Ñàéò ïîå糿, â³ðø³, ïîçäîðîâëåííÿ ó â³ðøàõ ::

logo

UA  |  FR  |  RU

Ðîæåâèé ñàéò ñó÷àñíî¿ ïîå糿

Á³áë³îòåêà
Óêðà¿íè
| Ïîåòè
Êë. Ïîå糿
| ²íø³ ïîåò.
ñàéòè, êàíàëè
| ÑËÎÂÍÈÊÈ ÏÎÅÒÀÌ| Ñàéòè â÷èòåëÿì| ÄÎ ÂÓÑ ñèíîí³ìè| Îãîëîøåííÿ| ˳òåðàòóðí³ ïðå쳿| Ñï³ëêóâàííÿ| Êîíòàêòè
Êë. Ïîå糿

 x
>> ÂÕ²Ä ÄÎ ÊËÓÁÓ <<


e-mail
ïàðîëü
çàáóëè ïàðîëü?
< ðåºñòðaö³ÿ >
Çàðàç íà ñàéò³ - 1
Ïîøóê

Ïåðåâ³ðêà ðîçì³ðó




Adam Mickiewicz

Ïðî÷èòàíèé : 434


Òâîð÷³ñòü | Á³îãðàô³ÿ | Êðèòèêà

Pan Tadeusz - Księga dwunasta: Kochajmy się!

 Ostatnia  uczta  staropolska.  
Arcyserwis.  
Objaśnienie  jego  figur.  
Jego  ruchy.  
Dąbrowski  udarowany.  
Jeszcze  o  Scyzoryku.  
Kniaziewicz  udarowany.  
Pierwszy  akt  urzędowy  Tadeusza  przy  objęciu  dziedzictwa.  
Uwagi  Gerwazego.  
Koncert  nad  koncertami.  
Polonez.  
Kochajmy  się!  

Na  koniec  z  trzaskiem  sali  drzwi  na  wściąż  otwarto.  
Wchodzi  pan  Wojski  w  czapce  i  z  głową  zadartą,  
Nie  wita  się  i  miejsca  za  stołem  nie  bierze,  
Bo  Wojski  występuje  w  nowym  charakterze  
Marszałka  dworu;  laskę  ma  na  znak  urzędu  
I  tą  laską  z  kolei,  jako  mistrz  obrzędu,  
Wskazuje  wszystkim  miejsca  i  gości  usadza.  
Naprzód,  jako  najpierwsza  województwa  władza,  
Podkomorzy-Marszałek  wziął  miejsce  zaszczytne,  
Ze  słoniowym  poręczem  krzesło  aksamitne;  
Obok  na  prawej  stronie  jenerał  Dąbrowski,  
Na  lewej  siadł  Kniaziewicz,  Pac  i  Małachowski.  
Śród  nich  Podkomorzyna,  dalej  inne  panie,  
Oficerowie,  pany,  szlachta  i  ziemianie,  
Mężczyźni  i  kobiety  na  przemian  po  parze,  
Usiadają  porządkiem,  gdzie  Wojski  ukaże.  

Pan  Sędzia  skłoniwszy  się  opuścił  biesiadę;  
On  na  dziedzińcu  włościan  traktował  gromadę,  
Zebrawszy  ich  za  stołem  na  dwa  staje  długim,  
Sam  siadł  na  jednym  końcu,  a  pleban  na  drugim.  
Tadeusz  i  Zofija  do  stołu  nie  siedli,  
Zajęci  częstowaniem  włościan,  chodząc  jedli.  
Starożytny  był  zwyczaj,  iż  dziedzice  nowi  
Na  pierwszej  uczcie  sami  służyli  ludowi.  

Tymczasem  goście,  potraw  czekający  w  sali,  
Z  zadziwieniem  na  wielki  serwis  poglądali,  
Którego  równie  drogi  kruszec  jak  robota.  
Jest  podanie,  że  książę  Radziwiłł-Sierota  
Kazał  ten  sprzęt  na  urząd  w  Wenecyi  zrobić  
I  wedle  własnych  planów  po  polsku  ozdobić.  

Serwis,  potem  zabrany  czasu  wojny  szwedzkiéj,  
Przeszedł,  nie  wiedzieć  jaką  drogą,  w  dom  szlachecki;  
Dziś  ze  skarbca  dobyty  zajął  środek  stoła  
Ogromnym  kręgiem  na  kształt  karetnego  koła.  
Serwis  ten  był  nalany  ode  dna  po  brzegi  
Piankami  i  cukrami  białymi  jak  śniegi,  
Udawał  przewybornie  krajobraz  zimowy;  
W  środku  czerniał  ogromny  bór  konfiturowy,  
Stronami  domy,  niby  wioski  i  zaścianki,  
Okryte  zamiast  śronu  cukrowymi  pianki;  
Na  krawędziach  naczynia,  stoją  dla  ozdoby  
Niewielkie  z  porcelany  wydęte  osoby  
W  polskich  strojach;  jakoby  aktory  na  scenie,  
Zdawały  się  przedstawiać  jakoweś  zdarzenie;  
Gest  ich  sztucznie  wydany,  farby  osobliwe,  
Tylko  głosu  im  braknie,  zresztą  gdyby  żywe.  

Cóż  przedstawiają?  goście  pytali  ciekawi,  
Za  czym  Wojski  podnosi  laskę  i  tak  prawi  
(Tymczasem  podawano  wódkę  przed  jedzeniem):  
"Za  mych  Wielce  Mościwych  Panów  pozwoleniem  
Te  persony,  których  tu  widzicie  bez  liku,  
Przedstawiają  polskiego  historią  sejmiku,  
Narady,  wotowanie,  tryumfy  i  waśnie;  
Sam  tę  scenę  odgadłem  i  Państwu  objaśnię.  

"Oto  na  prawo  widać  liczne  szlachty  grono:  
Pewnie  ich  przed  sejmikiem  na  ucztę  sproszono,  
Czeka  nakryty  stolik;  nikt  gości  nie  sadza,  
Stoją  kupkami,  każda  kupka  się  naradza.  
Patrzcie,  iż  w  każdej  kupce  stoi  w  środku  człowiek,  
Z  którego  ust  otwartych,  z  podniesionych  powiek,  
Rąk  niespokojnych,  widać  -  mówca,  coś  tłumaczy,  
I  palcem  eksplikuje,  i  na  dłoni  znaczy.  
Ci  mówcy  zalecają  swoich  kandydatów  
Z  różnym  skutkiem,  jak  widać  z  miny  szlachty  bratów.  

"Wprawdzie  tam  w  drugiej  kupie  szlachta  pilnie  słucha,  
Ten  ręce  za  pas  zatknął  i  przyłożył  ucha,  
Ów  dłoń  przy  uchu  trzyma  i  milczkiem  wąs  kręci,  
Zapewne  słowa  zbiera  i  niże  w  pamięci;  
Cieszy  się  mówca  widząc,  że  są  nawróceni,  
Gładzi  kieszeń,  bo  kreski  ich  już  ma  w  kieszeni.  

"Lecz  za  to  w  trzecim  gronie  dzieje  się  inaczéj:  
Tu  mówca  musi  łowić  za  pasy  słuchaczy,  
Patrzcie,  wyrywają  się  i  cofają  uszy;  
Patrzcie,  jako  ten  słuchacz  od  gniewu  się  puszy,  
Wzniosł  ręce,  grozi  mówcy,  usta  mu  zatyka,  
Pewnie  słyszał  pochwały  swego  przeciwnika;  
Ten  drugi,  pochyliwszy  czoło  na  kształt  byka,  
Powiedziałbyś,  że  mówcę  pochwyci  na  rogi;  
Ci  biorą  się  do  szabel,  tamci  poszli  w  nogi.  

"Jeden  między  kupkami  szlachcic  cichy  stoi,  
Widać,  że  człek  bezstronny,  waha  się  i  boi,  
Za  kim  dać  kreskę?  nie  wie  i  sam  z  sobą  w  walce,  
Pyta  losu,  wzniosł  ręce,  wytknął  wielkie  palce,  
Zmrużył  oczy,  paznokciem  do  paznokcia  mierzy,  
Widać,  że  kreskę  swoję  kabale  powierzy:  
Jeśli  palce  trafią  się,  da  afirmatywę,  
A  jeżeli  się  chybią,  rzuci  negatywę.  

