Ñàéò ïîå糿, â³ðø³, ïîçäîðîâëåííÿ ó â³ðøàõ ::

logo

UA  |  FR  |  RU

Ðîæåâèé ñàéò ñó÷àñíî¿ ïîå糿

Á³áë³îòåêà
Óêðà¿íè
| Ïîåòè
Êë. Ïîå糿
| ²íø³ ïîåò.
ñàéòè, êàíàëè
| ÑËÎÂÍÈÊÈ ÏÎÅÒÀÌ| Ñàéòè â÷èòåëÿì| ÄÎ ÂÓÑ ñèíîí³ìè| Îãîëîøåííÿ| ˳òåðàòóðí³ ïðå쳿| Ñï³ëêóâàííÿ| Êîíòàêòè
Êë. Ïîå糿

 x
>> ÂÕ²Ä ÄÎ ÊËÓÁÓ <<


e-mail
ïàðîëü
çàáóëè ïàðîëü?
< ðåºñòðaö³ÿ >
Çàðàç íà ñàéò³ - 1
Íåìຠí³êîãî ;(...
Ïîøóê

Ïåðåâ³ðêà ðîçì³ðó




Adam Mickiewicz

Ïðî÷èòàíèé : 344


Òâîð÷³ñòü | Á³îãðàô³ÿ | Êðèòèêà

Pan Tadeusz - Księga jedenasta: Rok 1812

Wróżby  wiosenne.  
Wkroczenie  wojsk.  
Nabożeństwo.  
Rehabilitacja  urzędowa  śp.  Jacka  Soplicy.  
Z  rozmów  Gerwazego  i  Protazego  wnosić  można  bliski  koniec  procesu.  
Umizgi  ułana  z  dziewczyną.  
Rozstrzyga  się  spór  o  Kusego  i  Sokoła.  
Za  czym  goście  zgromadzają  się  na  biesiadę.  
Przedstawienie  wodzom  par  narzeczonych.  

O  roku  ów!  kto  ciebie  widział  w  naszym  kraju!  
Ciebie  lud  zowie  dotąd  rokiem  urodzaju,  
A  żołnierz  rokiem  wojny;  dotąd  lubią  starzy  
O  tobie  bajać,  dotąd  pieśń  o  tobie  marzy.  
Z  dawna  byłeś  niebieskim  oznajmiony  cudem  
I  poprzedzony  głuchą  wieścią  między  ludem;  
Ogarnęło  Litwinów  serca  z  wiosny  słońcem  
Jakieś  dziwne  przeczucie,  jak  przed  świata  końcem,  
Jakieś  oczekiwanie  tęskne  i  radosne.  

Kiedy  pierwszy  raz  bydło  wygnano  na  wiosnę,  
Uważano,  że  chociaż  zgłodniałe  i  chude,  
Nie  biegło  na  ruń,  co  już  umaiła  grudę,  
Lecz  kładło  się  na  rolę  i  schyliwszy  głowy  
Ryczało  albo  żuło  swój  pokarm  zimowy.  

I  wieśniacy  ciągnący  na  jarzynę  pługi  
Nie  cieszą  się,  jak  zwykle,  z  końca  zimy  długiej,  
Nie  śpiewają  piosenek,  pracują  leniwo,  
Jakby  nie  pamiętali  na  zasiew  i  żniwo.  
Co  krok  wstrzymują  woły  i  podjezdki  w  bronie  
I  poglądają  z  trwogą  ku  zachodniej  stronie,  
Jakby  z  tej  strony  miał  się  objawić  cud  jaki,  
I  uważają  z  trwogą  wracające  ptaki.  
Bo  już  bocian  przyleciał  do  rodzinnej  sosny  
I  rozpiął  skrzydła  białe,  wczesny  sztandar  wiosny;  
A  za  nim,  krzykliwymi  nadciągnąwszy  pułki,  
Gromadziły  się  ponad  wodami  jaskółki  
I  z  ziemi  zmarzłej  brały  błoto  na  swe  domki.  
W  wieczór  słychać  w  zaroślach  szept  ciągnącej  słomki,  
I  stada  dzikich  gęsi  szumią  ponad  lasem,  
I  znużone  na  popas  spadają  z  hałasem,  
A  w  głębi  ciemnej  nieba  wciąż  jęczą  żurawie.  
Słysząc  to  nocni  stróże  pytają  w  obawie,  
Skąd  w  królestwie  skrzydlatym  tyle  zamieszania,  
Jaka  burza  te  ptaki  tak  wcześnie  wygania.  

Aż  oto  nowe  stada,  jakby  gilów,  siewek  
I  szpaków,  stada  jasnych  kit  i  chorągiewek  
Zajaśniały  na  wzgórkach,  spadają  na  błonie.  
Konnica!  dziwne  stroje,  nie  widziane  bronie,  
Pułk  za  pułkiem,  a  środkiem,  jak  stopione  śniegi,  
Płyną  drogami  kute  żelazem  szeregi;  
Z  lasów  czernią  się  czapki,  rzęd  bagnetów  błyska,  
Roją  się  niezliczone  piechoty  mrowiska.  

Wszyscy  na  północ:  rzekłbyś,  iż  wonczas  z  wyraju  
Za  ptastwem  i  lud  ruszył  do  naszego  kraju,  
Pędzony  niepojętą,  instynktową  mocą.  
Konie,  ludzie,  armaty,  orły  dniem  i  nocą  

Płyną;  na  niebie  górą  tu  i  ówdzie  łuny,  
Ziemia  drży,  słychać,  biją  stronami  pioruny.  -  
Wojna!  wojna!  Nie  było  w  Litwie  kąta  ziemi,  

Gdzie  by  jej  huk  nie  doszedł;  pomiędzy  ciemnemi  
Puszczami  chłop,  którego  dziady  i  rodzice  
Pomarli  nie  wyjrzawszy  za  lasu  granice,  
Który  innych  na  niebie  nie  rozumiał  krzyków  
Prócz  wichrów,  a  na  ziemi  prócz  bestyi  ryków,  
Gości  innych  nie  widział  oprócz  spółleśników,-  
Teraz  widzi:  na  niebie  dziwna  łuna  pała,  
W  puszczy  łoskot,  to  kula  od  jakiegoś  działa,  
Zbłądziwszy  z  pola  bitwy,  dróg  w  lesie  szukała  
Rwąc  pnie,  siekąc  gałęzie.  Żubr,  brodacz  sędziwy,  
Zadrżał  we  mchu,  najeżył  długie  włosie  grzywy,  
Wstaje  na  wpół,  na  przednich  nogach  się  opiera  
I  potrząsając  brodą  zdziwiony  spoziera  
Na  błyskające  nagle  między  łomem  zgliszcze:  
Był  to  zbłąkany  granat,  kręci  się,  wre,  świszcze,  
Pękł  z  hukiem  jakby  piorun;  żubr  pierwszy  raz  w  życiu  
Zląkł  się  i  uciekł  w  głębszym  schować  się  ukryciu.  

