworze,  a  z  nim  zbrojnej  szlachty  wiele:  
Podhajscy,  Birbaszowie,  Hreczechy,  Biergele,  
Wszyscy  Sędziego  krewni  albo  przyjaciele.  
Na  odsiecz  mu  przybiegli  słysząc  o  napadzie,  
Zwłaszcza  że  z  Dobrzyńskimi  byli  z  dawna  w  zwadzie.  

Kto  z  wiosek  batalijon  Moskalów  sprowadził?  
Kto  tak  prędko  sąsiedztwo  z  zaścianków  zgromadził?  
Asesor-li,  czy  Jankiel?  różnie  słychać  o  tem,  
Lecz  nikt  pewnie  nie  wiedział  ni  wtenczas,  ni  potem.  
Już  też  i  słońce  wschodzi,  krwawo  się  czerwieni,  

Brzegiem  tępym,  jak  gdyby  odartym  z  promieni,  
Na  wpół  widne,  na  poły  w  czerni  chmur  się  chowa,  
Jak  rozżarzona  w  węglach  kowalskich  podkowa.  
Wiatr  wzmagał  się  i  pędził  obłoki  ze  wschodu,  
Gęste  i  poszarpane  jako  bryły  lodu;  
Każdy  obłok  w  przelocie  deszczem  zimnym  prószy,  
Z  tyłu  za  nim  wiatr  leci  i  deszcz  znowu  suszy,  
Za  wiatrem  znowu  obłok  nadbiega  wilgotny:  
I  tak  dzień  na  przemiany  był  chłodny  i  słotny.  

Tymczasem  Major  belki  schnące  pode  dworem  
Każe  wlec,  w  każdej  belce  wysiekać  toporem  
Półokrągłe  otwory,  w  te  otwory  wtyka  
Nogi  więźniów  i  drugą  belką  je  zamyka.  
Oba  drewna  goździami  przebite  po  rogach  
Ścisnęły  się,  jako  psie  paszczęki,  na  nogach.  
Zaś  powrozami  mocniej  sznurowano  ręce  
Na  plecach  szlachty;  Major,  ku  większej  ich  męce,  
Kazał  pierwej  poździerać  z  głów  konfederatki,  
Z  pleców  płaszcze,  kontusze,  nawet  taratatki,  
Nawet  żupany.  I  tak  szlachta,  skuta  w  kłodzie,  
Siedziała  rzędem,  dzwoniąc  zębami  na  chłodzie  
I  na  deszczu,  bo  coraz  wzmagała  się  słota.  
Nadaremnie  Kropiciel  dąsa  się  i  miota.  

Darmo  Sędzia  za  szlachtą  instancyję  wnosi  
I  Telimena  łączy  prośby  do  łez  Zosi,  
Ażeby  miano  większy  wzgląd  na  niewolników.  
Wprawdzie  oficer  rotny,  pan  Nikita  Ryków,  
Moskal,  lecz  dobry  człowiek,  dał  się  udobruchać,  
Cóż,  kiedy  sam  majora  Płuta  musiał  słuchać.  

Ten  Major,  Polak  rodem  z  miasteczka  Dzierowicz,  
Nazywał  się  (jak  słychać)  po  polsku  Płutowicz,  
Lecz  przechrzcił  się;  łotr  wielki,  jak  się  zwykle  dzieje  
Z  Polakiem,  który  w  carskiej  służbie  zmoskwicieje.  
Płut  stał  z  fajką  przed  frontem,  w  boki  się  podpierał  
I  gdy  mu  kłaniano  się,  nos  w  górę  zadzierał,  
A  za  odpowiedź,  na  znak  gniewnego  humoru,  
Wypuścił  z  ust  kłąb  dymu  i  poszedł  do  dworu.  

A  tymczasem  Rykowa  Sędzia  ułagadza  
I  Asesora  także  na  bok  odprowadza;  
Przemyślają,  jak  by  rzecz  zakończyć  bez  sądu,  
A  co  jeszcze  ważniejsza,  bez  mieszań  się  rządu  
Więc  do  majora  Płuta  rzekł  kapitan  Ryków:  

"Panie  Major!  co  nam  z  tych  wszystkich  niewolników?  
Oddamy  pod  sąd?  będzie  szlachcie  wielka  bieda,  
A  Panu  Majorowi  nikt  za  to  nic  nie  da.  
Wiesz  co,  Major?  ot  lepiej  tę  sprawę  zagodzić,  
Pan  Sędzia  Majorowi  musi  trud  nagrodzić,  
My  powiemy,  że  my  tu  przyszli  dla  wizyty,  
A  tak  i  kozy  całe,  i  wilk  będzie  syty.  
Przysłowie  ruskie:  wszystko  można,  lecz  ostrożnie;  
I  to  przysłowie:  sobie  piecz  na  carskim  rożnie;  
I  to  przysłowie:  lepsza  zgoda  od  niezgody;  
Zaplątaj  dobrze  węzeł,  końce  wsadź  do  wody.  
Raportu  nie  podamy,  tak  się  nikt  nie  dowie.  
Bóg  dał  ręce,  żeby  brać,  to  ruskie  przysłowie".  

Słysząc  to  Major  wstaje  i  od  gniewu  parska:  
"Czy  ty  oszalał,  Ryków?  to  służba  cesarska,  
A  służba  nie  jest  drużba,  stary,  głupi  Ryków!  
Czy  ty  oszalał?  ja  mam  puszczać  buntowników!  
W  takim  wojennym  czasie!  Ha,  pany  Polaki,  
Ja  was  nauczę  buntu!  Ha,  szlachta  łajdaki,  
Dobrzyńscy,  oj,  ja  znam  was,  niech  łajdaki  mokną!  
(I  zaśmiał  się  na  całe  gardło,  patrząc  w  okno).  
Wszakże  ten  sam  Dobrzyński,  co  siedzi  w  surducie  -  
Hej,  zdjąć  mu  surdut!  -  w  roku  przeszłym  na  reducie  
Zaczął  ze  mną  tę  kłótnię,  kto  zaczął?  on,  nie  ja.  
On,  gdy  tańczyłem,  krzyknął:  "Precz,  za  drzwi  złodzieja!"  
Że  wtenczas  za  pułkowej  okradzenie  kasy  
Byłem  pod  śledztwem,  miałem  wielkie  ambarasy,  
A  jemu  co  do  tego?  Ja  tańczę  mazura,  
On  krzyczy  z  tyłu:  "Złodziej!"  szlachta  za  nim:  "Ura!"  
Skrzywdzili  mnie  -  a  co?  wpadł  w  me  szpony  szlachciura  
Mówiłem:  "Ej,  Dobrzyński!  ej,  przyjdzie  do  woza  
Koza"  -  a  co?  Dobrzyński,  widzisz!  będzie  łoza".  