"Na  lewej  druga  scena:  refektarz  klasztoru  
Obrócony  na  salę  szlacheckiego  zboru.  
Starsi  rzędem  na  ławach  siedzą,  młodsi  stają  
I  ciekawi  przez  głowy  w  środek  zaglądają;  
W  środku  marszałek  stoi,  wazon  w  ręku  trzyma,  
Liczy  gałki,  szlachta  je  pożera  oczyma,  
Właśnie  wytrząsł  ostatnią;  woźni  ręce  wznoszą  
I  imię  obranego  urzędnika  głoszą.  

"Jeden  szlachcic  na  zgodę  powszechną  nie  zważa,  
Patrz,  wytknął  głowę  oknem  z  kuchni  refektarza,  
Patrz,  jak  oczy  wytrzeszczył,  jak  pogląda  śmiało,  
Usta  otworzył,  jakby  chciał  zjeść  izbę  całą;  
Łatwo  zgadnąć,  że  szlachcic  ten  zawołał:  "Veto!"  
Patrzcie,  jak  za  tą  nagłą  do  kłótni  podnietą  
Tłoczy  się  do  drzwi  ciżba,  pewnie  idą  w  kuchnię;  
Dostali  szable,  pewnie  krwawy  bój  wybuchnie.  

"Lecz  tam  na  korytarzu,  Państwo  uważacie  
Tego  starego  księdza,  co  idzie  w  ornacie,  
To  przeor,  Sanktissimum  z  ołtarza  wynosi,  
A  chłopiec  w  komży  dzwoni  i  na  ustąp  prosi;  
Szlachta  wnet  szable  chowa,  żegna  się  i  klęka,  
A  ksiądz  tam  się  obraca,  gdzie  jeszcze  broń  szczęka;  
Skoro  przyjdzie,  wnet  wszystkich  uciszy  i  zgodzi.  

         "Ach!  wy  nie  pamiętacie  tego,  Państwo  młodzi!  
Jak  śród  naszej  burzliwej  szlachty  samowładnej,  
Zbrojnej,  nie  trzeba  było  policyi  żadnej;  
Dopóki  wiara  kwitła,  szanowano  prawa,  
Była  wolność  z  porządkiem  i  z  dostatkiem  sława!  
W  innych  krajach,  jak  słyszę,  trzyma  urząd  drabów,  
Policyjantów  różnych,  żandarmów,  konstabów;  
Ale  jeśli  miecz  tylko  bezpieczeństwa  strzeże,  
Żeby  w  tych  krajach  była  wolność  -  nie  uwierzę".  

Wtem  dzwoniąc  w  tabakierę  rzekł  pan  Podkomorzy:  
"Panie  Wojski,  niech  Wasze  na  potem  odłoży  
Te  historyje;  prawda,  że  sejmik  ciekawy,  
Ale  my  głodni,  każ  Wać  przynosić  potrawy".  

Na  to  Wojski  skłaniając  aż  do  ziemi  laskę:  
"Jaśnie  Wielmożny  Panie,  zróbże  mi  tę  łaskę,  
Zaraz  dokończę  scenę  ostatnią  sejmików;  
Oto  nowy  marszałek  na  ręku  stronników  
Wyniesion  z  refektarza,  patrz,  jak  szlachta  braty  
Rzucają  czapki,  usta  otwarli,  -  wiwaty!  
A  tam  po  drugiej  stronie  pan  przekreskowany,  
Sam  jeden,  czapkę  wcisnął  na  łeb  zadumany,  
Żona  przed  domem  czeka,  zgadła,  co  się  dzieje,  
Biedna!  oto  na  ręku  pokojowej  mdleje,  
Biedna!  Jaśnie  Wielmożnej  tytuł  przybrać  miała,  
A  znów  tylko  Wielmożną  na  lat  trzy  została!"  

Tu  Wojski  skończył  opis  i  laską  znak  daje,  
I  wnet  zaczęli  wchodzić  parami  lokaje  
Roznoszący  potrawy:  barszcz  królewskim  zwany  
I  rosoł  staropolski  sztucznie  gotowany,  
Do  którego  pan  Wojski  z  dziwnymi  sekrety  
Wrzucił  kilka  perełek  i  sztukę  monety,  
Taki  rosoł  krew  czyści  i  pokrzepia  zdrowie.  
Dalej  inne  potrawy,  a  któż  je  wypowie!  
Kto  zrozumie  nie  znane  już  za  naszych  czasów  
Te  półmiski  kontuzów,  arkasów,  blemasów,  
Z  ingredyjencyjami  pomuchl,  figatelów,  
Cybetów,  piżm,  dragantów,  pinelów,  brunelów;  
Owe  ryby!  łososie  suche,  dunajeckie,  
Wyżyny,  kawijary  weneckie,  tureckie,  
Szczuki  główne  i  szczuki  podgłówne,  łokietne,  
Flądry  i  karpie  ćwiki,  i  karpie  szlachetne!  
W  końcu  sekret  kucharski:  ryba  nie  krojona,  
U  głowy  przysmażona,  we  środku  pieczona,  
A  mająca  potrawkę  z  sosem  u  ogona.  

Goście  ani  pytali  nazwiska  potrawy,  
Ani  ich  zastanowił  ów  sekret  ciekawy,  
Wszystko  prędko  z  żołnierskim  jedli  apetytem,  
Kieliszki  napełniając  węgrzynem  obfitym.  

Ale  tymczasem  wielki  serwis  barwę  zmienił  
I  odarty  ze  śniegu  już  się  zazielenił,  
Bo  lekka,  ciepłem  letnim  powoli  rozgrzana  
Roztopiła  się  lodu  cukrowego  piana  
I  dno  odkryła,  dotąd  zatajone  oku;  
Więc  krajobraz  przedstawił  nową  porę  roku,  
Zabłysnąwszy  zieloną,  różnofarbną  wiosną.  
Wychodzą  różne  zboża,  jak  na  drożdżach  rosną,  

Pszenicy  szafranowej  buja  kłos  złocisty,  
Żyto  ubrane  w  srebra  malarskiego  listy  
I  gryka  wyrabiana  sztucznie  z  czokolady,  
I  kwitnące  gruszkami  i  jabłkami  sady.  

           Ledwie  mają  czas  goście  darów  lata  użyć,  
Darmo  proszą  Wojskiego,  żeby  je  przedłużyć,  
Już  serwis,  jak  planeta  koniecznym  obrotem,  
Zmienia  porę,  już  zboża  malowane  złotem,  
Nabrawszy  ciepła  w  izbie  powoli  topnieją,  
Już  trawy  pożółkniały,  liścia  czerwienieją,  
Sypią  się,  rzekłbyś,  iż  wiatr  jesienny  powiewa;  
Na  koniec  owe  chwilę  przedtem  strojne  drzewa,  
Teraz,  jakby  odarte  od  wichrów  i  śronu,  
Stoją  nagie;  były  to  laski  cynamonu  
Lub  udające  sosnę  gałązki  wawrzynu,  
Odziane  zamiast  kolców  ziarenkami  kminu.  

Goście  pijący  wino  zaczęli  gałązki,  
Pnie  i  korzenie  zrywać  i  gryźć  dla  zakąski.  
Wojski  obchodził  serwis  i,  pełen  radości,  
Tryumfujące  oczy  obracał  na  gości.  

Henryk  Dąbrowski  udał  wielkie  zadziwienie  
I  rzekł:  "Mój  Panie  Wojski,  czy  to  chińskie  cienie?  
Czy  to  Pinety  Panu  dał  w  służbę  swe  bisy?  
Czy  dotąd  u  was  w  Litwie  są  takie  serwisy  
I  wszyscy  takim  starym  ucztują  zwyczajem?  
Powiedz  mi,  bo  ja  życie  strawiłem  za  krajem".  