Bitwa!  gdzie?  w  której  stronie?  pytają  młodzieńce,  
Chwytają  broń,  kobiety  wznoszą  w  niebo  ręce,  
Wszyscy  pewni  zwycięstwa,  wołają  ze  łzami:  
<>  

O  wiosno!  kto  cię  widział  wtenczas  w  naszym  kraju  
Pamiętna  wiosno  wojny,  wiosno  urodzaju!  
O  wiosno,  kto  cię  widział,  jak  byłaś  kwitnąca  
Zbożami  i  trawami,  a  ludźmi  błyszcząca,  
Obfita  we  zdarzenia,  nadzieją  brzemienna!  
Ja  ciebie  dotąd  widzę,  piękna  maro  senna!  
Urodzony  w  niewoli,  okuty  w  powiciu,  
Ja  tylko  jedną  taką  wiosnę  miałem  w  życiu.  

Soplicowo  leżało  tuż  przy  wielkiej  drodze,  
Którą  od  strony  Niemna  ciągnęli  dwaj  wodze:  
Nasz  Książę  Józef  i  król  westfalski  Hieronim.  
Już  zajęli  część  Litwy  od  Grodna  po  Słonim,  
Gdy  król  rozkazał  wojsku  dać  trzy  dni  wytchnienia  
Ale  polscy  żołnierze  mimo  utrudzenia  
Skarżyli  się,  że  król  im  marszu  nie  dozwala,  
Tak  radzi  by  co  prędzej  doścignąć  Moskala.  

W  mieście  pobliskim  stanął  główny  sztab  książęcy,  
A  w  Soplicowie  obóz  czterdziestu  tysięcy  
I  ze  sztabami  swymi  jenerał  Dąbrowski,  
Kniaziewicz,  Małachowski,  Giedrojć  i  Grabowski.  

Późno  było,  gdy  weszli;  więc  każdy,  gdzie  może,  
Zabierają  kwatery  w  zamczysku,  we  dworze;  
Skoro  dano  rozkazy,  rozstawiono  czaty,  
Każdy  strudzony  poszedł  spać  do  swej  komnaty.  
Z  nocą  wszystko  ucichło:  obóz,  dwór  i  pole;  
Widać  tylko,  jak  cienie,  błądzące  patrole  
I  gdzieniegdzie  błyskania  ognisk  obozowych,  
Słychać  kolejne  hasła  stanowisk  wojskowych.  

Spali:  gospodarz  domu,  wodze  i  żołnierze;  
Oczu  tylko  Wojskiego  sen  słodki  nie  bierze  ;  
Bo  Wojski  ma  na  jutro  biesiadę  wyprawić,  
Którą  chce  dom  Sopliców  na  wiek  wieków  wsławić:  

Biesiadę,  godną  miłych  sercom  polskim  gości  
I  odpowiedną  wielkiej  dnia  uroczystości,  
Co  jest  świętem  kościelnym  i  świętem  rodziny:  
Jutro  odbyć  się  mają  trzech  par  zaręczyny,  
Zaś  jenerał  Dąbrowski  oświadczył  z  wieczora,  
Że  chce  mieć  obiad  polski.  
                               Choć  spóźniona  pora,  
Wojski  zebrał  co  prędzej  z  sąsiedztwa  kucharzy;  
Pięciu  ich  było,  służą,  on  sam  gospodarzy.  
Jako  kuchmistrz  białym  się  fartuchem  opasał,  
Wdział  szlafmycę,  a  ręce  do  łokciów  zakasał;  
W  ręku  ma  plackę  muszą,  owad  lada  jaki  
Odpędza,  wpadający  chciwie  na  przysmaki;  
Drugą  ręką  przetarte  okulary  włożył,  
Dobył  z  zanadrza  księgę,  odwinął,  otworzył.  

Księga  ta  miała  tytuł:  Kucharz  doskonały.  
W  niej  spisane  dokładnie  wszystkie  specyjały  
Stołów  polskich;  podług  niej  Hrabia  na  Tęczynie  
Dawał  owe  biesiady  we  włoskiej  krainie,  
Którym  się  Ojciec  Święty  Urban  Ósmy  dziwił;  
Podług  niej  później  Karol-Kochanku-Radziwiłł,  
Gdy  przyjmował  w  Nieświżu  króla  Stanisława,  
Sprawił  pamiętną  ową  ucztę,  której  sława  
Dotąd  żyje  na  Litwie  we  gminnej  powieści.  

Co  Wojski  wyczytawszy  pojmie  i  obwieści,  
To  natychmiast  kucharze  robią  umiejętni.  
Wre  robota,  pięćdziesiąt  nożów  w  stoły  tętni,  
Zwijają  się  kuchciki  czarne  jak  szatany:  
Ci  niosą  drwa,  ci  z  mlekiem  i  z  winem  sagany,  
Leją  w  kotły,  skowrody,  w  rondle,  dym  wybucha;  
Dwóch  kuchcików  przy  piecu  siedzi,  w  mieszki  dmucha,  
Wojski,  ażeby  ogień  tym  łacniej  rozpalać,  
Rozkazał  stopionego  masła  na  drwa  nalać  
Zbytek  ten  dozwolony  jest  w  dostatnim  domu).  
Kuchciki  sypią  w  ogień  suche  pęki  łomu.  
Inni  na  rożny  sadzą  ogromne  pieczenie  
Wołowe,  sarnie,  combry  dzicze  i  jelenie;  
Ci  skubią  stosy  ptastwa,  lecą  puchów  chmury,  
Obnażają  się  głuszce,  cietrzewie  i  kury.  
Lecz  kur  niewiele  było;  od  owej  wyprawy,  
Którą  w  czasie  zajazdu  Dobrzyński  Sak  krwawy  
Zrobił  na  kurnik,  kędy  Zosi  gospodarstwo  
Zniszczył  nie  zostawiwszy  sztuki  na  lekarstwo:  
Jeszcze  nie  mogło  ptastwem  zakwitnąć  na  nowo  
Sławne  niegdyś  ze  drobiu  swego  Soplicowo.  
Zresztą  zaś  mięs  wszelkich  był  wielki  dostatek,  
Co  się  zgromadzić  dało  i  z  domu,  i  z  jatek,  
I  z  lasów,  i  z  sąsiedztwa,  z  bliska  i  z  daleka:  
Rzekłbyś,  ptasiego  tylko  niedostaje  mleka.  
Dwie  rzeczy,  których  hojny  pan  uczty  szuka,  
Łączą  się  w  Soplicowie:  dostatek  i  sztuka.  