Potem  Sędziemu  szepnął  schyliwszy  się  w  ucho  
"Jeśli  chcesz,  Sędzio,  żeby  to  uszło  na  sucho,  
Za  każdą  głowę  tysiąc  rubelków  gotówką.  
Tysiąc  rubelków,  Sędzio,  to  ostatnie  słówko".  

Sędzia  chciał  targować  się;  lecz  Major  nie  słuchał,  
Znowu  biegał  po  izbie,  dymem  gęsto  buchał,  
Podobny  do  szmermelu  albo  do  rakiety.  
Chodziły  za  nim  prosząc  i  płacząc  kobiety.  
"Majorze,  mówił  Sędzia,  choć  pozwiesz  do  prawa,  
Cóż  wygrasz?  tu  nie  zaszła  żadna  bitwa  krwawa,  
Nie  było  ran;  że  zjedli  kury  i  półgąski,  
Za  to  wedle  statutu  zapłacą  nawiązki;  
Ja  na  pana  Hrabiego  nie  zanoszę  skargi,  
To  tylko  były  zwykłe  sąsiedzkie  zatargi".  

"A  czy  Sędzia,  rzekł  Major,  Żółtą  Księgę  czytał?"  
"Co  to  za  Żółta  Księga?"  pan  Sędzia  zapytał.  
"Księga,  rzekł  Major,  lepsza  niż  wasze  statuty,  
A  w  niej  pisze  co  słowo:  stryczek,  Sybir,  knuty;  
Księga  ustaw  wojennych,  teraz  w  Litwie  całéj  
Ogłoszonych;  już  pod  stół  wasze  trybunały,  
Podług  ustaw  wojennych  za  takową  psotę  
Pójdziecie  już  to  najmniej  w  sybirną  robotę".  
"Apeluję,  rzekł  Sędzia,  do  gubernatora".  
"Apeluj,  rzekł  Płut,  choćby  do  Imperatora.  
Wiesz,  że  gdy  Imperator  zatwierdza  ukazy,  
Z  łaski  swej  często  karę  powiększa  dwa  razy.  
Apelujcie,  ja  może  wynajdę  w  potrzebie,  
Mospanie  Sędzio,  dobry  kruczek  i  na  ciebie.  
Wszak  Jankiel,  szpieg,  którego  już  rząd  dawno  śledzi,  
Jest  twoim  domownikiem,  w  karczmie  twojej  siedzi.  
Mogę  teraz  was  wszystkich  wziąć  w  areszt  od  razu".  
"Mnie,  rzekł  Sędzia,  brać  w  areszt?  jak  śmiesz  bez  rozkazu?"  
I  przychodziło  coraz  do  żywszego  sporu,  
Gdy  nowy  gość  zajechał  na  dziedziniec  dworu.  

Wjazd  tłumny,  dziwny.  Przodem,  niby  laufer,  bieży  
Ogromny  czarny  baran,  a  łeb  mu  się  jeży  
Czterma  rogami,  z  których  dwa  jako  kabłąki  
Kręcą  się  koło  uszu,  ubrane  we  dzwonki;  
A  dwa,  od  czoła  na  bok  wysuwając  końce,  
Wstrząsają  kulki  krągłe,  mosiężne,  brzęczące.  
Za  baranem  szły  woły,  trzoda  owiec,  kozy,  
Za  bydłem  cztery  ciężko  pakowane  wozy.  

Wszyscy  odgadli,  że  to  wjazd  księdza  Kwestarza.  
Więc  pan  Sędzia,  powinność  znając  gospodarza,  
Stał  w  progu  witać  gościa.  Ksiądz  na  pierwszej  bryce  
Jechał,  kapturem  na  wpół  zasłoniwszy  lice,  
Ale  go  wnet  poznano,  bo  gdy  więźniów  minął,  
Zwrócił  się  ku  nim  twarzą,  palcem  na  znak  skinął.  
I  drugiej  bryki  furman  równie  był  poznany:  
Stary  Maciek-Rózeczka,  za  chłopa  przebrany;  
Szlachta  zaczęła  krzyczeć,  skoro  się  pokazał,  
On  rzekł:  "Głupi!"  -  i  ręką  milczenie  nakazał.  
Na  trzecim  wozie  Prusak  w  kubraku  wytartym,  
A  pan  Zan  z  Mickiewiczem  jechali  na  czwartym.  

A  tymczasem  Podhajscy  i  Isajewicze,  
Birbasze,  Wilbikowie,  Biergele,  Kotwicze,  
Widząc  szlachtę  Dobrzyńskich  w  tak  ciężkiej  niewoli,  
Zaczęli  z  dawnych  gniewów  ostygać  powoli.  
Bo  szlachta  polska,  chociaż  niezmiernie  kłótliwa  
I  porywcza  do  bitew,  przecież  nie  jest  mściwa.  
Biegą  więc  do  Macieja  starego  po  radę.  
On  koło  wozów  całą  ustawia  gromadę,  
Każe  czekać.  
                   Bernardyn  wstąpił  do  pokoju,  
Zaledwie  go  poznano,  choć  nie  zmienił  stroju,  
Tak  przybrał  inną  postać;  zwyczajnie  ponury,  
Zamyślony,  a  teraz  głowę  wzniósł  do  góry  
I  z  miną  rozjaśnioną,  jak  kwestarz  rubacha,  
Nim  zaczął  gadać,  długo  śmiał  się:  
                                                       "Cha,  cha,  cha,  cha,  
Kłaniam,  kłaniam  cha,  cha,  cha,  wyśmienicie,  przednie!  
Panowie  oficery,  kto  poluje  we  dnie,  
Wy  w  nocy!  dobry  połów,  widziałem  źwierzynę;  
Oj,  skubać,  skubać  szlachtę,  oj,  drzeć  z  nich  łupinę!  
Oj,  weźcież  ich  na  munsztuk,  bo  też  szlachta  bryka!  
Winszuję  ci,  Majorze,  żeś  złowił  Hrabika,  
To  tłuścioszek,  to  bogacz,  panicz  z  antenatów,  
Nie  wypuszczaj  go  z  klatki  bez  trzystu  dukatów;  
A  jak  weźmiesz,  na  klasztor  daj  jakie  trzy  grosze,  
I  dla  mnie,  bo  ja  zawżdy  za  twą  duszę  proszę.  
Jakem  bernardyn,  bardzo  myślę  o  twej  duszy!  
Śmierć  i  sztabs-oficerów  porywa  za  uszy!  
Dobrze  napisał  Baka,  że  śmierć  dżga  za  katy  
W  szkarłaty,  i  po  suknie  nieraz  dobrze  stuknie,  
I  po  płótnie  tak  utnie  jak  i  po  kapturze,  
I  po  fryzurze  równie  jak  i  po  mundurze.  
Śmierć  matula,  powiada  Baka,  jak  cebula  
Łzy  wyciska,  gdy  ściska,  a  równie  przytula  
I  dziecko,  co  się  lula,  i  zucha,  co  hula!  
Ach!  ach!  Majorze,  dzisiaj  żyjem,  jutro  gnijem,  
To  tylko  nasze,  co  dziś  zjemy  i  wypijem!  
Panie  Sędzio,  wszakże  to  czas  podobno  śniadać?  
Siadam  za  stół  i  proszę  wszystkich  ze  mną  siadać;  
Majorze,  gdyby  zrazów?  Panie  Poruczniku,  
Co  myślisz?  gdyby  wazę  dobrego  ponczyku?"  