Wojski  rzekł  kłaniając  się:  "Nie,  Jaśnie  Wielmożny  
Jenerale,  nie  jest  to  żaden  kunszt  bezbożny!  
Jest  to  pamiątka  tylko  owych  biesiad  sławnych,  
Które  dawano  w  domach  panów  starodawnych,  
Gdy  Polska  używała  szczęścia  i  potęgi!  
Com  zrobił,  tom  wyczytał  z  tej  tu  oto  księgi.  
Pytasz,  czy  wszędzie  w  Litwie  ten  się  zwyczaj  chowa?  
Niestety!  już  i  do  nas  włazi  moda  nowa.  
Niejeden  panicz  krzyczy,  że  nie  cierpi  zbytków,  
Je  jak  Żyd,  skąpi  gościom  potraw  i  napitków,  
Węgrzyna  pożałuje,  a  pije  szatańskie  
Fałszywe  wino  modne,  moskiewskie,  szampańskie;  
Potem  w  wieczor  na  karty  tyle  złota  straci,  
Że  za  nie  dałbyś  ucztę  na  stu  szlachty  braci.  
Nawet  (bo  co  na  sercu  mam,  dziś  powiem  szczerze,  
Niech  tego  Podkomorzy  za  złe  mi  nie  bierze),  
Kiedym  ten  serwis  cudny  ze  skarbca  dobywał,  
To  nawet  Podkomorzy,  i  on  mnie  przedrwiwał!  
Mówiąc,  że  to  machina  zmudna,  staroświecka,  
Że  to  ma  pozor  niby  zabawki  dla  dziecka,  
Nieprzyzwoitej  dla  tak  znakomitych  ludzi!  
Sędzio!  i  Sędzia  mówił,  że  to  gości  znudzi!  
A  przecież,  ile  wnoszę  z  Panów  zadziwienia,  
Widzę,  iż  ten  kunszt  piękny  godzien  był  widzenia!  
Nie  wiem,  czy  się  podobna  okazyja  zdarzy  
Częstować  w  Soplicowie  takich  dygnitarzy.  
Widzę,  że  Pan  Jenerał  na  biesiadach  zna  się,  
Niechaj  przyjmie  tę  książkę,  ona  Panu  zda  się,  
Gdy  będziesz  dla  monarchów  zagranicznych  grona  
Dawał  ucztę,  ba,  nawet  dla  Napoleona.  
Ale  pozwól,  nim  księgę  tę  Panu  poświęcę,  
Niech  powiem,  jakim  trafem  wpadła  w  moje  ręce".  

Wtem  szmer  powstał  za  drzwiami,  razem  głosów  wiele  
Zawołało:  "Niech  żyje  Kurek  na  kościele!"  
Ciżba  tłoczy  się  w  salę,  a  Maciej  na  czele.  
Sędzia  gościa  za  rękę  do  stołu  prowadził  
I  wysoko  pomiędzy  wodzami  posadził  
Mówiąc:  "Panie  Macieju,  niedobry  sąsiedzie,  
Przyjeżdżasz  bardzo  poźno,  prawie  po  obiedzie".  
"Jem  wcześnie,  rzekł  Dobrzyński,  ja  tu  nie  dla  jadła  
Przybyłem,  tylko  że  mnie  ciekawość  napadła  
Obejrzeć  z  bliska  naszą  armię  narodową.  
Wiele  by  gadać  -  jest  to  ani  to,  ni  owo!  
Szlachta  mnie  obaczyła  i  gwałtem  tu  wiedzie,  
A  Waszeć  za  stół  sadzasz  -  dziękuję,  sąsiedzie".  
To  wyrzekłszy  przewrócił  talerz  dnem  do  góry  
Na  znak,  że  jeść  nie  będzie,  i  milczał  ponury.  

"Panie  Dobrzyński,  rzekł  mu  jenerał  Dąbrowski,  
Tyż  to  jesteś  ów  sławny  rębacz  Kościuszkowski,  
Ów  Maciej,  zwany  Rózga!  znam  ciebie  ze  sławy.  
I  proszę,  takiś  dotąd  czerstwy,  taki  żwawy!  
Ileż  to  lat  minęło!  Patrz,  jam  się  podstarzał,  
Patrz,  i  Kniaziewiczowi  już  się  włos  poszarzał,  
A  ty  jeszcze  z  młodszymi  mógłbyś  pójść  w  zapasy.  
I  Rózga  twoja  kwitnie  pono  jak  przed  czasy;  
Słyszałem,  żeś  niedawno  Moskalów  oćwiczył.  
Lecz  gdzie  są  bracia  twoi?  Nieźmiernie  bym  życzył  
Widzieć  te  Scyzoryki  i  te  wasze  Brzytwy,  
Ostatnie  egzemplarze  starodawnej  Litwy".  

"Jenerale,  rzekł  Sędzia,  po  owym  zwycięstwie  
Prawie  wszyscy  Dobrzyńscy  schronili  się  w  Księstwie;  
Zapewne  do  którego  weszli  legijonu".  
"W  istocie,  odpowiedział  młody  szef  szwadronu,  
Mam  w  drugiej  kompaniji  wąsate  straszydło,  
Wachmistrza  Dobrzyńskiego,  co  się  zwie  Kropidło,  
A  Mazury  zowią  go  litewskim  niedźwiedziem.  
Jeśli  Jenerał  każe,  to  go  tu  przywiedziem".  
"Jest,  rzekł  porucznik,  kilku  innych  rodem  z  Litwy,  
Jeden  żołnierz  znajomy  pod  imieniem  Brzytwy  
I  drugi,  co  z  tromblonem  jeździ  na  flankiery;  
Są  także  w  pułku  strzelców  dwa  grenadyjery  
Dobrzyńscy".  
                     "Ale,  ale,  o  ich  naczelniku,  
Rzekł  Jenerał,  chcę  wiedzieć  o  tym  Scyzoryku,  
O  którym  mnie  Pan  Wojski  tyle  prawił  cudów,  
Jakby  o  jednym  z  owych  dawnych  wielkoludów".  
"Scyzoryk,  rzecze  Wojski,  choć  nie  egzulował,  
Ale  bojąc  się  śledztwa,  przed  Moskwą  się  schował,  
Całą  zimę  nieborak  tułał  się  po  lasach,  
Teraz  dopiero  wyszedł;  w  tych  wojennych  czasach  
Mógłby  się  na  co  przydać,  jest  rycerskim  człekiem,  
Szkoda  tylko,  że  trochę  przyciśniony  wiekiem.  
Lecz  owoż  on!..."  Tu  Wojski  palcem  wskazał  w  sieni,  
Gdzie  czeladź  i  wieśniacy  stali  natłoczeni,  
A  nad  wszystkich  głowami  łysina  błyszcząca  
Ukazała  się  nagle  jak  pełnia  miesiąca,  
Trzykroć  weszła  i  trzykroć  znikła  w  głów  obłoku;  
Klucznik  idąc  kłaniał  się,  aż  dobył  się  z  tłoku,  
I  rzekł:  
                     "Jaśnie  Wielmożny  Koronny  Hetmanie  
Czy  Jenerale,  mniejsza  o  tytułowanie,  
Jam  jest  Rębajło,  staję  na  twe  zawołanie  
Z  tym  moim  Scyzorykiem,  który  nie  z  oprawy  
Ani  z  napisów,  ale  z  hartu  nabył  sławy,  
Że  nawet  o  nim  Jaśnie  Wielmożny  Pan  wiedział  
Gdyby  on  gadać  umiał,  może  by  powiedział  
Cokolwiek  na  pochwałę  i  tej  starej  ręki,  
Która  służyła  długo,  wiernie,  Bogu  dzięki,  
Ojczyźnie  tudzież  panów  Horeszków  rodzinie,  
Czego  pamięć  dotychczas  między  ludźmi  słynie.  
Mopanku!  rzadko  który  pisarz  prowentowy  
Tak  zręcznie  temperuje  pióra,  jak  on  głowy;  
Długo  liczyć!  A  nosów  i  uszu  bez  liku!  
A  nie  ma  żadnej  szczerby  na  tym  Scyzoryku  
I  żaden  go  nie  splamił  zbojecki  uczynek;  
Tylko  otwarta  wojna  albo  pojedynek.  
Raz  tylko!  Panie,  daj  mu  wieczny  odpoczynek,  
Bezbronnego  człowieka,  niestety,  sprzątniono!  
A  i  to,  Bóg  mi  świadkiem,  pro  publico  bono".  

"Pokaż  no,  rzekł  śmiejąc  się  jenerał  Dąbrowski,  
A  to  piękny  scyzoryk,  istny  miecz  katowski!"  
I  z  zadziwieniem  wielki  rapier  opatrywał,  
I  innym  oficerom  w  kolej  pokazywał;  
Probowali  go  wszyscy,  ale  ledwie  który  
Z  oficerów  mógł  podnieść  ten  rapier  do  góry.  
Mówiono,  że  Dembiński,  sławny  ręki  siłą,  
Podźwignąłby  szablicę,  lecz  go  tam  nie  było.  
Z  obecnych  zaś  tylko  szef  szwadronu  Dwernicki  
I  dowódca  plutonu,  porucznik  Różycki,  
Potrafili  obracać  tym  żelaznym  drągiem;  
I  tak  rapier  na  probę  szedł  z  rąk  do  rąk  ciągiem.  