Już  wschodził  uroczysty  dzień  Najświętszej  Panny  
Kwietnej;  pogoda  była  prześliczna,  czas  ranny,  
Niebo  czyste,  wokoło  ziemi  obciągnięte,  
Jako  morze  wiszące,  ciche,  wklęsło-wgięte;  
Kilka  gwiazd  świeci  z  głębi,  jako  perły  ze  dna  
Przez  fale;  z  boku  chmurka  biała,  sama  jedna  
Podlatuje  i  skrzydła  w  błękicie  zanurza,  
Podobne  do  niknących  piór  Anioła  Stróża,  
Który  nocną  modlitwą  ludzi  przytrzymany  
Spóźnił  się,  śpieszy  wracać  między  spółniebiany.  

Już  ostatnie  perły  gwiazd  zamierzchły  i  na  dnie  
Niebios  zgasły,  i  niebo  środkiem  czoła  blednie,  
Prawą  skronią  złożone  na  wezgłowiu  cieni  
Jeszcze  smagławe,  lewą  coraz  się  rumieni;  
A  dalej  okrąg  jakby  powieka  szeroka  
Rozsuwa  się  i  w  środku  widać  białek  oka,  
Widać  tęczę,  źrenicę  -  już  promień  wytrysnął,  
Po  okrągłych  niebiosach  wygięty  przebłysnął  
I  w  białej  chmurce  jako  złoty  grot  zawisnął.  
Na  ten  strzał,  na  dnia  hasło,  pęk  ogniów  wylata,  
Tysiąc  rac  krzyżuje  się  po  okręgu  świata,  
A  oko  słońca  weszło.  -  Jeszcze  nieco  senne,  
Przymruża  się,  drżąc  wstrząsa  swe  rzęsy  promienne,  
Siedmią  barw  błyszczy  razem:  szafirowe  razem,  
Razem  krwawi  się  w  rubin  i  żółknie  topazem,  
Aż  rozlśniło  się  jako  kryształ  przezroczyste,  
Potem  jak  brylant  światłe,  na  koniec  ogniste,  
Jak  księżyc  wielkie,  jako  gwiazda  migające:  
Tak  po  nieźmiernym  niebie  szło  samotne  słońce.  

Dziś  pospólstwo  litewskie  z  całej  okolicy  
Zebrało  się  przed  wschodem  wokoło  kaplicy,  
Jak  gdyby  na  nowego  ogłoszenie  cudu.  
Zbiór  ten  pochodził  w  części  z  pobożności  ludu,  
A  w  części  z  ciekawości:  bo  dziś  w  Soplicowie  
Na  nabożeństwie  mają  być  jenerałowie,  
Sławni  dowódcy  owi  naszych  legijonów,  
Których  lud  znał  imiona  i  czcił  jak  patronów,  
Których  wszystkie  tułactwa,  wyprawy  i  bitwy  
Były  ewangeliją  narodową  Litwy.  

Już  przyszło  oficerów  kilku,  tłum  żołnierzy;  
Lud  ich  otacza,  patrzy,  ledwie  oczom  wierzy  
Oglądając  rodaków  mundury  noszących,  
Zbrojnych,  wolnych  i  polskim  językiem  mówiących.  

Wyszła  msza  -  nie  obejmie  świątynia  maleńka  
Całego  zgromadzenia;  lud  na  trawie  klęka,  
Patrząc  we  drzwi  kaplicy,  odkrywają  głowy:  
Włos  litewskiego  ludu,  biały  albo  płowy,  
Pozłacał  się  jako  łan  dojrzałego  żyta;  
Gdzieniegdzie  kraśna  główka  dziewicza  wykwita,  
Ubrana  w  świeże  kwiaty  albo  w  pawie  oczy  
I  wstęgi  rozplecione,  ozdoby  warkoczy,  
Śród  głów  męskich,  jak  w  zbożu  bławat  i  kąkole.  
Klęczący  różnobarwny  tłum  okrywa  pole,  
A  na  głos  dzwonka,  niby  na  wiatru  powianie,  
Chylą  się  wszystkie  głowy  jak  kłosy  na  łanie.  

Wieśniaczki  dziś  na  ołtarz  Matki  Zbawiciela  
Niosą  pierwszy  dar  wiosny,  świeże  snopki  ziela;  
Wszystko  wkoło  ubrane  w  bukiety  i  w  wianki,  
Ołtarz,  obraz,  a  nawet  dzwonnica  i  ganki.  
Czasem  poranny  wietrzyk,  gdy  ze  wschodu  wionie,  
Zrywa  wianki  i  rzuca  na  klęczących  skronie,  
I  rozlewa  jak  z  mszalnej  kadzielnicy  wonie.  

A  gdy  w  kościele  było  po  mszy  i  kazaniu,  
Wyszedł  przewodniczący  całemu  zebraniu  
Podkomorzy,  niedawno  przez  powiatu  stany  
Zgodnie  konfederackim  marszałkiem  obrany.  
Miał  mundur  województwa:  żupan  złotem  szyty,  
Kontusz  gredyturowy  z  frędzlą  i  pas  lity,  
Przy  którym  karabela  z  głownią  jaszczurową;  
Na  szyi  świecił  wielką  szpinką  brylantową;  
Konfederatka  biała,  a  na  niej  pęk  gruby  
Drogich  piórek,  były  to  białych  czapel  czuby  
(Na  fest  kładnie  się  tylko  kitka  tak  bogata,  
Której  każde  pióreczko  kosztuje  dukata).  
Tak  ubrany,  na  wzgórek  wstąpił  przed  kościołem,  
Wieśniacy  i  żołnierstwo  ścisnęło  się  kołem,  
On  rzekł:  
                A  teraz  Litewskiemu  Księstwu,  Polszcze  całej  
Przywraca;  słyszeliście  rządowe  uchwały  
I  zwołujące  walny  sejm  uniwersały.  
Ja  tylko  mam  słów  parę  przemówić  do  gminy,  
W  rzeczy,  która  się  tycze  Sopliców  rodziny,  
Tutejszych  panów.  
            Ale  kiedy  o  grzechach  jego  wszyscy  wiecie,  
Czas  i  zasługi  jego  ogłosić  na  świecie.  
Obecni  tu  są  naszych  wojsk  jenerałowie,  
Od  których  usłyszałem  wszystko,  co  wam  mówię  
Ten  Jacek  nie  był  umarł  (jak  głoszono)  w  Rzymie,  
Tylko  odmienił  życie  dawne,  stan  i  imię;  
A  wszystkie  przeciw  Bogu  i  Ojczyźnie  winy  
Zgładził,  przez  żywot  święty  i  przez  wielkie  czyny.  