"To  prawda,  Ojcze,  rzekli  dwaj  oficerowie,  
Czas  by  już  zjeść  i  wypić  Pana  Sędzi  zdrowie!"  

Zdziwili  się  domowi  patrząc  na  Robaka,  
Skąd  mu  się  wzięła  mina  i  wesołość  taka.  
Sędzia  wnet  kucharzowi  powtórzył  rozkazy:  
Wniesiono  wazę,  cukier,  butelki  i  zrazy.  
Płut  i  Ryków  tak  czynnie  zaczęli  się  zwijać,  
Tak  łakomie  połykać  i  gęsto  zapijać,  
Że  w  pół  godziny  zjedli  dwadzieście  trzy  zrazy  
I  wychylili  ponczu  ogromne  pół  wazy.  

Więc  Major  syt  i  wesół  w  krześle  się  rozwalił,  
Dobył  fajkę,  biletem  bankowym  zapalił  
I  otarłszy  śniadanie  z  ust  końcem  serwety,  
Obrócił  śmiejące  się  oczy  na  kobiety  
I  rzekł:  "Ja,  piękne  Panie,  lubię  was  jak  wety!  
Na  me  szlify  majorskie,  gdy  człek  zjadł  śniadanie,  
Najlepszą  jest  po  zrazach  zakąską  gadanie  
Z  paniami  tak  pięknymi  jak  wy,  piękne  Panie!  
Wiecie  co?  grajmy  w  karty?  w  welba-cwelba?  w  wista?  
Albo  pójdźmy  mazurka?  he!  do  diabłów  trzysta!  
Wszak  ja  w  jegierskim  pułku  pierwszy  mazurzysta!"  
Za  czym  ku  damom  bliżej  schylił  się  wygięty  
I  puszczał  na  przemiany  dym  i  komplementy.  

"Tańczyć!  zawołał  Robak;  gdy  wychylę  flaszę,  
To  i  ja,  choć  ksiądz,  habit  czasami  podkaszę  
I  potańczę  mazurka!  Ale  wiesz,  Majorze,  
My  tu  pijem,  a  jegry  tam  marzną  na  dworze?  
Hulać  to  hulać!  Sędzio,  daj  beczkę  siwuchy,  
Major  pozwoli,  niechaj  piją  jegry  zuchy!"  
"Prosiłbym,  rzecze  Major,  lecz  w  tym  nie  ma  musu".  
"Daj,  Sędzio,  szepnął  Robak,  beczkę  spirytusu".  
I  tak  kiedy  we  dworze  sztab  wesoło  łyka,  
Za  domem  zaczęła  się  w  wojsku  pijatyka.  

Ryków  kapitan  milczkiem  kielichy  wychylał,  
Lecz  Major  pił  i  razem  damom  się  przymilał,  
A  wzmagał  się  w  nim  coraz  tańcowania  zapał,  
Rzucił  fajkę  i  rękę  Telimeny  złapał,  
Chciał  tańczyć,  lecz  uciekła;  więc  podszedł  do  Zosi,  
Kłaniając  się,  słaniając,  do  mazurka  prosi.  
"Hej!  ty  Ryków,  przestańże  tam  trąbić  na  fajce,  
Precz  fajka,  wszak  ty  dobrze  grasz  na  bałabajce,  
Widzisz  no  tam  gitarę,  pódź  no,  weź  gitarę,  
I  mazurka!  ja  Major  idę  w  pierwszą  parę".  
Kapitan  wziął  gitarę  i  struny  przykręcał,  
Płut  znowu  Telimenę  do  tańca  zachęcał.  
       "Słowo  majorskie,  Panno,  nie  Rosyjaninem  
Jestem,  jeżeli  kłamię!  chcę  być  sukinsynem,  
Jeżeli  kłamię;  spytaj,  a  oficerowie  
Wszyscy  poświadczą,  cała  armija  to  powie,  
Że  w  tej  drugiej  armiji,  w  korpusie  dziewiątym,  
W  drugiej  pieszej  dywizji,  w  pułku  pięćdziesiątym  
Jegierskim,  major  Płut  jest  pierwszy  mazurzysta.  
Pódźże,  Panienko!  nie  bądź  taka  narowista!  
Bo  ja  po  oficersku  ukarzę  Panienkę..."  

To  mówiąc  skoczył,  chwycił  Telimeny  rękę  
I  szerokim  całusem  w  białe  ramię  klasnął;  
Gdy  Tadeusz,  przypadłszy  z  boku,  w  twarz  mu  trzasnął  
I  całus,  i  policzek  ozwały  się  razem,  
Jeden  za  drugim,  jako  wyraz  za  wyrazem.  

Major  osłupiał,  oczy  przetarł,  z  gniewu  blady  
Zawołał:  "Bunt!  buntownik!"  i  dobywszy  szpady  
Biegł  przebić;  wtem  Ksiądz  dostał  z  rękawa  krócicę:  
"Pal,  Tadeuszku,  krzyknął,  pal  jak  w  jasną  świécę!"  
Tadeusz  wnet  pochwycił,  wymierzył,  wypalił,  
Chybił,  ale  Majora  zgłuszył  i  osmalił.  
Porywa  się  z  gitarą  Ryków:  "Bunt!  bunt!"  woła,  
Wpada  na  Tadeusza;  lecz  Wojski  zza  stoła  
Machnął  ręką  na  odlew;  nóż  w  powietrzu  świsnął  
Między  głowy  i  pierwej  uderzył,  niż  błysnął.  
Uderza  w  dno  gitary,  na  wylot  ją  wierci,  
Schylił  się  na  bok  Ryków  i  tak  uszedł  śmierci,  
Lecz  strwożył  się;  krzyknąwszy:  "Jegry!  bunt!  Jej  Bogu!"  
Dobył  szpady,  broniąc  się  zbliżał  się  do  progu.  