Lecz  jenerał  Kniaziewicz,  wzrostem  najsłuszniejszy,  
Pokazało  się,  iż  był  w  ręku  najsilniejszy;  
Ująwszy  rapier,  lekko  jakby  szpadę  dźwignął  
I  nad  głowami  gości  błyskawicą  mignął,  
Przypominając  polskie  fechtarskie  wykręty:  
Krzyżową  sztukę,  młyńca,  cios  krzywy,  raz  cięty,  
Cios  kradziony  i  tempy  kontrpunktów,  tercetów,  
Które  też  umiał,  bo  był  ze  Szkoły  Kadetów.  

         Gdy  śmiejąc  się  fechtował,  Rębajło  już  klęczał,  
Objął  go  za  kolana  i  ze  łzami  jęczał  
Za  każdym  zwrotem  miecza:  "Pięknie!  Jenerale,  
Czyś  był  konfederatem?  pięknie,  doskonale!  
To  sztych  Pułaskich!  tak  się  Dzierżanowski  składał,  
To  sztych  Sawy!  Któż  Panu  tak  rękę  układał,  
Chyba  Maciej  Dobrzyński!  A  to?  Jenerale,  
Mój  wynalazek,  dalbóg  mój,  ja  się  nie  chwalę,  
To  cięcie  znane  tylko  w  Rębajłów  zaścianku,  
Od  mojego  imienia  zwane  cios  mopanku;  
Któż  to  Pana  nauczył?  to  jest  moje  cięcie,  
Moje!"  -  Wstał,  Jenerała  porwawszy  w  objęcie.  
"Teraz  umrę  spokojny!  jest  przecie  na  świecie  
Człowiek,  który  przytuli  moje  drogie  dziecię;  
Bo  wszak  nad  tym  od  dawna  dzień  i  noc  boleję,  
Czy  po  śmierci  ten  rapier  mój  nie  zerdzewieje!  
Otoż  nie  zerdzewieje!  Mój  Jaśnie  Wielmożny  
Jenerale,  wybacz  mi,  porzućcie  te  rożny,  
Niemieckie  szpadki,  to  wstyd  szlacheckiemu  dziecku  
Nosić  ten  kijek;  weźmij  szablę  po  szlachecku!  
Oto  ten  mój  Scyzoryk  u  nóg  Twoich  składam,  
To  jest,  co  najdroższego  na  świecie  posiadam,  
Nie  miałem  nigdy  żony,  nie  miałem  dziecięcia,  
On  był  żoną  i  dzieckiem;  z  mojego  objęcia  
Nigdy  on  nie  wychodził;  od  rana  do  mroku  
Pieściłem  go,  on  w  nocy  sypiał  przy  mym  boku!  
A  kiedym  się  zestarzał,  nad  łóżkiem  na  ścianie  
Wisiał,  jako  nad  Żydem  Boże  przykazanie!  
Myśliłem  zakopać  go  razem  z  ręką  w  grobie,  
Lecz  znalazłem  dziedzica.  -  Niechaj  służy  Tobie!"  

Jenerał  wpół  śmiejąc  się,  a  na  wpół  wzruszony:  
"Kolego,  rzekł,  jeżeli  ustąpisz  mnie  żony  
I  dziecka,  to  zostaniesz  przez  resztę  żywota  
Bardzo  samotny,  stary,  wdowiec  i  sierota!  
Powiedz,  czym  ci  ten  drogi  dar  mam  wynagrodzić  
I  czym  twoje  sieroctwo  i  wdowstwo  osłodzić?"  
"Czy  ja  Cybulski?  rzecze  na  to  Klucznik  z  żalem,  
Co  żonę  przegrał,  grając  w  mariasza  z  Moskalem,  
Jak  o  tym  pieśń  powiada.  -  Ja  mam  dosyć  na  tem,  
Że  mój  Scyzoryk  jeszcze  zabłyśnie  przed  światem  
W  takim  ręku!  -  Niech  tylko  Jenerał  pamięta,  
Aby  tasiemka  była  długa,  rozciągnięta,  
Bo  to  długie;  a  zawsze  od  lewego  ucha  
Ciąć  oburącz,  to  przetniesz  od  głowy  do  brzucha".  

Jenerał  wziął  Scyzoryk,  lecz  że  bardzo  długi,  
Nie  mógł  nosić,  w  furgonie  schowały  go  sługi.  
Co  się  z  nim  stało,  różnie  powiadają  o  tem,  
Lecz  nikt  pewnie  nie  wiedział  ni  wtenczas,  ni  potem.  

Dąbrowski  rzekł  do  Maćka:  "A  ty  co,  Kolego?  
Zdaje  się,  żeś  ty  nierad  z  przybycia  naszego?  
Milczysz  kwaśny?  i  jakże,  serce  ci  nie  skacze,  
Gdy  widzisz  orły  złote,  srebrne?  gdy  trębacze  
Pobudkę  Kościuszkowską  trąbią  ci  nad  uchem?  
Maćku!  myśliłem,  że  ty  większym  jesteś  zuchem;  
Jeśli  szabli  nie  weźmiesz  i  na  koń  nie  siędziesz,  
Przynajmniej  z  kolegami  wesoło  pić  będziesz  
Zdrowie  Napoleona  i  Polski  nadzieje!"  

"Ha!  rzekł  Maciej,  słyszałem,  widzę,  co  się  dzieje!  
Ale,  Panie,  dwóch  orłów  razem  się  nie  gnieździ!  
Łaska  pańska,  Hetmanie,  na  pstrym  koniu  jeździ!  
Cesarz  wielki  bohater!  gadać  o  tym  wiele!  
Pamiętam,  że  Pułascy,  moi  przyjaciele,  
Mawiali  poglądając  na  Dymuryjera,  
Że  dla  Polski  polskiego  trzeba  bohatera,  
Nie  Francuza  ani  też  Włocha,  ale  Piasta.  
Jana  albo  Józefa,  lub  Maćka  -  i  basta.  
Wojsko!  mówią,  że  polskie!  lecz  te  fizyliery,  
Sapery,  grenadiery  i  kanonijery!  
Więcej  słychać  niemieckich  tytułów  w  tym  tłumie  
Niżeli  narodowych!  Kto  to  już  zrozumie!  
A  muszą  też  być  z  wami  Turki  czy  Tartary,  
Czy  syzmatyki,  co  ni  Boga,  ani  wiary:  
Sam  widziałem,  kobiety  w  wioskach  napastują,  
Przechodniów  odzierają,  kościoły  rabują!  
Cesarz  idzie  do  Moskwy!  daleka  to  droga,  
Jeśli  Cesarz  Jegomość  wybrał  się  bez  Boga!  
Słyszałem,  że  już  podpadł  pod  klątwy  biskupie;  
Wszystko  to  jest..."  Tu  Maciej  chleb  umoczył  w  supie  
I  jedząc  nie  dokończył  ostatniego  słowa.  

Nie  w  smak  Podkomorzemu  poszła  Maćka  mowa,  
Młodzież  zaczęła  szemrać;  Sędzia  przerwał  swary  
Głosząc  przybycie  trzeciej  narzeczonej  pary.  

Był  to  Rejent,  sam  siebie  Rejentem  ogłosił,  
Nikt  go  nie  poznał;  dotąd  polskie  suknie  nosił,  
Lecz  teraz  Telimena,  przyszła  żona,  zmusza  
Warunkiem  intercyzy  wyrzec  się  kontusza;  
Więc  się  Rejent  rad  nierad  po  francusku  przebrał.  
Widno,  że  mu  frak  duszy  połowę  odebrał,  
Stąpa,  jakby  kij  połknął,  prosto,  nieruchawo,  
Jak  żuraw;  nie  śmie  spójrzeć  ni  w  lewo,  ni  w  prawo;  
Mina  gęsta,  lecz  z  miny  widać,  że  jest  w  męce,  
Nie  wie,  jak  się  pokłonić,  gdzie  ma  podziać  ręce,  
On,  co  tak  gesty  lubił!  ręce  za  pas  sadził  -  
Nie  masz  pasa  -  tylko  się  po  żołądku  gładził;  
Postrzegł  omyłkę;  bardzo  zmięszał  się,  spiekł  raka  
I  ręce  obie  schował  w  jedną  kieszeń  fraka.  
Idzie  jakby  przez  rózgi  śród  szeptów  i  drwinek,  
Wstydząc  się  za  frak,  jakby  za  niecny  uczynek;  
Aż  spotkał  oczy  Maćka  i  zadrżał  z  bojaźni.  

Maciej  dotąd  z  Rejentem  żył  w  wielkiej  przyjaźni,  
Teraz  wzrok  nań  obrócił  tak  ostry  i  dziki,  
Że  Rejent  zbladnął,  zaczął  zapinać  guziki,  
Myśląc,  że  Maciej  wzrokiem  suknie  z  niego  złupi;  
Dobrzyński  tylko  dwakroć  wyrzekł  głośno:  "Głupi!"  
I  tak  strasznie  zgorszył  się  z  Rejenta  przebrania,  
Że  zaraz  wstał  od  stołu  i  bez  pożegnania  
Wymknąwszy  się,  wsiadł  na  koń,  wrócił  do  zaścianka.  