Nie  wiedząc,  że  Kniaziewicz  ciągnie  ku  odsieczy,  
On  to  Jacek,  zwan  Robak,  śród  grotów  i  mieczy  
Przeniósł  od  Kniaziewicza  listy  Ryszpansowi,  
Donoszące,  że  nasi  biorą  tył  wrogowi.  
On  potem  w  Hiszpaniji,  gdy  nasze  ułany  
Zdobyły  Samosiery  grzbiet  oszańcowany,  
Obok  Kozietulskiego  był  ranny  dwa  razy!  
Następnie,  jak  wysłaniec,  z  tajnymi  rozkazy  
Biegał  po  różnych  stronach  ducha  ludzi  badać,  
Towarzystwa  tajemne  wiązać  i  zakładać;  
Na  koniec  w  Soplicowie,  w  swym  ojczystym  gnieździe,  
Gdy  gotował  powstanie,  zginął  na  zajeździe.  
Właśnie  o  jego  śmierci  nadeszła  wiadomość  
Do  Warszawy  w  tę  chwilę,  gdy  Cesarz  Jegomość  
Raczył  mu  dać  za  dawne  czyny  bohaterskie  
Legiji  honorowej  znaki  kawalerskie.  

Moją  konfederacką  ogłaszam  wam  laską:  
Że  Jacek  wierną  służbą  i  cesarską  łaską  
Zniósł  infamiji  plamę,  powraca  do  cześci  
I  znowu  się  w  rzęd  prawych  patryjotów  mieści;  
Więc  kto  będzie  śmiał  Jacka  zmarłego  rodzinie  
Wspomnieć  kiedy  o  dawnej,  zagładzonej  winie,  
Ten  podpadnie  za  karę  takiego  wyrzutu  
Gravis  notae  maculae,  wedle  słów  Statutu  
Karzących  tak  militem  jak  i  skartabella,  
Co  by  siał  infamiją  na  obywatela;  
A  że  teraz  jest  równość,  więc  artykuł  trzeci  
Obowiązuje  równie  i  mieszczan,  i  kmieci.  
Ten  wyrok  marszałkowski  pan  Pisarz  umieści  
W  aktach  Jeneralności,  a  Woźny  obwieści.  

<Że  późno  przyszedł,  nic  to  sławie  nie  ubliża;  
Jeśli  Jackowi  nie  mógł  służyć  ku  ozdobie,  
Niech  służy  ku  pamiątce,  wieszam  go  na  grobie  
Trzy  dni  tu  będzie  wisiał,  potem  do  kaplicy  
Złoży  się,  jako  wotum  dla  Boga  Rodzicy>>.  

To  powiedziawszy,  order  wydobył  z  pokrowca  
I  zawiesił  na  skromnym  krzyżyku  grobowca  
Uwiązaną  w  kokardę  wstążeczkę  czerwoną,  
I  krzyż  biały  gwiaździsty  ze  złotą  koroną;  
Przeciw  słońcu  promienie  gwiazdy  zajaśniały  
Jako  ostatni  odbłysk  ziemskiej  Jacka  chwały.  
Tymczasem  lud  na  klęczkach  Anioł  Pański  mowi  
Upraszając  o  wieczny  pokój  grzesznikowi;  
Sędzia  obchodzi  gości  i  wiejską  gromadę,  
Wszystkich  do  Soplicowa  wzywa  na  biesiadę.  

Ale  na  przyzbie  domu  usiedli  dwaj  starce,  
Mając  u  kolan  pełne  miodu  dwa  półgarce;  
Patrzą  w  sad,  gdzie  śród  pączków  barwistego  maku  
Stał  ułan  jak  słonecznik,  w  błyszczącym  kołpaku,  
Strojnym  blachą  złocistą  i  piórem  koguta;  
Przy  nim  dziewczę  w  zielonej  sukience  jak  ruta  
Pozioma,  wznosi  oczki  błękitne  jak  bratki  
Ku  oczom  chłopca;  dalej  panny  rwały  kwiatki  
Po  ogrodzie,  umyślnie  odwracając  głowy  
Od  kochanków,  żeby  im  nie  mieszać  rozmowy.  

Ale  starce  miód  piją,  tabakierką  z  kory  
Częstując  się  nawzajem,  toczą  rozhowory.  

<>  rzekł  klucznik  Gerwazy.  
<>  rzekł  woźny  Protazy.  
<>  powtórzyli  zgodnie  kilka  razy  
Kiwając  w  takt  głowami;  wreszcie  Woźny  rzecze:  
W  których  się  działy  gorsze  niż  u  nas  ekscesy,  
A  intercyza  cały  zakończyła  kłopot:  
Tak  z  Borzdobohatymi  pogodził  się  Łopot,  
Krepsztulowie  z  Kupściami,  Putrament  z  Pikturną,  
Z  Odyńcami  Mackiewicz,  z  Kwileckimi  Turno.  
Co  mówię!  wszak  Polacy  miewali  zamieszki  
Z  Litwą,  gorsze  niżeli  z  Soplicą  Horeszki,  
A  gdy  na  rozum  wzięła  królowa  Jadwiga,  
To  się  bez  sądów  owa  skończyła  intryga.  
Dobrze,  gdy  strony  mają  panny  albo  wdowy  
Na  wydaniu:  to  zawsze  kompromis  gotowy.  
Najdłuższy  proces  zwykle  bywa  z  duchowieństwem  
Katolickim  albo  też  z  bliskim  pokrewieństwem,  
Bo  wtenczas  sprawy  skończyć  nie  można  małżeństwem.  
Stąd  to  Lachy  z  Rusami  w  sporach  nieskończonych,  
Idąc  z  Lecha  i  Rusa,  dwu  braci  rodzonych;  
Stąd  się  tyle  procesów  litewskich  ciągnęło  
Długo  z  księżmi  Krzyżaki,  aż  wygrał  Jagiełło.  
Stąd  na  koniec  pendebat  długo  przed  aktami  
Sławny  ów  proces  Rymszów  z  dominikanami,  
Aż  wygrał  wreszcie  syndyk  klasztorny  ksiądz  Dymsza,  
Skąd  jest  przysłowie:  większy  Pan  Bóg  niż  pan  Rymsza;  
Ja  zaś  dołożę:  lepszy  miód  od  Scyzoryka>>.  
To  mówiąc,  półgarcówką  przepił  do  Klucznika.  