Wtem  z  drugiej  strony  izby  wpada  szlachty  wiele  
Przez  okna,  z  rapierami,  Rózeczka  na  czele.  
Płut  w  sieni,  Ryków  za  nim,  wołają  żołnierzy,  
Już  trzech  najbliższych  domu  na  pomoc  im  bieży;  
Już  przeze  drzwi  włażą  trzy  błyszczące  bagnety,  
A  za  nimi  trzy  czarne  schylone  kaszkiety.  
Maciek  stał  u  drzwi  z  Rózgą  wzniesioną  do  góry,  
Lgnąc  do  ściany,  czatował  jako  kot  na  szczury,  
Aż  ciął  okropnie;  może  głowy  by  trzy  zwalił,  
Lecz  stary,  czy  nie  dojrzał,  czy  zbyt  się  zapalił,  
Bo  nim  szyje  wytknęli,  rąbnął  po  kaszkietach,  
Zdarł  je;  Rózga  spadając  brząkła  po  bagnetach  -  
Moskale  cofają  się,  Maciek  ich  wygania  
Na  dziedziniec.  -  
                         Tam  jeszcze  więcej  zamieszania.  
Tam  stronnicy  Sopliców  pracują  w  zawody  
Nad  rozkuciem  Dobrzyńskich,  rozrywają  kłody;  
Widząc  to  jegry  za  broń  porywają,  biegą;  
Sierżant  wpadłszy  bagnetem  przebił  Podhajskiego,  
Dwóch  drugich  szlachty  zranił,  do  trzeciego  strzela,  
Uciekają;  było  to  przy  kłodzie  Chrzciciela.  
Ten  już  miał  ręce  wolne,  gotowe  ku  walce;  
Wstał,  podniósł  dłoń  i  zwinął  w  kłębek  długie  palce,  
I  z  góry  tak  uderzył  w  grzbiet  Rosyjanina,  
Że  twarz  jego  i  skroń  wbił  w  zamek  karabina.  
Trzasł  zamek,  lecz  zalany  krwią  proch  już  nie  spalił;  
Sierżant  u  nóg  Chrzciciela  na  swą  broń  się  zwalił.  
Chrzciciel  schyla  się,  chwyta  karabin  za  rurę  
I  wijąc  jak  kropidłem  podnosi  go  w  górę,  
Robi  młynka,  dwóch  zaraz  szeregowych  zwala  
Po  ramionach  i  w  głowę  ugadza  kaprala,  
Reszta  zlękła  od  kłody  cofa  się  z  przestrachem:  
Tak  Kropiciel  ruchomym  nakrył  szlachtę  dachem.  
       Za  czym  rozbito  kłodę,  rozcięto  powrozy,  
Szlachta  już  wolna  wpada  na  kwestarskie  wozy,  
Z  nich  dobywa  rapiery,  pałasze,  tasaki,  
Kosy,  strzelby;  Konewka  znalazł  dwa  szturmaki  
I  worek  kul;  wsypał  je  do  swego  szturmaka,  
Drugi  równie  nabiwszy  ustąpił  dla  Saka.  

Jegrów  więcej  przybywa,  mieszają  się,  tłuką;  
Szlachta  w  zgiełku  nie  może  ciąć  krzyżową  sztuką,  
Jegry  nie  mogą  strzelać,  już  walczą  wręcz,  z  bliska  -  
Już  stal,  ząb  za  ząb  o  stal  porwawszy  się,  pryska,  
Bagnet  o  szablę,  kosa  o  gifes  się  łamie,  
Pięść  spotyka  się  z  pięścią  i  z  ramieniem  ramię.  

Lecz  Ryków  z  częścią  jegrów  pobiegł,  gdzie  stodoła  
Tyka  płotów;  tam  staje,  na  żołnierzy  woła,  
Ażeby  zaprzestali  bitwę  tak  bezładną,  
Gdzie  nie  używszy  broni  pod  pięściami  padną.  
Gniewny,  że  sam  nie  może  dać  ognia,  bo  w  tłumie  
Moskalów  od  Polaków  rozróżnić  nie  umie,  
Woła:  "Stroj  się!"  (co  znaczy:  formuj  się  do  szyku),  
Ale  komendy  jego  nie  słychać  śród  krzyku.  

Stary  Maciek,  do  ręcznych  zapasów  niezdolny,  
Rejterował  się  czyniąc  przed  sobą  plac  wolny  
Na  prawo  i  na  lewo;  tu  końcem  szablicy  
Uciera  bagnet  z  rury  jako  knot  ze  świecy;  
Tam  machnąwszy  na  odlew  ścina  albo  kole.  
I  tak  ostrożny  Maciek  ustępuje  w  pole.  

Lecz  z  największym  na  niego  naciera  uporem  
Stary  Gifrejter,  co  był  pułku  instruktorem,  
Wielki  mistrz  na  bagnety;  zebrał  się  sam  w  sobie,  
Skurczył  się,  a  karabin  porwał  w  ręce  obie,  
Prawą  u  zamka,  lewą,  w  pół  rury  porywa,  
Kręci  się,  podskakuje,  czasem  przysiadywa,  
Lewą  rękę  opuszcza,  a  broń  z  prawej  ręki  
Suwa  naprzód,  jak  żądło  z  wężowej  paszczęki,  
I  znowu  ją  w  tył  cofa,  na  kolanie  wspiera,  
I  tak  kręcąc  się,  skacząc,  na  Maćka  naciera.  

Ocenił  przeciwnika  zręczność  Maciek  stary  
I  lewą  ręką  włożył  na  nos  okulary,  
Prawą  rękojeść  Rózgi  tuż  przy  piersiach  trzyma,  
Cofa  się;  Gifrejtera  ruch  śledząc  oczyma,  
Sam  słania  się  na  nogach,  jakby  był  pijany;  
Gifrejter  bieży  prędzej  i,  pewny  wygranej,  
Żeby  uchodzącego  tym  łacniej  dosięgnął,  
Powstał  i  całą  prawą  rękę  wzdłuż  wyciągnął  
Popychając  karabin,  a  tak  się  wysilił  
Pchnięciem  i  wagą  broni,  że  się  aż  pochylił;  
Maciek  tam,  kędy  bagnet  wkłada  się  na  rurę,  
Podstawia  swą  rękojeść,  podbija  broń  w  górę  
I  wnet  spuszczając  Rózgę,  tnie  Moskala  w  rękę  
Raz,  i  znowu  na  odlew  przecina  mu  szczękę.-  
Tak  padł  Gifrejter,  fechmistrz  najpierwszy  z  Moskalów,  
Kawaler  trzech  krzyżyków  i  czterech  medalów.  

Tymczasem  koło  kłodek  lewe  szlachty  skrzydło  
Już  jest  bliskie  zwycięstwa;  tam  walczył  Kropidło  
Widny  z  dala,  tam  Brzytwa  wił  się  śród  Moskali,  
Ten  ich  w  pół  ciała  rzeza,  tamten  w  głowy  wali;  
Jako  machina,  którą  niemieccy  majstrowie  
Wymyślili  i  która  młockarnią  się  zowie,  
A  jest  razem  sieczkarnią,  ma  cepy  i  noże,  
Razem  i  słomę  kraje,  i  wybija  zboże:  
Tak  pracują  Kropiciel  i  Brzytwa  pospołu,  
Mordując  nieprzyjaciół,  ten  z  góry,  ten  z  dołu.  