A  tymczasem  Rejenta  nadobna  kochanka,  
Telimena,  roztacza  blaski  swej  urody  
I  ubior  od  stóp  do  głów  co  najświeższej  mody.  
Jaką  miała  sukienkę,  jaki  strój  na  głowie,  
Daremnie  pisać,  pióro  tego  nie  wypowie,  
Chyba  pędzel  by  skreślił  te  tiule,  ptyfenie,  
Blondyny,  kaszemiry,  perły  i  kamienie,  
I  oblicze  różane,  i  żywe  wejrzenie.  

Poznał  ją  zaraz  Hrabia,  z  zadziwienia  blady  
Wstał  od  stołu  i  szukał  koło  siebie  szpady:  
"I  tyżeś  to!  zawołał,  czy  mnie  oczy  łudzą?  
Ty?  w  obecności  mojej?  ściskasz  rękę  cudzą?  
O  niewierna  istoto,  o  duszo  zmiennicza!  
I  nie  skryjesz  ze  wstydu  pod  ziemię  oblicza?  
Takeś  twojej  tak  świeżej  niepomna  przysięgi?  
O  łatwowierny!  po  cóż  nosiłem  te  wstęgi!  
Lecz  biada  rywalowi,  co  mię  tak  znieważa!  
Po  moim  chyba  trupie  pójdzie  do  ołtarza!"  

Goście  powstali,  Rejent  okropnie  się  zmieszał,  
Podkomorzy  rywalów  zagodzić  pośpieszał;  
Lecz  Telimena  wziąwszy  Hrabiego  na  stronę:  
"Jeszcze,  szepnęła,  Rejent  nie  wziął  mię  za  żonę,  
Jeżeli  Pan  przeszkadzasz,  odpowiedzże  na  to,  
A  odpowiedz  mi  zaraz,  krótko,  węzłowato:  
Czy  mnie  kochasz,  czyś  dotąd  serca  nie  odmienił,  
Czyś  gotów,  żebyś  ze  mną  zaraz  się  ożenił,  
Zaraz,  dziś?  -  jeśli  zechcesz,  odstąpię  Rejenta".  
Hrabia  rzekł:  "O  kobieto  dla  mnie  niepojęta!  
Dawniej  w  uczuciach  twoich  byłaś  poetyczną,  
A  teraz  mi  się  zdajesz  całkiem  prozaiczną;  
Cóż  są  wasze  małżeństwa,  jeśli  nie  łańcuchy,  
Które  związują  tylko  ręce,  a  nie  duchy?  
Wierzaj,  są  oświadczenia,  nawet  bez  wyznania,  
Są  obowiązki  nawet  bez  obowiązania!  
Dwa  serca,  pałające  na  dwóch  końcach  ziemi,  
Rozmawiają  jak  gwiazdy  promieńmi  drżącemi;  
Kto  wie!  może  dlatego  ziemia  tak  do  słońca  
Dąży  i  tak  jest  zawsze  miłą  dla  miesiąca,  
Że  wiecznie  patrzą  na  się  i  najkrótszą  drogą  
Biegą  do  siebie!  ale  zbliżyć  się  nie  mogą!"  
"Dość  już  tego,  przerwała,  nie  jestem  planetą  
Z  łaski  Bożej,  dość,  Hrabio,  ja  jestem  kobietą,  
Już  wiem  resztę,  przestań  mi  pleść  ni  to,  ni  owo.  
Teraz  ostrzegam,  jeśli  piśniesz  jedno  słowo,  
Ażeby  ślub  mój  zerwać,  to  jak  Bóg  na  niebie,  
Że  z  tymi  paznokciami  przyskoczę  do  ciebie  
I..."  -  "Nie  będę,  rzekł  Hrabia,  szczęścia  Pani  kłócił!"  
I  oczy  pełne  smutku  i  wzgardy  odwrócił,  
I  ażeby  ukarać  niewierną  kochankę,  
Za  przedmiot  stałych  ogniów  wziął  Podkomorzankę.  

Wojski  pragnął  młodzieńców  poróżnionych  zgodzić  
Przykładami  mądrymi,  więc  zaczął  wywodzić  
Historyję  o  dziku  Nalibockich  lasów  
I  o  kłótni  Rejtana  z  książęciem  Denassów,  
Ale  goście  tymczasem  skończyli  jeść  lody  
I  z  zamku  na  dziedziniec  wyszli  dla  ochłody.  

Tam  włość  już  kończy  ucztę,  krążą  miodu  dzbany,  
Muzyka  już  się  stroi  i  wzywa  na  tany;  
Szukają  Tadeusza,  który  stał  na  stronie  
I  coś  pilnego  szeptał  swojej  przyszłej  żonie.  

"Zofijo!  muszę  ciebie  w  bardzo  ważnej  rzeczy  
Radzić  się;  już  pytałem  stryja,  on  nie  przeczy.  
Wiesz,  iż  znaczna  część  wiosek,  które  mam  posiadać,  
Wedle  prawa  na  ciebie  powinna  by  spadać.  
A  chłopi  nie  są  moi,  lecz  twoi  poddani,  
Nie  śmiałbym  ich  urządzić  bez  woli  ich  pani.  
Teraz,  kiedy  już  mamy  Ojczyznę  kochaną,  
Czyliż  wieśniacy  zyszczą  z  tą  szczęśliwą  zmianą  
Tyle  tylko,  że  pana  innego  dostaną?  
Prawda,  że  byli  dotąd  rządzeni  łaskawie,  
Lecz  po  mej  śmierci  Bóg  wie  komu  ich  zostawię;  
Jestem  żołnierz,  jesteśmy  śmiertelni  oboje,  
Jestem  człowiek,  sam  własnych  kaprysów  się  boję,  
Bezpieczniej  zrobię,  kiedy  władzy  się  wyrzekę  
I  oddam  los  włościanów  pod  prawa  opiekę.  
Sami  wolni,  uczyńmy  i  włościan  wolnemi,  
Oddajmy  im  w  dziedzictwo  posiadanie  ziemi,  
Na  której  się  zrodzili,  którą  krwawą  pracą  
Zdobyli,  z  której  wszystkich  żywią  i  bogacą.  
Lecz  muszę  ciebie  ostrzec,  że  tych  ziem  nadanie  
Zmniejszy  nasz  dochod,  w  miernym  musimy  żyć  stanie.  
Ja  przywykłem  do  życia  oszczędnego  z  młodu,  
Lecz  ty,  Zofijo,  jesteś  z  wysokiego  rodu,  
W  stolicy  przepędziłaś  twoje  młode  lata,  
Czyż  zgodzisz  się  żyć  na  wsi?  z  daleka  od  świata!  
Jak  ziemianka!"  
A  na  to  Zosia  rzekła  skromnie:  
"Jestem  kobietą,  rządy  nie  należą  do  mnie,  
Wszakże  Pan  będziesz  mężem;  ja  do  rady  młoda,  
Co  Pan  urządzisz,  na  to  całym  sercem  zgoda!  
Jeśli  włość  uwalniając  zostaniesz  uboższy,  
To,  Tadeuszu,  będziesz  sercu  memu  droższy.  
O  moim  rodzie  mało  wiem  i  nie  dbam  o  to;  
Tyle  pomnę,  że  byłam  ubogą,  sierotą,  
Że  od  Sopliców  byłam  za  córkę  przybrana,  
W  ich  domu  hodowana  i  za  mąż  wydana.  
Wsi  nie  lękam  się;  jeśli  w  wielkim  mieście  żyłam,  
To  dawno;  zapomniałam,  wieś  zawsze  lubiłam;  
I  wierz  mi,  że  mnie  moje  kogutki  i  kurki  
Więcej  bawiły  niżli  owe  Peterburki;  
Jeśli  czasem  tęskniłam  do  zabaw,  do  ludzi,  
To  z  dzieciństwa;  wiem  teraz,  że  mnie  miasto  nudzi;  
Przekonałam  się  zimą  po  krótkim  pobycie  
W  Wilnie,  że  ja  na  wiejskie  urodzona  życie;  
Pośród  zabaw  tęskniłam  znów  do  Soplicowa.  
Pracy  też  nie  lękam  się,  bom  młoda  i  zdrowa,  
Umiem  chodzić  około  domu,  nosić  klucze;  
Gospodarstwa,  obaczysz,  jak  ja  się  wyuczę!"  