I  naszej  Litwy!  wszak  to  jak  małżonków  dwoje!  
Bóg  złączył,  a  czart  dzieli,  Bóg  swoje,  czart  swoje!  
Ach,  bracie  Protazeńku!  że  to  oczy  nasze  
Widzą!  że  znowu  do  nas  ci  Koronijasze  
Zawitali!  Służyłem  ja  z  nimi  przed  laty,  
Pamiętam,  dzielne  były  z  nich  konfederaty!  
Gdyby  nieboszczyk  pan  mój  Stolnik  dożył  chwili!  
O  Jacku!  Jacku!  -  lecz  cóż  będziemy  kwilili?  
Skoro  dziś  znowu  Litwa  łączy  się  z  Koroną,  
Toć  tym  samym  już  wszystko  zgodzono,  zgładzono>>.  
>>I  to  dziw,  rzekł  Protazy,  że  o  tej  to  Zosi,  
O  której  rękę  teraz  nasz  Tadeusz  prosi,  
Było  przed  rokiem  omen,  jakoby  znak  z  nieba!>>  
Przy  tym  z  krwi  dygnitarskiej,  jest  Stolnika  wnuczką>>.  
Przed  rokiem  tu  siedziała  w  święto  czeladź  nasza  
Pijąc  miód,  alić  patrzym:  pęc,  pada  z  poddasza  
Dwóch  wróblów  bijących  się,  oba  samcy  stare,  
Jeden  młodszy  cokolwiek,  miał  podgarle  szare,  
Drugi  czarne;  dalejże  tłuc  się  po  podwórzu,  
Przewracać  kulki,  że  aż  zaryli  się  w  kurzu;  
My  patrzym,  a  tymczasem  szepcą  sobie  sługi;  
Że  ten  czarny  niech  będzie  Horeszko,  a  drugi  
Soplica;  więc  ilekroć  szary  był  na  górze,  
Krzyczą:  `Wiwat  Soplica!  pfe,  Horeszki  tchórze!`  
A  gdy  spadał,  wołali:  `Popraw  się,  Soplica!  
Nie  daj  się  magnatowi,  to  wstyd  na  szlachcica!`  
Tak  śmiejąc  się  czekamy,  kto  kogo  pokona;  
Wtem  Zosieńka,  nad  ptastwem  litością  wzruszona,  
Podbiegła  i  nakryła  rączką  te  rycerze,  
Jeszcze  się  w  ręku  bili,  aż  leciało  pierze,  
Taka  była  zawziętość  w  tym  maleńkim  lichu.  
Baby  patrząc  na  Zosię  gadały  po  cichu,  
Że  pewnie  przeznaczeniem  będzie  tej  dziewczyny  
Pogodzić  dwie  od  dawna  zwaśnione  rodziny.  
A  widzę,  że  się  dzisiaj  ziścił  omen  babi.  
Prawdać  to,  że  naonczas  myślano  o  Hrabi,  
Nie  zaś  o  Tadeuszu>>.  Na  to  Klucznik  rzecze:  
Jak  ów  omen,  a  przecież  do  pojęcia  trudną.  
Wiesz,  iż  dawniej  rad  bym  był  Sopliców  rodzinę  
W  łyżce  wody  utopić;  a  tego  chłopczynę,  
Tadeusza,  od  dziecka  nieźmierniem  polubił.  
Uważałem,  że  gdy  się  z  chłopiętami  czubił,  
Zawsze  ich  zbił;  więc  ilekroć  do  zamku  biegał,  
Jam  go  zawsze  do  trudnych  imprezów  podżegał.  
Wszystko  mu  się  udało;  czy  wydrzeć  gołębie  
Na  wieży,  czy  jemiołę  oberwać  na  dębie,  
Czyli  z  najwyższej  sosny  złupić  wronie  gniazdo,  
Wszystko  umiał;  myśliłem:  pod  szczęśliwą  gwiazdą  
Urodził  się  ten  chłopiec,  szkoda,  że  Soplica!  
Któż  by  zgadł,  że  w  nim  zamku  powitam  dziedzica,  
Męża  panny  Zofiji,  mej  Wielmożnej  Pani!>>  

Tu  skończyli  rozmowę,  piją  zadumani,  
Słychać  tylko  niekiedy  te  krótkie  wyrazy:  
<>  -  <>.  

Przyzba  tykała  kuchni,  której  okna  stały  
Otworem  i  dym  jako  z  pożaru  buchały,  
Aż  z  kłębów  dymu,  niby  biała  gołębica,  
Mignęła  świecąca  się  kuchmistrza  szlafmyca.  
Wojski  przez  okno  kuchni,  ponad  starców  głowy  
Wytknąwszy  głowę,  milczkiem  słuchał  ich  rozmowy  
I  podał  im  nareszcie  filiżanki  spodek  
Pełen  biszkoktów,  mówiąc:   Sporu,  który  miał  bitwą  zakończyć  się  krwawą,  
Gdy  polujący  w  głębi  Nalibockich  lasów  
Rejtan  wypłatał  sztukę  książęciu  Denassów.  
Tej  sztuki  omal  własnym  nie  przypłacił  zdrowiem;  
Jam  kłótnię  panów  zgodził,  jak  to  wam  opowiem>>.  
Ale  Wojskiego  powieść  przerwali  kucharze  
Pytając,  komu  serwis  ustawiać  rozkaże.  