Lecz  Kropiciel  już  pewne  porzuca  zwycięstwo,  
Bieży  na  prawe  skrzydło,  gdzie  niebezpieczeństwo  
Nowe  grozi  Maćkowi;  śmierci  Gifrejtera  
Mszcząc  się,  Proporszczyk  z  długim  szpontonem  naciera  
(Szponton  jest  to  zarazem  dzida  i  siekiera,  
Teraz  już  zaniedbany  i  tylko  na  flocie  
Używają  go  -  wówczas  służył  i  piechocie).  
Proporszczyk,  człowiek  młody,  zręcznie  się  uwijał,  
Ilekroć  mu  przeciwnik  broń  na  bok  odbijał,  
On  cofał  się;  młodego  nie  mógł  Maciek  zgonić  
I  tak  nie  raniąc  musiał  tylko  siebie  bronić.  
Już  mu  Proporszczyk  dzidą  lekką  ranę  zadał,  
Już  wznosząc  w  górę  berdysz  do  cięcia  się  składał,  
Chrzciciel  nie  zdoła  dobiec,  lecz  staje  w  pół  drogi,  
Okręca  broń  i  ciska  wrogowi  pod  nogi,  
Skruszył  kość;  już  Proporszczyk  szponton  z  rąk  upuszcza,  
Słania  się,  wpada  Chrzciciel,  za  nim  szlachty  tłuszcza,  
A  za  szlachtą  Moskale  od  lewego  skrzydła  
Biegą  zmieszani,  wszczął  się  bój  koło  Kropidła.  

Chrzciciel,  który  w  obronie  Maćka  oręż  stracił,  
Ledwie  że  tej  przysługi  życiem  nie  przypłacił,  
Bo  przypadło  nań  z  tyłu  dwóch  silnych  Moskali  
I  czworo  rąk  zarazem  we  włos  mu  wplątali;  
Upiąwszy  się  nogami,  ciągną  jako  liny  
Sprężyste,  uwiązane  do  masztu  wiciny;  
Daremnie  w  tył  Kropiciel  ciska  ślepe  razy,  
Chwieje  się  -  a  wtem  postrzegł,  że  blisko  Gerwazy  
Walczy;  zawołał:  "Jezus  Maria!  Scyzoryku!"  
       Klucznik  trwogę  Chrzciciela  poznawszy  po  krzyku,  
Odwrócił  się,  i  spuścił  ostrze  płytkiej  stali  
Między  głowę  Chrzciciela  i  ręce  Moskali;  
Cofnęli  się  wydawszy  przeraźliwe  głosy,  
Lecz  jedna  ręka  mocniej  wplątana  we  włosy  
Została  się,  wisząca  i  krwią  buchająca.  
Tak  orlik,  jedną  szponę  gdy  wbije  w  zająca,  
Drugą,  by  wstrzymać  zwierza,  o  drzewo  uczepi,  
A  zając  targnąwszy  się  orła  wpół  rozszczepi,  
Prawa  szpona  u  drzewa  zostaje  się  w  lesie,  
A  lewą,  zakrwawioną,  źwierz  na  pola  niesie.  

Kropiciel  wolny,  oczy  obraca  dokoła,  
Ręce  wyciąga,  broni  szuka,  broni  woła,  
Tymczasem  grzmi  pięściami,  stojąc  mocno  w  kroku  
I  pilnując  się  z  bliska  Gerwazego  boku,  
Aż  Saka,  syna  swego,  postrzega  w  natłoku.  
Sak  prawą  ręką  szturmak  wymierza,  a  lewą  
Ciągnie  za  sobą  długie,  sążniowate  drzewo,  
Uzbrojone  w  krzemienie  i  w  guzy,  i  sęki  
(Nikt  by  go  nie  podźwignął  prócz  Chrzciciela  ręki).  
Chrzciciel,  gdy  miłą  broń  swą,  swe  Kropidło  zoczył,  
Chwycił  je,  ucałował,  z  radości  podskoczył,  
Zakręcił  je  nad  głową  i  zaraz  ubroczył.  

Co  potem  dokazywał,  jakie  klęski  szerzył,  
Daremnie  śpiewać,  nikt  by  muzie  nie  uwierzył,  
Jak  nie  wierzono  w  Wilnie  ubogiej  kobiecie,  
Która  stojąc  na  świętej  Ostrej  Bramy  szczycie  
Widziała,  jako  Dejów,  moskiewski  jenerał,  
Wchodząc  z  pułkiem  kozaków,  już  bramę  otwierał  
I  jak  jeden  mieszczanin,  zwany  Czarnobacki,  
Zabił  Dejowa  i  zniósł  cały  pułk  kozacki.  
Dosyć,  że  się  tak  stało,  jak  przewidział  Ryków:  
Jegry  w  tłumie  ulegli  mocy  przeciwników.  
Dwudziestu  trzech  na  ziemi  wala  się  zabitych,  
Trzydziestu  kilku  jęczy  ranami  okrytych,  
Wielu  pierzchło,  skryło  się  w  sad,  w  chmiele,  nad  rzekę,  
Kilku  wpadło  do  domu  pod  kobiet  opiekę.  

Zwycięska  szlachta  biega  z  okrzykiem  wesela,  
Ci  do  beczek,  ci  łupy  rwą  z  nieprzyjaciela;  
Jeden  Robak  tryumfów  szlachty  nie  podziela.  
On  dotąd  sam  nie  walczył  (bo  bronią  kanony  
Księdzu  bić  się),  lecz  jako  człowiek  doświadczony  
Dawał  rady,  plac  boju  z  różnych  stron  obchodził,  
Wzrokiem,  ręką  walczących  zachęcał,  przywodził.  
I  teraz  woła,  aby  do  niego  się  łączyć,  
Uderzyć  na  Rykowa,  zwycięstwo  dokończyć.  
Tymczasem  przez  posłańca  wskazał  do  Rykowa,  
Że  jeżeli  broń  złoży,  życie  swe  zachowa;  
Jeżeli  zaś  oddanie  broni  będzie  zwlekać,  
Robak  każe  otoczyć  resztę  i  wysiekać.  

Kapitan  Ryków  wcale  nie  prosił  pardonu;  
Zebrawszy  koło  siebie  z  pół  batalijonu  
Krzyknął:  "Za  broń!"  -  wnet  szereg  karabiny  chwyta,  
Chrząsnęła  broń,  a  była  już  dawno  nabita;  
Krzyknął:  "Cel!"  -  rury  rzędem  zabłysnęły  długim,  
Krzyknął:  "Ognia  koleją!"  -  grzmią  jeden  po  drugim  
Ten  strzela,  ten  nabija,  ten  chwyta  do  ręki,  
Słychać  świsty  kul,  zamków  chrzęsty,  sztenflów  dźwięki.  
Cały  szereg  zdaje  się  być  ruchawym  płazem,  
Który  tysiąc  błyszczących  nóg  wywija  razem.  
       Prawda,  że  jegry  byli  mocnym  trunkiem  pijani,  
Źle  mierzą  i  chybiają,  rzadko  który  rani,  
Ledwie  który  zabije;  przecież  dwóch  Maciejów  
Już  zraniono  i  poległ  jeden  z  Bartłomiejów.  
Szlachta  z  niewiela  rusznic  z  rzadka  się  odstrzela,  
Chce  szablami  uderzyć  na  nieprzyjaciela,  
Ale  starsi  wstrzymują;  kule  gęsto  świszczą,  
Rażą,  spędzają,  wkrótce  dziedziniec  oczyszczą,  
Już  aż  po  szybach  dworu  zaczynają  dzwonić.  