Gdy  Zosia  domawiała  ostatnie  wyrazy,  
Podszedł  ku  niej  zdziwiony  i  kwaśny  Gerwazy:  
"Już  wiem!  rzekł,  Sędzia  mówił  już  o  tej  wolności!  
Lecz  nie  pojmuję,  co  to  ściąga  się  do  włości!  
Boję  się,  żeby  to  coś  nie  było  z  niemiecka!  
Wszak  wolność  nie  jest  chłopska  rzecz,  ale  szlachecka!  
Prawda,  że  się  wywodzim  wszyscy  od  Adama,  
Alem  słyszał,  że  chłopi  pochodzą  od  Chama,  
Żydowie  od  Jafeta,  my  szlachta  od  Sema,  
A  więc  panujem  jako  starsi  nad  obiema.  
Jużci  pleban  inaczej  uczy  na  ambonie...  
Powiada,  że  to  było  tak  w  Starym  Zakonie,  
Ale  skoro  Chrystus  Pan,  choć  z  królów  pochodził,  
Między  Żydami  w  chłopskiej  stajni  się  urodził,  
Odtąd  więc  wszystkie  stany  porównał  i  zgodził;  
Niech  i  tak  będzie,  kiedy  inaczej  nie  można!  
Zwłaszcza  że,  jako  słyszę,  i  Jaśnie  Wielmożna  
Pani  moja  Zofija  na  wszystko  się  zgadza;  
Jej  rozkazać,  mnie  słuchać,  jużci  przy  niej  władza.  
Tylko  ostrzegam,  byśmy  wolności  nie  dali  
Pustej  i  słownej  tylko,  jako  za  Moskali,  
Kiedy  pan  Karp  nieboszczyk  włościan  wyswobodził,  
A  Moskal  ich  podatkiem  potrójnym  ogłodził.  
Radzę  więc,  aby  chłopów  starym  obyczajem  
Uszlachcić  i  ogłosić,  że  im  herb  nasz  dajem.  
Pani  udzieli  jednym  wioskom  Półkozica,  
Drugim  niech  swą  Leliwę  nada  Pan  Soplica.  
Natenczas  i  Rębajło  uzna  chłopa  rownym,  
Gdy  go  ujrzy  szlachcicem  wielmożnym,  herbownym.  
Sejm  potwierdzi.  
"A  niech  się  mąż  Pani  nie  trwoży,  
Iż  oddanie  ziem  Państwo  tak  bardzo  zuboży;  
Nie  da  Bóg,  abym  rączki  córy  dygnitarskiej  
Widział  umozolone  w  pracy  gospodarskiej.  
Jest  na  to  sposób;  -  w  zamku  wiem  ja  pewną  skrzynię,  
W  której  jest  Horeszkowskie  stołowe  naczynie,  
Przy  tym  różne  sygnety,  kanaki,  manele,  
Kity  bogate,  rzędy,  cudne  karabele,  
Skarbczyk  Stolnika,  w  ziemi  skryty  od  grabieży;  
Pani  Zofiji  jako  dziedziczce  należy;  
Pilnowałem  go  w  zamku  jako  oka  w  głowie,  
Od  Moskalów  i  od  was,  Państwo  Soplicowie.  
Mam  także  spory  worek  mych  własnych  talarów,  
Uzbieranych  z  wysługi  tudzież  z  pańskich  darów,  
Myśliłem,  gdy  nam  zamek  wróconym  zostanie,  
Obrócić  grosz  na  murów  wyreperowanie;  
Nowemu  gospodarstwu  dziś  zda  się  w  potrzebie;  -  
A  więc,  Panie  Soplico,  wnoszę  się  do  ciebie,  
Będę  żył  u  mej  Pani  na  łaskawym  chlebie  
I  kołysząc  Horeszków  pokolenie  trzecie,  
Wprawiać  do  Scyzoryka  Pani  mojej  dziecię,  
Jeśli  syn,  a  syn  będzie,  bo  wojny  nadchodzą,  
A  w  czasie  wojny  zawżdy  synowie  się  rodzą".  

Ledwie  ostatnie  słowa  domówił  Gerwazy,  
Gdy  poważnymi  kroki  przystąpił  Protazy,  
Skłonił  się  i  wydobył  z  zanadrza  kontusza  
Panegiryk  ogromny,  w  półtrzecia  arkusza.  
Skomponował  go  rymem  podoficer  młody,  
Który  niegdyś  w  stolicy  sławne  pisał  ody,  
Potem  wdział  mundur,  lecz  i  w  wojsku  beletrysta,  
Wiersze  rabiał  -  już  Woźny  przeczytał  ich  trzysta,  
Aż  gdy  przyszedł  do  miejsca:  "O  ty,  której  wdzięki  
Budzą  bolesną  radość  i  rozkoszne  męki!  
Która  na  szyk  Bellony,  gdy  zwrócisz  twarz  piękną,  
Złamią  się  wnet  oszczepy  i  tarcze  rozpękną,  
Zwalcz  dziś  Marsa  Hymenem;  srogiej  niezgód  hydrze  
Niech  dłoń  twoja  syczące  z  czoła  zmije  wydrze!"  -  
Tadeusz  i  Zofija  ustawnie  klaskali  
Niby  chwaląc,  w  istocie  nie  chcąc  słuchać  daléj;  
Już  z  rozkazu  Sędziego  pleban  stał  na  stole  
I  ogłaszał  włościanom  Tadeusza  wolę.  

Zaledwie  usłyszeli  nowinę  poddani,  
Skoczyli  do  panicza,  padli  do  nóg  pani,  
"Zdrowie  Państwu  naszemu!"  ze  łzami  krzyknęli;  
Tadeusz  krzyknął:  "Zdrowie  Spółobywateli,  
Wolnych,  równych,  Polaków!"  -  "Wnoszę  Ludu  zdrowie!"  
Rzekł  Dąbrowski,  lud  krzyknął:  "Niech  żyją  Wodzowie,  
Wiwat  Wojsko,  wiwat  Lud,  wiwat  wszystkie  Stany!"  
Tysiącem  głosów  zdrowia  grzmiały  na  przemiany.  

Tylko  Buchman  radości  podzielać  nie  raczył,  
Pochwalał  projekt,  lecz  go  rad  by  przeinaczył,  
A  naprzód  komisyją  legalną  wyznaczył,  
Która  by  -  krótkość  czasu  była  na  zawadzie,  
Że  nie  stało  się  zadość  Buchmanowej  radzie.  

Bo  na  dziedzińcu  zamku  już  stali  parami  
Oficery  z  damami,  wiara  z  wieśniaczkami:  
"Poloneza!"  krzyknęli  wszyscy  w  jedno  słowo.  
Oficerowie  wiodą  muzykę  wojskową;  
Ale  pan  Sędzia  w  ucho  rzekł  do  Jenerała:  
"Każ  Pan,  żeby  się  jeszcze  kapela  wstrzymała,  
Wiesz,  że  dzisiaj  synowca  mego  zaręczyny,  
A  dawnym  obyczajem  jest  naszej  rodziny  
Zaręczać  się  i  żenić  przy  wiejskiej  muzyce.  
Patrz,  stoi  cymbalista,  skrzypak  i  kozice;  
Poczciwi  muzykanci  -  już  się  skrzypak  zżyma,  
A  kobeźnik  kłania  się  i  żebrze  oczyma;  
Jeżeli  ich  odprawię,  biedni  będą  płakać;  
Lud  przy  innej  muzyce  nie  potrafi  skakać,  
Niechaj  ci  zaczną,  niech  się  i  lud  podweseli,  
Potem  będziem  wybornej  twej  słuchać  kapeli".  
Dał  znak.  
Skrzypak  u  sukni  zakasał  rękawek,  
Ścisnął  gryf  krzepko,  oparł  brodę  o  podstawek  
I  smyk  jak  konia  w  zawód  puścił  po  skrzypicy.  
Na  to  hasło  stojący  obok  kobeźnicy,  
Jak  gdyby  w  skrzydła  bijąc,  częstym  ramion  ruchem  
Dmą  w  miechy  i  oblicza  wypełniają  duchem;  
Myśliłbyś,  że  ta  para  w  powietrze  uleci,  
Podobna  do  pyzatych  Boreasza  dzieci.  
Brakło  cymbałów.  
Było  cymbalistów  wielu,  
Ale  żaden  z  nich  nie  śmiał  zagrać  przy  Jankielu  
(Jankiel  przez  całą  zimę  nie  wiedzieć  gdzie  bawił,  
Teraz  się  nagle  z  głównym  sztabem  wojska  zjawił).  
Wiedzą  wszyscy,  że  mu  nikt  na  tym  instrumencie  
Nie  wyrówna  w  biegłości,  w  guście  i  w  talencie.  
Proszą,  ażeby  zagrał,  podają  cymbały,  
Żyd  wzbrania  się,  powiada,  że  ręce  zgrubiały,  
Odwykł  od  grania,  nie  śmie  i  panów  się  wstydzi;  
Kłaniając  się  umyka;  gdy  to  Zosia  widzi,  
Podbiega  i  na  białej  podaje  mu  dłoni  
Drążki,  którymi  zwykle  mistrz  we  struny  dzwoni;  
Drugą  rączką  po  siwej  brodzie  starca  głaska  
I  dygając:  "Jankielu,  mówi,  jeśli  łaska,  
Wszak  to  me  zaręczyny,  zagrajże  Jankielu,  
Wszak  nieraz  przyrzekałeś  grać  na  mym  weselu?"  