Wojski  odszedł,  a  starcy,  zaczerpnąwszy  miodu,  
Zadumani  zwrócili  oczy  w  głąb  ogrodu,  
Gdzie  ów  dorodny  ułan  rozmawiał  z  panienką.  
Właśnie  ułan  ująwszy  jej  dłoń  lewą  ręką  
(Prawą  miał  na  temlaku,  widać,  że  był  ranny),  
Z  takimi  odezwał  się  słowami  do  panny:  

I  cóż,  że  przeszłej  zimy  byłaś  już  gotowa  
Dać  słowo  mnie?  Ja  wtenczas  nie  przyjąłem  słowa:  
Bo  i  cóż  mi  po  takim  wymuszonym  słowie.  
Wtenczas  bawiłem  bardzo  krótko  w  Soplicowie,  
Nie  byłem  taki  próżny,  ażebym  się  łudził,  
Żem  jednym  mem  spojrzeniem  miłość  w  tobie  wzbudził;  
Ja  nie  fanfaron,  chciałem  mą  własną  zasługą  
Zyskać  twe  względy,  choćby  przyszło  czekać  długo.  
Teraz  jesteś  łaskawa  twe  słowo  powtórzyć:  
Czymże  na  tyle  łaski  umiałem  zasłużyć?  
Może  mnie  bierzesz,  Zosiu,  nie  tak  z  przywiązania,  
Tylko  że  stryj  i  ciotka  do  tego  cię  skłania;  
Ale  małżeństwo,  Zosiu,  jest  rzecz  wielkiej  wagi,  
Radź  się  serca  własnego,  niczyjej  powagi  
Tu  nie  słuchaj,  ni  stryja  próśb,  ni  namów  cioci;  
Jeśli  nie  czujesz  dla  mnie  nic  oprócz  dobroci,  
Możem  te  zaręczyny  czas  jakiś  odwlekać,  
Więzić  twej  woli  nie  chcę,  będziem,  Zosiu,  czekać.  
Nic  nas  nie  nagli,  zwłaszcza  że  wczora  wieczorem  
Dano  mi  rozkaz  zostać  w  Litwie  instruktorem  
W  pułku  tutejszym,  nim  się  z  mych  ran  nie  wyleczę  
I  cóż,  kochana  Zosiu?>>  
                 Na  to  Zosia  rzecze  
Wznosząc  głowę  i  patrząc  w  oczy  mu  nieśmiało:  
Za  Pana;  ja  się  zawsze  zgadzam  z  wolą  Nieba  
I  z  wolą  starszych>>.  Potem  spuściwszy  oczęta  
Dodała:   Widziałam,  że  Pan  jadąc  żałował  nas  mocno,  
Pan  łzy  miał  w  oczach;  te  łzy,  powiem  Panu  szczerze,  
Wpadły  mnie  aż  do  serca;  odtąd  Panu  wierzę,  
Że  mnie  lubisz;  ilekroć  mówiłam  pacierze  
Za  Pana  powodzenie,  zawsze  przed  oczami  
Stał  Pan  z  tymi  dużymi,  błyszczącymi  łzami.  
Potem  Podkomorzyna  do  Wilna  jeździła,  
Wzięła  mię  tam  na  zimę,  alem  ja  tęskniła  
Do  Soplicowa  i  do  tego  pokoiku,  
Gdzie  mnie  Pan  naprzód  w  wieczor  spotkał  przy  stoliku,  
Potem  pożegnał;  nie  wiem,  skąd  pamiątka  Pana,  
Coś  niby  jak  rozsada  w  jesieni  zasiana,  
Przez  całą  zimę  w  moim  sercu  się  krzewiła,  
Że,  jako  mówię  Panu,  -  ustawniem  tęskniła  
Do  tego  pokoiku,  i  coś  mi  szeptało,  
Że  tam  znów  Pana  znajdę,  i  tak  się  też  stało.  
Mając  to  w  głowie,  często  też  miałam  na  ustach  
Imię  Pana  -  było  to  w  Wilnie  na  zapustach;  
Panny  mówiły,  że  ja  jestem  zakochana:  
Jużci,  jeżeli  kocham,  to  już  chyba  Pana>>.  
Tadeusz,  rad  z  takiego  miłości  dowodu,  
Wziął  ją  pod  rękę,  ścisnął  i  wyszli  z  ogrodu  
Do  pokoju  damskiego,  do  owej  komnaty,  
Kędy  Tadeusz  mieszkał  przed  dziesięcią  laty.  

Teraz  bawił  tam  Rejent,  cudnie  wystrojony,  
I  usługiwał  damie,  swojej  narzeczonej,  
Biegając  i  podając  sygnety,  łańcuszki,  
Słoiki  i  flaszeczki,  i  proszki,  i  muszki;  
Wesoł,  na  pannę  młodą  patrzył  tryumfalnie.  
Panna  młoda  kończyła  robić  gotowalnię;  
Siedziała  przed  źwierciadłem  radząc  się  bóstw  wdzięku;  
Pokojowe  zaś,  jedne  z  żelazkami  w  ręku  
Odświeżają  nadstygłe  warkoczów  pierścionki,  
Drugie  klęcząc  pracują  około  falbonki.  

Gdy  się  tak  Rejent  bawi  ze  swą  narzeczoną,  
Kuchcik  stuknął  doń  w  okno:  kota  postrzeżono.  
Kot  wykradłszy  się  z  łozy  prześmignął  po  łące  
I  wskoczył  w  sad  pomiędzy  jarzyny  wschodzące;  
Tam  siedzi,  wystraszyć  go  łacno  z  rozsadniku  
I  uszczuć,  postawiwszy  charty  na  przesmyku.  
Bieży  Asesor  ciągnąc  za  obróż  Sokoła,  
Pośpiesza  za  nim  Rejent  i  Kusego  woła.  
Wojski  obu  z  chartami  przy  płocie  ustawił,  
A  sam  się  z  placką  muszą  do  sadu  wyprawił,  
Depcąc,  świszcząc  i  klaszcząc,  bardzo  źwierza  trwoży;  
Szczwacze,  trzymając  każdy  charta  na  obroży,  
Ukazują  palcami,  skąd  zając  wyruszy,  
Cmokają  z  cicha;  charty  nadstawiły  uszy,  
Wytknęły  pyski  na  wiatr  i  drżą  niecierpliwie,  
Jak  dwie  strzały  złożone  na  jednej  cięciwie.  
Wtem  Wojski  krzyknął:  <>  Zając  smyk  zza  płotu  
Na  łąkę,  charty  za  nim,  i  wnet  bez  obrotu  
Sokół  i  Kusy  razem  spadli  na  szaraka  
Ze  dwóch  stron  w  jednej  chwili,  jak  dwa  skrzydła  ptaka,  
I  zęby  mu  jak  szpony  zatopili  w  grzbiecie.  
Kot  jęknął  raz,  jak  nowo  narodzone  dziecię.  
Żałośnie!  biegą  szczwacze:  już  leży  bez  ducha,  
A  charty  mu  sierć  białą  targają  spod  brzucha.  