Tadeusz,  który  został  w  domu  kobiet  bronić  
Z  rozkazu  stryja,  słysząc,  że  coraz  to  gorzej  
Wre  bitwa,  wybiegł;  za  nim  wybiegł  Podkomorzy,  
Któremu  Tomasz  wreszcie  przyniósł  karabelę;  
Śpieszy,  łączy  się  z  szlachtą  i  staje  na  czele.  
Bieży  broń  wzniosłszy,  szlachta  rusza  jego  śladem,  
Jegry,  przypuściwszy  ich,  sypnęli  kul  gradem.  
Legł  Isajewicz,  Wilbik,  Brzytewka  raniony;  
Za  czym  wstrzymują  szlachtę,  Robak  z  jednej  strony,  
A  z  drugiej  Maciej;  szlachta  ostyga  w  zapale,  
Ogląda  się,  cofa  się;  widzą  to  Moskale;  
Kapitan  Ryków  myśli  ostatni  cios  zadać,  
Spędzić  szlachtę  z  dziedzińca  i  dworem  owładać.  

"Formuj  się  do  ataku!  zawołał,  na  sztyki!  
Naprzód!"  Wnet  szereg,  rury  wytknąwszy  jak  tyki  
Schyla  głowy,  zrusza  się  i  przyśpiesza  kroku;  
Darmo  szlachta  wstrzymuje  z  przodu,  strzela  z  boku,  
Szereg  już  pół  dziedzińca  przeszedł  bez  oporu;  
Kapitan,  pokazując  szpadą  na  drzwi  dworu,  
Krzyczy:  "Sędzio!  poddaj  się,  bo  dwór  spalić  każę!"  
"Pal,  woła  Sędzia,  ja  cię  w  tym  ogniu  usmażę".  
       O  dworze  Soplicowski!  jeśli  dotąd  całe  
Świecą  się  pod  lipami  twoje  ściany  białe  
Jeśli  tam  dotąd  szlachty  sąsiedzkiej  gromada  
Za  gościnnymi  stoły  Sędziego  zasiada  
Pewnie  tam  piją  często  za  Konewki  zdrowie  
Bez  niego  już  by  było  dziś  po  Soplicowie!  

Konewka  dotąd  małe  dał  męstwa  dowody;  
Choć  najpierwszy  ze  szlachty  uwolniony  z  kłody,  
Choć  zaraz  znalazł  w  wozie  swą  miłą  Konewkę,  
Swój  szturmak  faworytny,  i  z  nim  kul  sakiewkę,  
Nie  chciał  bić  się;  powiadał,  że  sobie  nie  ufa  
Na  czczo;  szedł  więc,  gdzie  stała  spirytusu  kufa,  
Ręką  jak  łyżką  strumień  do  ust  sobie  chylił;  
Dopiero  gdy  się  dobrze  rozgrzał  i  posilił,  
Poprawił  czapkę,  z  kolan  wziął  do  rąk  Konewkę,  
Zmacał  sztenflem  naboju,  podsypał  panewkę  
I  spojrzał  na  plac  boju;  widzi,  że  błyszcząca  
Fala  bagnetów  szlachtę  bije  i  roztrąca;  
Przeciw  tej  fali  płynie;  schyla  się  do  ziemi  
I  nurkuje  pomiędzy  trawami  gęstemi  
Środkiem  dziedzińca,  aż  tam,  gdzie  rosła  pokrzywa,  
Zasadza  się,  a  Saka  gestami  przyzywa.  

Sak  broniąc  dworu  stanął  z  szturmakiem  u  proga,  
Bo  w  tym  dworze  mieszkała  jego  Zosia  droga,  
Od  której  choć  w  zalotach  został  pogardzony,  
Kochał  ją  zawsze,  zginąć  rad  dla  jej  obrony.  

Już  szereg  jegrów  w  marszu  na  pokrzywę  wkracza,  
Gdy  Konew  ruszył  cyngla  i  z  paszczy  garłacza  
Tuzin  kul  rozsiekanych  puszcza  śród  Moskali,  
Sak  puszcza  drugi  tuzin,  jegry  się  zmięszali.  
Przerażony  zasadzką  szereg  w  kłąb  się  zwija,  
Cofa  się,  rzuca  rannych;  Chrzciciel  ich  dobija.  

Stodoła  już  daleko;  bojąc  się  odwodu  
Długiego,  Ryków  skoczył  pod  parkan  ogrodu,  
Tam  pierzchającą  rotę  zatrzymuje  w  biegu,  
Szykuje,  lecz  szyk  zmienia:  z  jednego  szeregu  
Robi  trójkąt,  klin  ostry  wystawując  z  przodu,  
A  dwa  boki  opiera  o  parkan  ogrodu.  
Dobrze  zrobił,  bo  jazda  nań  od  zamku  wali.  

Hrabia,  który  był  w  zamku  pod  strażą  Moskali,  
Gdy  pierzchła  straż  zlękniona,  dworzan  na  koń  wsadził  
I  słysząc  strzały,  w  ogień  jazdę  swą  prowadził,  
Sam  na  czele  z  żelazem  nad  głowę  wzniesionem.  
Wtem  Ryków  krzyknął:  "Ognia  pół-batalijonem!"  
Przeleciała  po  zamkach  wzdłuż  nitka  ognista  
I  z  czarnych  rur  wytkniętych  świsnęło  kul  trzysta.  
Trzech  jezdnych  padło  rannych,  jeden  trupem  leży.  
Padł  koń  Hrabi,  spadł  Hrabia;  Klucznik  krzycząc  bieży  
Na  ratunek,  bo  widzi,  jegry  na  cel  wzięli  
Ostatniego  z  Horeszków,  chociaż  po  kądzieli.  
Robak  był  bliższy,  Hrabię  ciałem  swym  zakrywa,  
Dostał  za  niego  postrzał,  spod  konia  dobywa,  
Uprowadza;  a  szlachcie  każe  się  rozstąpić,  
Lepiej  mierzyć,  postrzałów  nadaremnych  skąpić,  
Kryć  się  za  płoty,  studnię,  za  ściany  obory;  
Hrabia  z  jazdą  ma  czekać  sposobniejszej  pory.  