Jankiel  nieźmiernie  Zosię  lubił,  kiwnął  brodą  
Na  znak,  że  nie  odmawia;  więc  go  w  środek  wiodą,  
Podają  krzesło,  usiadł,  cymbały  przynoszą,  
Kładą  mu  na  kolanach,  on  patrzy  z  rozkoszą  
I  z  dumą;  jak  weteran  w  służbę  powołany,  
Gdy  wnuki  ciężki  jego  miecz  ciągną  ze  ściany,  
Dziad  śmieje  się,  choć  miecza  dawno  nie  miał  w  dłoni,  
Lecz  uczuł,  że  dłoń  jeszcze  nie  zawiedzie  broni.  

Tymczasem  dwaj  uczniowie  przy  cymbałach  klęczą,  
Stroją  na  nowo  struny  i  probując  brzęczą;  
Jankiel  z  przymrużonymi  na  poły  oczyma  
Milczy  i  nieruchome  drążki  w  palcach  trzyma.  

Spuścił  je,  zrazu  bijąc  taktem  tryumfalnym,  
Potem  gęściej  siekł  struny  jak  deszczem  nawalnym;  
Dziwią  się  wszyscy  -  lecz  to  była  tylko  proba,  
Bo  wnet  przerwał  i  w  górę  podniosł  drążki  oba.  

Znowu  gra:  już  drżą  drążki  tak  lekkimi  ruchy,  
Jak  gdyby  zadzwoniło  w  strunę  skrzydło  muchy,  
Wydając  ciche,  ledwie  słyszalne  brzęczenia.  
Mistrz  zawsze  patrzył  w  niebo  czekając  natchnienia.  
Spójrzał  z  góry,  instrument  dumnym  okiem  zmierzył,  
Wzniosł  ręce,  spuścił  razem,  w  dwa  drążki  uderzył,  
Zdumieli  się  słuchacze...  
Razem  ze  strun  wiela  
Buchnął  dźwięk,  jakby  cała  janczarska  kapela  
Ozwała  się  z  dzwonkami,  z  zelami,  z  bębenki.  
Brzmi  Polonez  Trzeciego  Maja!  -  Skoczne  dźwięki  
Radością  oddychają,  radością  słuch  poją,  
Dziewki  chcą  tańczyć,  chłopcy  w  miejscu  nie  dostoją  -  
Lecz  starców  myśli  z  dźwiękiem  w  przeszłość  się  uniosły,  
W  owe  lata  szczęśliwe,  gdy  senat  i  posły  
Po  dniu  Trzeciego  Maja,  w  ratuszowej  sali  
Zgodzonego  z  narodem  króla  fetowali;  
Gdy  przy  tańcu  śpiewano:  "Wiwat  Król  kochany!  
Wiwat  Sejm,  wiwat  Naród,  wiwat  wszystkie  Stany!"  

Mistrz  coraz  takty  nagli  i  tony  natęża,  
A  wtem  puścił  fałszywy  akord  jak  syk  węża,  
Jak  zgrzyt  żelaza  po  szkle  -  przejął  wszystkich  dreszczem  
I  wesołość  pomięszał  przeczuciem  złowieszczem.  
Zasmuceni,  strwożeni,  słuchacze  zwątpili,  
Czy  instrument  niestrojny?  czy  się  muzyk  myli?  
Nie  zmylił  się  mistrz  taki!  on  umyślnie  trąca  
Wciąż  tę  zdradziecką  strunę,  melodyję  zmąca,  
Coraz  głośniej  targając  akord  rozdąsany,  
Przeciwko  zgodzie  tonów  skonfederowany;  
Aż  Klucznik  pojął  mistrza,  zakrył  ręką  lica  
I  krzyknął:  "Znam!  znam  głos  ten!  to  jest  Targowica!"  
I  wnet  pękła  ze  świstem  struna  złowróżąca;  
Muzyk  bieży  do  prymów,  urywa  takt,  zmąca,  
Porzuca  prymy,  bieży  z  drążkami  do  basów.  

Słychać  tysiące  coraz  głośniejszych  hałasów,  
Takt  marszu,  wojna,  atak,  szturm,  słychać  wystrzały,  
Jęk  dzieci,  płacze  matek.  -  Tak  mistrz  doskonały  
Wydał  okropność  szturmu,  że  wieśniaczki  drżały,  
Przypominając  sobie  ze  łzami  boleści  
Rzeź  Pragi,  którą  znały  z  pieśni  i  z  powieści,  
Rade,  że  mistrz  na  koniec  strunami  wszystkiemi  
Zagrzmiał,  i  głosy  zdusił,  jakby  wbił  do  ziemi.  

Ledwie  słuchacze  mieli  czas  wyjść  z  zadziwienia,  
Znowu  muzyka  inna  -  znów  zrazu  brzęczenia  
Lekkie  i  ciche,  kilka  cienkich  strunek  jęczy,  
Jak  kilka  much,  gdy  z  siatki  wyrwą  się  pajęczéj.  
Lecz  strun  coraz  przybywa,  już  rozpierzchłe  tony  
Łączą  się  i  akordów  wiążą  legijony,  
I  już  w  takt  postępują  zgodzonymi  dźwięki,  
Tworząc  nutę  żałosną  tej  sławnej  piosenki:  
O  żołnierzu  tułaczu,  który  borem,  lasem  
Idzie,  z  biedy  i  z  głodu  przymierając  czasem,  
Na  koniec  pada  u  nóg  konika  wiernego,  
A  konik  nogą  grzebie  mogiłę  dla  niego.  
Piosenka  stara,  wojsku  polskiemu  tak  miła!  
Poznali  ją  żołnierze,  wiara  się  skupiła  
Wkoło  mistrza;  słuchają,  wspominają  sobie  
Ów  czas  okropny,  kiedy  na  Ojczyzny  grobie  
Zanucili  tę  piosnkę  i  poszli  w  kraj  świata;  
Przywodzą  na  myśl  długie  swej  wędrówki  lata,  
Po  lądach,  morzach,  piaskach  gorących  i  mrozie,  
Pośrodku  obcych  ludów,  gdzie  często  w  obozie  
Cieszył  ich  i  rozrzewniał  ten  śpiew  narodowy.  
Tak  rozmyślając,  smutnie  pochylili  głowy.  

Ale  je  wnet  podnieśli,  bo  mistrz  tony  wznosi,  
Natęża,  takty  zmienia,  coś  innego  głosi.  
I  znowu  spójrzał  z  góry,  okiem  struny  zmierzył,  
Złączył  ręce,  oburącz  w  dwa  drążki  uderzył:  
Uderzenie  tak  sztuczne,  tak  było  potężne,  
Że  struny  zadzwoniły  jak  trąby  mosiężne  
I  z  trąb  znana  piosenka  ku  niebu  wionęła,  
Marsz  tryumfalny:  Jeszcze  Polska  nie  zginęła!...  
Marsz  Dąbrowski  do  Polski!  -  I  wszyscy  klasnęli,  
I  wszyscy:  "Marsz  Dąbrowski!"  chorem  okrzyknęli!  
Muzyk,  jakby  sam  swojej  dziwił  się  piosence,  
Upuścił  drążki  z  palców,  podniosł  w  górę  ręce,  
Czapka  lisia  spadła  mu  z  głowy  na  ramiona,  
Powiewała  poważnie  broda  podniesiona,  
Na  jagodach  miał  kręgi  dziwnego  rumieńca,  
We  wzroku,  ducha  pełnym,  błyszczał  żar  młodzieńca,  
Aż  gdy  na  Dąbrowskiego  starzec  oczy  zwrócił,  
Zakrył  rękami,  spod  rąk  łez  potok  się  rzucił:  
"Jenerale,  rzekł,  Ciebie  długo  Litwa  nasza  
Czekała  -  długo,  jak  my  Żydzi  Mesyjasza,  
Ciebie  prorokowali  dawno  między  ludem  
Śpiewaki,  Ciebie  niebo  obwieściło  cudem,  
Żyj  i  wojuj,  o,  Ty  nasz!..."  Mówiąc  ciągle  szlochał,  
Żyd  poczciwy  Ojczyznę  jako  Polak  kochał!  
Dąbrowski  mu  podawał  rękę  i  dziękował,  
On,  czapkę  zdjąwszy,  wodza  rękę  ucałował.  