Szczwacze  pogłaskali  psy,  a  Wojski  tymczasem  
Dobył  nożyk  strzelecki  wiszący  za  pasem,  
Oderznął  skoki  i  rzekł:   Równa  ich  była  rączość,  równa  była  praca;  
Godzien  jest  pałac  Paca,  godzien  Pac  pałaca,  
Godni  są  szczwacze  chartów,  godne  szczwaczów  charty;  
Otoż  skończony  spór  wasz  długi  i  zażarty;  
Ja,  któregoście  sędzią  zakładu  obrali,  
Wydaję  wreszcie  wyrok:  obaście  wygrali,  
Wracam  fanty,  niech  każdy  przy  swoim  zostanie,  
A  wy  podpiszcie  zgodę>>.  -  Na  starca  wezwanie  
Szczwacze  zwrócili  na  się  rozjaśnione  lice  
I  długo  rozdzielone  złączyli  prawice.  

Wtem  rzekł  Rejent:   Iż  pierścień  mój  sędziemu  w  salarijum  złożę;  
Fant,  postawiony  w  zakład,  wracać  się  nie  może.  
Pierścień  niechaj  Pan  Wojski  na  pamiątkę  przymie  
I  każe  na  nim  wyryć  albo  swoje  imię,  
Lub  gdy  zechce,  herbowne  Hreczechów  ozdoby;  
Krwawnik  jest  gładki,  złoto  jedenastej  proby.  
Konia  teraz  ułani  pod  jazdę  zabrali,  
Rzęd  został  przy  mnie;  każdy  znawca  ten  rzęd  chwali,  
Iż  jest  wygodny,  trwały,  a  piękny  jak  cacko:  
Kulbaczka  wąska,  modą  z  turecka  kozacką,  
Kula  na  przodzie,  w  kuli  są  drogie  kamienie,  
Poduszeczka  z  rubrontu  wyścieła  siedzenie.  
A  kiedy  na  łęk  wskoczysz,  na  tym  miękkim  puszku  
Między  kulami  siedzisz  wygodnie  jak  w  łóżku;  
A  gdy  w  galop  puścisz  się  (tu  rejent  Bolesta,  
Który,  jako  wiadomo,  bardzo  lubił  gesta,  
Rozstawił  nogi,  jakby  na  konia  wskakiwał,  
Potem  galop  udając  powoli  się  kiwał),  
A  gdy  w  galop  puścisz  się,  natenczas  z  czapraka  
Blask  bije,  jakby  złoto  kapało  z  rumaka,  
Bo  tabenki  są  gęsto  złotem  nakrapiane  
I  szerokie  strzemiona  srebrne  pozłacane;  
Na  rzemieniach  musztuka  i  na  uździenicy  
Połyskają  guziki  perłowej  macicy,  
U  napierśnika  wisi  księżyc  w  kształt  Leliwy,  
To  jest  w  kształt  nowiu.  Cały  ten  sprzęt  osobliwy,  
Zdobyty  (jak  wieść  niesie)  w  boju  podhajeckim  
Na  jakimś  bardzo  znacznym  szlachcicu  tureckim,  
Przyjm,  Asesorze,  w  dowód  mojego  szacunku>>.  

A  na  to  rzekł  Asesor,  wesoł  z  podarunku:  
Jaszczurem  wykładane,  z  kolcami  ze  złota,  
I  utkaną  z  jedwabiu  smycz,  której  robota  
Równie  droga  jak  kamień,  co  się  na  niej  świeci.  
Chciałem  sprzęt  ten  zostawić  w  dziedzictwie  dla  dzieci;  
Dzieci  pewnie  mieć  będę,  wiesz,  że  się  dziś  żenię;  
Ale  ten  sprzęt,  Rejencie,  proszę  uniżenie,  
Bądź  łaskaw  przyjąć  w  zamian  za  twój  rzęd  bogaty  
I  na  pamiątkę  sporu,  co  długimi  laty  
Toczył  się  i  nareszcie  zakończył  zaszczytnie  
Dla  nas  obu.  -  Niech  zgoda  między  nami  kwitnie.>>  

Więc  wracali  do  domu  oznajmić  za  stołem,  
Że  się  skończył  spór  między  Kusym  i  Sokołem.  

Była  wieść,  że  zająca  tego  Wojski  w  domu  
Wyhodował  i  w  ogród  puścił  po  kryjomu,  
Ażeby  szczwaczów  zgodzić  zbyt  łatwą  zdobyczą.  
Staruszek  tak  swą  sztukę  zrobił  tajemniczo,  
Że  oszukał  zupełnie  całe  Soplicowo.  
Kuchcik  w  lat  kilka  później  szepnął  o  tym  słowo,  
Chcąc  Asesora  skłócić  z  Rejentem  na  nowo;  
Ale  próżno  krzywdzące  chartów  wieści  szerzył,  
Wojski  zaprzeczył  i  nikt  kuchcie  nie  uwierzył.  