Plany  Robaka  pojął  i  wykonał  cudnie  
Tadeusz;  stał  ukryty  za  drewnianą  studnię,  
A  że  trzeźwy  i  dobrze  strzelał  z  dubeltówki  
(Mógł  trafić  do  rzuconej  w  powietrze  złotówki),  
Okropnie  razi  Moskwę,  starszyznę  wybiera,  
Za  pierwszym  zaraz  strzałem  ubił  feldfebera.  
Potem  z  dwóch  rur  raz  po  raz  dwóch  sierżantów  sprząta,  
Mierzy  to  po  galonach,  to  w  środek  trójkąta,  
Gdzie  stał  sztab;  za  czym  Ryków  gniewa  się  i  dąsa.  
Tupa  nogami,  szpady  swej  rękojeść  kąsa.  
"Majorze  Płucie,  woła,  co  to  z  tego  będzie?  
Wkrótce  tu  nie  zostanie  nikt  z  nas  przy  komendzie!"  

Więc  Płut  na  Tadeusza  krzyknął  z  wielkim  gniewem:  
"Panie  Polak,  wstydź  się  Pan  chować  się  za  drzewem,  
Nie  bądź  tchórz,  wyjdź  na  środek,  bij  się  honorowie,  
Po  żołniersku".  -  A  na  to  Tadeusz  odpowie:  
"Majorze!  jeśli  jesteś  tak  śmiałym  rycerzem,  
A  czegoż  ty  się  chowasz  za  jegrów  kołnierzem?  
Nie  tchórzę  ja  przed  tobą,  wynidź  no  zza  płotów,  
Dostałeś  w  twarz,  jam  przecie  bić  się  z  tobą  gotów!  
Po  co  krwi  rozlew!  między  nami  była  zwada,  
Niechajże  ją  rozstrzygnie  pistolet  lub  szpada.  
Daję  ci  broń  na  wybór,  od  działa  do  szpilki;  
A  nie,  to  was  wystrzelam  jako  w  jamie  wilki".  
I  to  mówiąc  wystrzelił,  a  tak  dobrze  mierzył,  
Że  porucznika  obok  Rykowa  uderzył.  

"Majorze,  szepnął  Ryków,  wyjdź  na  pojedynek  
I  pomścij  się  za  jego  raniejszy  uczynek.  
Jeśli  tego  szlachcica  kto  inny  zabije,  
To  Major  widzi,  Major  hańby  swej  nie  zmyje.  
Trzeba  tego  szlachcica  na  pole  wywabić,  
Nie  można  z  karabina,  to  choć  szpadą  zabić.  
"Co  puka,  to  nie  sztuka,  to  wolę,  co  kole",  
Mówił  stary  Suworów;  wyjdź,  Majorze,  w  pole,  
Bo  on  nas  powystrzela;  patrz,  bierze  do  celu".  
Na  to  rzekł  Major:  "Ryków!  miły  przyjacielu,  
Ty  jesteś  zuch  na  szpady,  wyjdź  ty,  bracie  Ryków,  
Lub  wiesz  co?  wyszlem  kogo  z  naszych  poruczników  
Ja  major,  ja  nie  mogę  odstąpić  żołnierzy,  
Do  mnie  batalijonu  komenda  należy".  
Słysząc  to  Ryków  szpadę  podniósł,  wyszedł  śmiało,  
Kazał  ognia  zaprzestać,  machnął  chustką  białą.  
Pyta  się  Tadeusza,  jaką  broń  podoba;  
Po  układach,  na  szpady  zgodzili  się  oba.  
Tadeusz  broni  nie  miał;  gdy  szukano  szpady,  
Wyskoczył  Hrabia  zbrojny  i  zerwał  układy.  

"Panie  Soplico!  wołał,  z  przeproszeniem  Pana,  
Pan  wyzwałeś  Majora!  ja  do  Kapitana  
Mam  dawniejszą  urazę,  on  do  zamku  mego  
("Mów  Pan,  przerwał  Protazy,  do  zamku  naszego"),  
On  wpadł,  rzekł  kończąc  Hrabia,  na  czele  złodziejów,  
On,  poznałem  Rykowa,  wiązal  mych  dżokejów.  
Skarzę  go,  jakom  zbójców  skarał  pod  opoką,  
Którą  Sycylijanie  zwą  Birbante-rokko".  

Uciszyli  się  wszyscy,  ustało  strzelanie,  
Wojska  ciekawe  patrzą  na  wodzów  spotkanie:  
Hrabia  i  Ryków  idą,  obróceni  bokiem,  
Prawą  ręką  i  prawym  grożąc  sobie  okiem;  
Wtem  lewymi  rękami  odkrywają  głowy  
I  kłaniają  się  grzecznie  (zwyczaj  honorowy:  
Nim  przyjdzie  do  zabójstwa,  naprzód  się  przywitać).  
Już  spotkały  się  szpady  i  zaczęły  zgrzytać;  
Rycerze,  wznosząc  nogi,  prawymi  kolany  
Przyklękają,  w  przód  i  w  tył  skacząc  na  przemiany.  
       Ale  Płut,  Tadeusza  widząc  przed  swym  frontem,  
Naradzał  się  po  cichu  z  gifrejterem  Gontem,  
Który  w  rocie  uchodził  za  pierwszego  strzelca.  
"Gonto,  rzekł  Major,  widzisz  ty  tego  wisielca?  
Jeśli  mu  wsadzisz  kulę,  tam  pod  piątym  żebrem,  
To  dostaniesz  ode  mnie  cztery  ruble  srebrem".  
Gont  odwodzi  karabin,  do  zamka  się  chyli,  
Wierni  go  towarzysze  płaszczami  okryli;  
Mierzy,  nie  w  żebro,  ale  w  głowę  Tadeusza,  
Strzelił  i  trafił,  blisko,  w  środek  kapelusza.  
Okręcił  się  Tadeusz,  aż  Kropiciel  wpada  
Na  Rykowa,  a  za  nim  szlachta  krzycząc:  "Zdrada!"  
Tadeusz  go  zasłania,  ledwie  zdołał  Ryków  
Zrejterować  się  i  wpaść  we  środek  swych  szyków.  

Znowu  Dobrzyńscy  z  Litwą  natarli  w  zawody  
I  pomimo  dawniejsze  dwóch  stronnictw  niezgody  
Walczą  jak  bracia,  jeden  drugiego  zachęca.  
Dobrzyńscy  widząc,  jak  się  Podhajski  wykręca  
Tuż  przed  szeregiem  jegrów  i  kosą  ich  kraje,  
Zawołali  z  radością:  "Niech  żyją  Podhaje!  
Naprzód,  bracia  Litwini!  górą,  górą  Litwa!"  
Skołubowie  zaś  widząc,  jak  waleczny  Brzytwa,  
Choć  ranny,  leci  z  szablą  wzniesioną  do  góry,  
Krzyknęli:  "Górą  Maćki,  niech  żyją  Mazury!"  
Dodawszy  wzajem  serca,  biegą  na  Moskali,  
Nadaremnie  ich  Robak  z  Maćkiem  wstrzymywali.  