Poloneza  czas  zacząć.  -  Podkomorzy  rusza  
I  z  lekka  zarzuciwszy  wyloty  kontusza,  
I  wąsa  podkręcając,  podał  rękę  Zosi  
I  skłoniwszy  się  grzecznie,  w  pierwszą  parę  prosi.  
Za  Podkomorzym  szereg  w  pary  się  gromadzi,  
Dano  hasło,  zaczęto  taniec  -  on  prowadzi.  

Nad  murawą  czerwone  połyskają  buty,  
Bije  blask  z  karabeli,  świeci  się  pas  suty,  
A  on  stąpa  powoli,  niby  od  niechcenia;  
Ale  z  każdego  kroku,  z  każdego  ruszenia  
Można  tancerza  czucia  i  myśli  wyczytać:  -  
Oto  stanął,  jak  gdyby  chciał  swą  damę  pytać,  
Pochyla  ku  niej  głowę,  chce  szepnąć  do  ucha;  
Dama  głowę  odwraca,  wstydzi  się,  nie  słucha,  
On  zdjął  konfederatkę,  kłania  się  pokornie,  
Dama  raczyła  spójrzeć,  lecz  milczy  upornie;  
On  krok  zwalnia,  oczyma  jej  spójrzenie  śledzi  
I  zaśmiał  się  na  koniec,  -  rad  z  jej  odpowiedzi  
Stąpa  prędzej,  pogląda  na  rywalów  z  góry  
I  swą  konfederatkę  z  czaplinymi  pióry  
To  na  czole  zawiesza,  to  nad  czołem  wstrząsa,  
Aż  włożył  ją  na  bakier  i  podkręcił  wąsa.  
Idzie,  wszyscy  zazdroszczą,  biegą  w  jego  ślady,  
On  by  rad  ze  swą  damą  wymknąć  się  z  gromady;  
Czasem  staje  na  miejscu,  rękę  grzecznie  wznosi  
I  żeby  mimo  przeszli,  pokornie  ich  prosi;  
Czasem  zamyśla  zręcznie  na  bok  się  uchylić,  
Odmienia  drogę,  rad  by  towarzyszów  zmylić,  
Lecz  go  szybkimi  kroki  ścigają  natręty  
I  zewsząd  obwijają  tanecznymi  skręty;  
Więc  gniewa  się,  prawicę  na  rękojeść  składa,  
Jakby  rzekł:  "Nie  dbam  o  was,  zazdrośnikom  biada!"  
Zwraca  się  z  dumą  w  czole  i  z  wyzwaniem  w  oku  
Prosto  w  tłum;  tłum  tancerzy  nie  śmie  dostać  w  kroku,  
Ustępują  mu  z  drogi,  -  i  zmieniwszy  szyki,  
Puszczają  się  znów  za  nim.  
Brzmią  zewsząd  okrzyki:  
"Ach,  to  może  ostatni!  patrzcie,  patrzcie,  młodzi,  
Może  ostatni,  co  tak  poloneza  wodzi!"  -  
I  szły  pary  po  parach  hucznie  i  wesoło,  
Rozkręcało  się,  znowu  skręcało  się  koło,  
Jak  wąż  olbrzymi,  w  tysiąc  łamiący  się  zwojów;  
Mieni  się  cętkowata,  różna  barwa  strojów  
Damskich,  pańskich,  żołnierskich,  jak  łuska  błyszcząca,  
Wyzłocona  promieńmi  zachodniego  słońca  
I  odbita  o  ciemne  murawy  węzgłowia.  
Wre  taniec,  brzmi  muzyka,  oklaski  i  zdrowia!  

Tylko  kapral  Dobrzyński  Sak  ani  kapeli  
Nie  słucha,  ani  tańczy,  ani  się  weseli,  
Ręce  w  tył  założywszy  stoi  zły,  ponury,  
Wspomina  swe  dawniejsze  do  Zosi  konkury:  
Jak  lubił  dla  niej  nosić  kwiaty,  pleść  koszyczki,  
Wybierać  gniazda  ptasie,  robić  zauszniczki.  
Niewdzięczna!  chociaż  tyle  pięknych  darów  strwonił,  
Choć  przed  nim  uciekała,  choć  mu  ojciec  bronił!  
On  jeszcze!  ileż  razy  na  parkanie  siadał,  
By  ją  dójrzeć  przez  okna;  w  konopie  się  wkradał,  
Żeby  patrzeć,  jak  ona  pleła  swe  ogródki,  
Rwała  ogórki  albo  karmiła  kogutki.  
Niewdzięczna!  Spuścił  głowę  i  na  koniec  świsnął  
Mazurka;  potem  kaszkiet  na  uszy  nacisnął  
I  szedł  w  obóz,  gdzie  stała  przy  armatach  warta;  
Tam  dla  rozerwania  się  zaczął  grać  w  drużbarta  
Z  wiarusami,  kielichem  osładzając  żałość.  
Taka  była  dla  Zosi  Dobrzyńskiego  stałość.  

Zosia  tańczy  wesoło:  lecz  choć  w  pierwszej  parze,  
Ledwie  widna  z  daleka;  na  wielkim  obszarze  
Zarosłego  dziedzińca,  w  zielonej  sukience,  
Ustrojona  w  równianki  i  w  kwieciste  wieńce,  
Śród  traw  i  kwiatów  krąży  niewidzialnym  lotem,  
Rządząc  tańcem,  jak  anioł  nocnych  gwiazd  obrotem  
Zgadniesz,  gdzie  jest,  bo  ku  niej  obrócone  oczy,  
Wyciągnięte  ramiona,  ku  niej  zgiełk  się  tłoczy.  
Darmo  się  Podkomorzy  zostać  przy  niej  sili,  
Zazdrośnicy  już  z  pierwszej  pary  go  odbili;  
I  szczęśliwy  Dąbrowski  niedługo  się  cieszył,  
Ustąpił  ją  drugiemu,  a  już  trzeci  śpieszył,  
I  ten,  zaraz  odbity,  odszedł  bez  nadziei.  
Aż  Zosia,  już  strudzona,  spotkała  z  kolei  
Tadeusza,  i  dalszej  lękając  się  zmiany  
I  chcąc  przy  nim  pozostać,  zakończyła  tany.  
Idzie  do  stołu  gościom  nalewać  kielichy.  

Słońce  już  gasło,  wieczor  był  ciepły  i  cichy,  
Okrąg  niebios  gdzieniegdzie  chmurkami  zasłany,  
U  góry  błękitnawy,  na  zachód  różany;  
Chmurki  wróżą  pogodę,  lekkie  i  świecące,  
Tam  jako  trzody  owiec  na  murawie  śpiące,  
Ówdzie  nieco  drobniejsze,  jak  stada  cyranek.  
Na  zachód  obłok  na  kształt  rąbkowych  firanek,  
Przejrzysty,  sfałdowany,  po  wierzchu  perłowy,  
Po  brzegach  pozłacany,  w  głębi  purpurowy,  
Jeszcze  blaskiem  zachodu  tlił  się  i  rozżarzał,  
Aż  powoli  pożółkniał,  zbladnął  i  poszarzał:  
Słońce  spuściło  głowę,  obłok  zasunęło  
I  raz  ciepłym  powiewem  westchnąwszy  -  usnęło.  

A  szlachta  ciągle  pije  i  wiwaty  wznosi:  
Napoleona,  Wodzów,  Tadeusza,  Zosi,  
Wreszcie  z  kolei  wszystkich  trzech  par  zaręczonych,  
Wszystkich  gości  obecnych,  wszystkich  zaproszonych,  
Wszystkich  przyjaciół,  których  kto  żywych  spamięta,  
I  których  zmarłych  pamięć  pozostała  święta!  

I  ja  tam  z  gośćmi  byłem,  miód  i  wino  piłem,  
A  com  widział  i  słyszał,  w  księgi  umieściłem.  


Íîâ³ òâîðè