Już  goście  zgromadzeni  w  wielkiej  zamku  sali,  
Czekając  uczty  wkoło  stołu  rozmawiali,  
Gdy  pan  Sędzia  w  mundurze  wojewódzkim  wchodzi  
I  pana  Tadeusza  z  Zofiją  przywodzi.  
Tadeusz,  lewą  dłonią  dotykając  głowy,  
Pozdrowił  swych  dowódców  przez  ukłon  wojskowy.  
Zofija  z  opuszczonym  ku  ziemi  wejrzeniem  
Zapłoniwszy  się,  gości  witała  dygnieniem  
Od  Telimeny  pięknie  dygać  wyuczona).  
Miała  wianek  na  głowie  jako  narzeczona,  
Zresztą  ubior  ten  samy,  w  jakim  dziś  w  kaplicy  
Składała  snop  wiosenny  dla  Boga  Rodzicy.  
Użęła  znów  dla  gości  nowy  snopek  ziela;  
Jedną  ręką  zeń  kwiaty  i  trawy  roździela,  
Drugą  swój  sierp  błyszczący  poprawia  na  głowie;  
Brali  ziółka,  całując  jej  ręce,  wodzowie;  
Zosia  znowu  dygała  w  kolej  zapłoniona.  
       Wtem  jenerał  Kniaziewicz  wziął  ją  za  ramiona  
I  złożywszy  ojcowski  całus  na  jej  czole,  
Podniosł  w  górę  dziewczynę,  postawił  na  stole,  
A  wszyscy  klaszcząc  w  dłonie  zawołali:  <>  
Zachwyceni  dziewczyny  urodą,  postawą,  
A  szczególnie  jej  strojem  litewskim,  prostaczym;  
Bo  dla  tych  wodzów,  którzy  w  swym  życiu  tułaczym  
Tak  długo  błąkali  się  w  obcych  stronach  świata,  
Dziwne  miała  powaby  narodowa  szata,  
Która  im  wspominała  i  młode  ich  lata,  
I  dawne  ich  miłostki;  więc  ze  łzami  prawie  
Skupili  się  do  stołu,  patrzyli  ciekawie.  
Ci  proszą,  aby  Zosia  wzniosła  nieco  czoło  
I  oczy  pokazała;  ci,  ażeby  w  koło  
Raczyła  się  obrócić  -  dziewczyna  wstydliwa  
Obraca  się,  lecz  oczy  rękami  zakrywa.  
Tadeusz  patrzył  wesoł  i  zacierał  ręce.  

Czy  ktoś  Zosi  poradził  wyjść  w  takiej  sukience,  
Czy  instynktem  wiedziała  (bo  dziewczyna  zgadnie  
Zawsze  instynktem,  co  jej  do  twarzy  przypadnie),  
Dosyć,  że  Zosia  pierwszy  raz  w  życiu  dziś  z  rana  
Była  od  Telimeny  za  upor  łajana,  
Nie  chcąc  modnego  stroju,  aż  wymogła  płaczem,  
Że  ją  tak  zostawiono,  w  ubraniu  prostaczem.  

Spodniczkę  miała  długą,  białą;  suknię  krótką  
Z  zielonego  kamlotu  z  różową  obwódką;  
Gorset  także  zielony,  różowymi  wstęgi  
Od  łona  aż  do  szyi  sznurowany  w  pręgi;  
Pod  nim  pierś  jako  pączek  pod  listkiem  się  tuli.  
Od  ramion  świecą  białe  rękawy  koszuli,  
Jako  skrzydła  motyle  do  lotu  wydęte,  
U  dłoni  skarbowane  i  wstążką  opięte;  
Szyja  także  koszulką  obciśniona  wąską,  
Kołnierzyk  zadzierzgniony  różową  zawiązką;  
Zauszniczki  wyrznięte  sztucznie  z  pestek  wiszni,  
Których  się  wyrobieniem  Sak  Dobrzyński  pyszni  
Były  tam  dwa  serduszka  z  grotem  i  płomykiem,  
Dane  dla  Zosi,  gdy  Sak  był  jej  zalotnikiem);  
Na  kołnierzyku  wiszą  dwa  sznurki  bursztynu,  
Na  skroniach  zielonego  wianek  rozmarynu,  
Wstążki  warkoczów  Zosia  rzuciła  na  barki,  
A  na  czoło  włożyła  zwyczajem  żniwiarki  
Sierp  krzywy,  świeżym  żęciem  traw  oszlifowany,  
Jasny  jak  nów  miesięczny  nad  czołem  Dyjany.  

Wszyscy  chwalą,  klaskają.  Jeden  z  oficerów  
Dobył  z  kieszeni  portefeuille  z  plikami  papierów,  
Rozłożył  je,  ołówek  przyciął,  w  ustach  zmoczył,  
Patrzy  w  Zosię,  rysuje.  Ledwie  Sędzia  zoczył  
Papiery  i  ołówki,  poznał  rysownika,  
Choć  go  bardzo  odmienił  mundur  pułkownika,  
Bogate  szlify,  mina  prawdziwie  ułańska  
I  wąsik  poczerniony,  i  bródka  hiszpańska.  
Sędzia  poznał:   Do  malarstwa!>>  -  W  istocie  był  to  Hrabia  młody,  
Niedawny  żołnierz,  lecz  że  wielkie  miał  dochody  
I  swoim  kosztem  cały  pułk  jazdy  wystawił,  
I  w  pierwszej  zaraz  bitwie  wybornie  się  sprawił,  
Cesarz  go  pułkownikiem  dziś  właśnie  mianował:  
Więc  Sędzia  witał  Hrabię  i  rangi  winszował,  
Ale  Hrabia  nie  słuchał,  a  pilnie  rysował.  
       Tymczasem  weszła  druga  para  narzeczona:  
Asesor,  niegdyś  cara,  dziś  Napoleona  
Wierny  sługa;  żandarmów  oddział  miał  w  komendzie,  
A  choć  ledwie  dwadzieście  godzin  był  w  urzędzie,  
Już  włożył  mundur  siny  z  polskimi  wyłogi  
I  ciągnął  krzywą  szablę,  i  dzwonił  w  ostrogi.  
Obok  poważnym  krokiem  szła  jego  kochanka,  
Ubrana  bardzo  strojnie,  Tekla  Hreczeszanka;  
Bo  Asesor  już  dawno  Telimenę  rzucił  
I  aby  tę  kokietkę  tym  mocniej  zasmucił,  
Ku  Wojszczance  afekty  serdeczne  obrócił.  
Panna  nie  nadto  młoda,  już  pono  półwieczna,  
Lecz  gospodyni  dobra,  osoba  stateczna  
I  posażna,  bo  oprocz  swej  dziedzicznej  wioski  
Sumką  z  daru  Sędziego  powiększała  wnioski.  

Trzeciej  pary  daremnie  czekają  czas  długi.  
Sędzia  niecierpliwi  się  i  wysyła  sługi;  
Wracają:  powiadają,  że  trzeci  małżonek,  
Pan  Rejent,  szczując  kota,  zgubił  swój  pierścionek  
Ślubny,  szuka  na  łące;  a  Rejenta  dama  
Jeszcze  u  gotowalni,  choć  śpieszy  się  sama  
I  choć  jej  pomagają  służebne  kobiety,  
Nie  mogła  w  żaden  sposób  skończyć  toalety:  
Ledwie  będzie  gotowa  na  godzinę  czwartą.  



Íîâ³ òâîðè