Gdy  tak  na  rotę  jegrów  uderzano  z  przodu,  
Wojski  rzuca  plac  boju,  idzie  do  ogrodu;  
Przy  boku  jego  stąpał  ostrożny  Protazy,  
A  Wojski  mu  po  cichu  wydawał  rozkazy.  
       Stała  w  ogrodzie,  prawie  pod  samym  parkanem,  
O  który  się  opierał  Ryków  swym  trójgranem,  
Wielka,  stara  sernica,  budowana  w  kratki  
Z  belek  na  krzyż  wiązanych,  podobna  do  klatki.  
W  niej  świeciły  się  białych  serów  mnogie  kopy;  
Wkoło  zaś  wahały  się  suszące  się  snopy  
Szałwiji,  benedykty  kardy,  macierzanki,  
Cała  zielna  domowa  apteka  Wojszczanki.  
Sernica  w  górze  miała  wszerz  sążni  półczwarta,  
A  u  dołu  na  jednym  wielkim  słupie  wsparta  
Niby  gniazdo  bocianie.  Stary  słup  dębowy  
Pochylił  się,  bo  już  był  wygnił  do  połowy,  
Groził  upadkiem.  Nieraz  Sędziemu  radzono,  
Aby  zrucił  budowę  wiekiem  nadwątloną;  
Ale  Sędzia  powiadał,  że  woli  poprawiać,  
Aniżeli  rozrucać  albo  też  przestawiać.  
Odkładał  budowanie  do  sposobnej  pory,  
Tymczasem  pod  słup  kazał  wetknąć  dwie  podpory  
Tak  pokrzepiona,  ale  nietrwała  budowa  
Wyglądała  za  parkan  nad  trójkąt  Rykowa.  

Ku  tej  srnicy  Wojski  z  Woźnym  milczkiem  idą,  
Każdy  zbrojny  ogromnym  drągiem  jakby  dzidą;  
Za  nimi  ochmistrzyni  dąży  przez  konopie  
I  kuchcik,  małe,  ale  bardzo  silne  chłopię.  
Przyszedłszy  drągi  wparli  w  wierzch  słupa  nadgniły,  
Sami  u  końców  wisząc  pchają  z  całej  siły,  
Jako  flisy  uwięzłą  na  rapach  wicinę  
Długimi  drągi  z  brzegu  pędzą  na  głębinę.  

Trzasnął  słup:  już  sernica  chwieje  się  i  wali  
Z  brzemieniem  drzew  i  serów  na  trójkąt  Moskali,  
Gniecie,  rani,  zabija;  gdzie  stały  szeregi,  
Leżą  drwa,  trupy,  sery  białe  jako  śniegi,  
Krwią  i  mózgiem  splamione.  Trójkąt  w  sztuki  pryska,  
A  już  w  środku  Kropidło  grzmi,  już  Brzytwa  błyska,  
Siecze  Rózga,  od  dworu  wpada  szlachty  tłuszcza,  
A  Hrabia  od  bram  jazdę  na  rozpierzchłych  puszcza.  

Już  tylko  ośmiu  jegrów  z  sierżantem  na  czele  
Bronią  się;  bieży  Klucznik,  oni  stoją  śmiele,  
Dziewięć  rur  wymierzyli  prosto  w  łeb  Klucznika;  
On  leci  na  strzał,  kręcąc  ostrze  Scyzoryka.  
Widzi  to  Ksiądz,  zabiega  Klucznikowi  drogę,  
Sam  pada  i  podbija  Gerwazemu  nogę.  
Upadli,  właśnie  kiedy  pluton  ognia  dawał;  
Ledwie  ołów  prześwisnął,  już  Gerwazy  wstawał,  
Już  wskoczył  w  dym;  dwom  jegrom  zaraz  głowy  zmiata  
Uciekają  strwożeni,  Klucznik  goni,  płata;  
Oni  biegą  dziedzińcem,  Gerwazy  ich  torem;  
Wpadają  we  drzwi  gumna  stojące  otworem,  
I  Gerwazy  do  gumna  na  ich  karkach  wjechał,  
Zniknął  w  ciemności,  ale  bitwy  nie  zaniechał,  
Bo  przeze  drzwi  jęk  słychać,  wrzask  i  gęste  razy.  
Wkrótce  ucichło  wszystko;  wyszedł  sam  Gerwazy  
Z  mieczem  krwawym.  
                                 Już  szlachta  odzierżyła  pole,  
Porozpędzanych  jegrów  ściga,  rąbie,  kole;  
Ryków  sam  został,  krzyczy,  że  broni  nie  złoży,  
Bije  się,  gdy  ku  niemu  podszedł  Podkomorzy  
I  wznosząc  karabelę  rzekł  poważnym  tonem:  
"Kapitanie!  nie  splamisz  czci  twojej  pardonem,  
Dałeś  proby,  rycerzu  nieszczęsny,  lecz  mężny,  
Twojej  odwagi,  porzuć  odpór  niedołężny,  
Złóż  broń,  nim  cię  naszymi  szablami  rozbroim,  
Zachowasz  życie  i  cześć,  jesteś  więźniem  moim!"  

Ryków,  Podkomorzego  zwalczony  powagą,  
Skłonił  się  i  oddał  mu  swoję  szpadę  nagą,  
Skrwawioną  po  rękojeść,  i  rzekł:  "Lachy  braty!  
Oj,  biada  mnie,  żem  nie  miał  choć  jednej  armaty!  
Dobrze  mówił  Suworów:  Pomnij,  Ryków  kamrat,  
"Żebyś  nigdy  na  Lachów  nie  chodził  bez  armat!"  
Cóż!  jegry  byli  pjani,  Major  pić  pozwolił!  
Och  major  Płut,  on  dzisiaj  bardzo  poswawolił!  
On  odpowie  przed  carem,  bo  on  miał  komendę.  
Ja,  Panie  Podkomorzy,  wasz  przyjaciel  będę.  
Ruskie  przysłowie  mówi:  Kto  się  mocno  lubi,  
Ten,  Panie  Podkomorzy,  i  mocno  się  czubi.  
Wy  dobrzy  do  wypitki,  dobrzy  do  wybitki,  
Ale  przestańcie  robić  nad  jegrami  zbytki".  

Podkomorzy  słysząc  to  karabelę  wznasza  
I  przez  Woźnego  pardon  powszechny  ogłasza,  
Każe  rannych  opatrzyć,  z  trupów  czyścić  pole,  
A  jegrów  rozbrojonych  prowadzić  w  niewolę.  
Długo  szukano  Płuta;  on,  w  krzaku  pokrzywy  
Zarywszy  się  głęboko,  leżał  jak  nieżywy;  
Wyszedł  wreszcie,  ujrzawszy,  że  było  po  bitwie.  

Taki  miał  koniec  zajazd  ostatni  na  Litwie.  


Íîâ³ òâîðè